Chłopisko jak nie wrzaśnie

Ponieważ nadal trwa akcja elektryfikacji wsi i nie wszędzie jeszcze prąd dotarł, niech no obywatel Pobłocki najpierw bierze się do rwania. Plombować będzie tylko za dnia, kiedy jest widno. A że teraz zima i dni są krótkie, rwać zęby może i przy petrolce.

Publikacja: 26.01.2024 17:00

Kto się uchyli od podjęcia pracy w Ruchomych Ambulansach Dentystycznych, będzie skazany na pół roku

Kto się uchyli od podjęcia pracy w Ruchomych Ambulansach Dentystycznych, będzie skazany na pół roku więzienia i ukarany grzywną równą półrocznej wypłacie

Foto: Andrzej WIERNICKI/East News

Przez całe studia, jako półsierota, dostaje co lato skierowanie na wczasy. Pewnie korzysta z tej możliwości, wyjeżdża w góry złapać oddech i trochę słońca albo popływać gdzieś po mazurskich jeziorach. Żadne jednak wakacje nie zapadają mu mocniej w pamięć, żadnych nie opisze w „Gawańdzie”. Aż do ostatnich. Wczasy w Kudowie, na które jedzie w 1955 roku jako świeży, 21-letni dentysta z dyplomem, okażą się punktem zwrotnym w jego życiu, przełomem, jeśli nie kopernikańskim, to z pewnością zofiańskim.

Oto w pijalni wody mineralnej, podczas jednego z koncertów umilających kuracjuszom turnusowe bytowanie, Hubert słyszy kobiecy śpiew. Pozwala mu się porwać niczym żeglarz syrenim pieśniom. Po czubek głowy zanurza się w urzekającej melodii – to ta sama muzyka Chopina, której niegdyś słuchał w mieszkaniu dentysty Herrmanna. Tym razem jednak śpiewa nieznana piękność w sukni do ziemi. Chłopak nie może od piękności oderwać wzroku (słuchu również). Jako że syrena mieszka w tym samym domu wczasowym FWP „Jagoda”, już na drugi dzień nadarza się okazja do pierwszej rozmowy. A raczej zagrywki. Bo Zośka Janukowiczówna i Hubert Pobłocki poznają się podczas gry w karty: śląskiego skata i kociewskiego baśka. Ona o nim myśli: szczypiorek (bo taki szczuplutki), on wie tylko jedno: „ta kobiyta łod zara srodze się mnie wjidzi”.

Zofia pochodzi z Parafianowa na Wileńszczyźnie. Jej ojciec Józef Janukowicz był tam organistą, a zarazem rachmistrzem mleczarni, matka Maria (z domu Kimstacz) to gospodyni domowa i miłośniczka poezji. To właśnie z nią sześcioletnia Zosia po raz pierwszy trafia na estradę, by wspólnie wyrecytować wiersz. Od najmłodszych lat śpiewa też w chórze kościelnym ojca. Rodzinne strony opuszczają 13 lutego 1946 r. W ostatniej chwili – nazwisko Janukowicz jest już na liście do zesłania na Sybir. 22 lutego rodzina dociera do Ełku.

„Umieszczono nas, sześcioosobową rodzinę z bagażami, w niedużym pokoju. Najmłodsi spali na skrzyniach, a ciocia na szafie. […] Po wyjeździe ojca w poszukiwaniu pracy na terenie Wielkopolski kierownik PUR-u wezwał mnie do biura celem pokwitowania odbioru żywności z UNRR-y na 7 dni. Otrzymaliśmy tylko na 1 dobę. Nie mieliśmy odwagi upomnieć się o resztę. Obawialiśmy się tego, że kierownik może nam polecić wyprowadzkę, zanim ojciec wróci z rekonesansu” – wspominała Zofia.

Ocalałe domki jednorodzinne i „lepsze lokale” były już zajęte, głównie przez warszawiaków. Janukowiczom pozostało mieszkanie w „obskurnej, wyludnionej kamienicy, z której szabrownicy wynieśli wszystko, cokolwiek miało wartość”. Na szczęście ojciec szybko dostaje posadę organisty, Zofia i jej brat Celestyn zostają uczniami trzeciej klasy gimnazjum. Po maturze w 1950 r. dziewczyna przyjeżdża do Gdańska. Zaczyna studia w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Sopocie. Bardzo możliwe, że w tym czasie gdzieś na ulicy albo w parku mijają się z Hubertem. Ale tylko mijają. Aż do tych wczasów w Kudowie, skąd wracają już razem, tym samym pociągiem. Od tej pory są parą.

Spotykają się jednak rzadziej, niżby chcieli. Bo jesienią po pamiętnych wakacjach Hubert, jak „wszistke młode dentysty”, musi stawić się przed komisją pracy. Tam od „czynnika społecznego” słyszy: „Jesteście młody i kawaler, a ojczyzna w potrzebie”. I dalej, co doktor Pobłocki utrwali w swej ulubionej kociewskiej gwarze: „Ludzióm na wiochach boló kły. Wysztafsiyrowała [wykształciła] was Polska Ludowa, tedy sóta dłużne Polsce. Kieruja was do roboty na trzy lata na Ruchóme Ambulanse Dentystyczne wew Bygdoszczy”. A gdyby kawalerowi przyszłoby do głowy kręcić nosem na tę dyspozycję, „czynnik” wykłada na stół nakaz pracy. Tam jak byk stoi: „Kto się uchyli od podjęcia pracy, będzie skazany na pół roku więzienia i ukarany grzywną równą półrocznej wypłacie”. Nie ma żartów. Na początku stycznia 1956 roku Hubert pakuje więc swój kuferek, czule żegna Zośkę i pociągiem jedzie do Bydgoszczy. Patrząc przez okno na zaśnieżony krajobraz, myśli o swym mentorze, Arnoldzie Herrmannie. Dentysta zmarł jesienią 1952 r., ale Hubert nie mógł go pożegnać. Na pogrzeb nie pojechał, bo „był mus socjalistyczny dyscypliny sztudyrowania [studiowania]”. Starosta roku nie dał mu wolnego.

Czytaj więcej

"Rezyliencje”: Siniaki na sercu i języku

Dentysta zakasuje rękawy

W Bydgoszczy melduje się u Ireny Sobocińskiej, kierowniczki Ruchomych Ambulansów Dentystycznych. Słyszy, że na stanie są dwa rodzaje dentobusów. Jedne to eleganckie szwedzkie auta z elektryczną maszyną do borowania, fotelem i wodą z kranu, drugie to ich ubodzy krewni – podniszczone busy z wojskowego demobilu z nożną wiertarką, dwoma baniakami na czystą wodę i kubłem na brudną. Pobłocki nie ma wyboru. Lepsze gabinety na kółkach zajęli już starsi lekarze, młodzikom, takim jak on, pozostaje bus nieźle już nadgryziony zębem czasu. Oficjalnie to Ruchomy Gabinet Dentystyczny nr 17.

Od kierowniczki Sobocińskiej dostaje jeszcze wykaz miejscowości w Borach Tucholskich, na Kociewiu i Kujawach, gdzie będzie pracował. Ale izbę roboczą i mieszkanie w każdej z wsi sam już musi sobie znaleźć. A, i jeszcze jedno ma do przekazania szefowa ambulansów. Ponieważ nadal trwa akcja elektryfikacji wsi i nie wszędzie jeszcze prąd dotarł, niech no obywatel Pobłocki najpierw bierze się do rwania, w tym ma nabrać wprawy. Plombować będzie tylko za dnia, kiedy jest widno. A że teraz zima i dni są krótkie, rwać zęby może i przy petrolce. Przecież jest młody i silny. Niech pamięta: im cięższy początek, tym później łatwiej.

Pocieszony w ten sposób Hubert noc spędza w hotelu dworcowym, a skoro świt pakuje się na odkrytą platformę wojskowej ciężarówki. W szoferce jest bowiem miejsce tylko dla kierowcy i pomocy dentystycznej, Heleny Blechman, wdowy po przedwojennym dentyście. Dzień zapowiada się ostro: minus 15 stopni, mróz podszczypuje medyka w nos i uszy, podgryza w dłonie. Po 90 kilometrach spędzonych na pace Hubert jest sztywny jak gips w odlewie szczęki. Dopiero gorąca herbata, którą częstuje sołtys Żalna, stawia go znów „na szpyty” (po kociewsku „nogi” – przyp. autorka). Sołtys postarał się i w innym aspekcie – okazuje się, że izba przyjęć jest już gotowa. Brać się do roboty trzeba od zaraz, bo „ludność ciyrpsi na ból kłów i nigdy eszcze nie widziała dentysty”.

Z kolei dentysta nigdy jeszcze nie widział warunków, w jakich przyszło mu pracować. Do kaflowego pieca ma ledwo pół kubełka węgla na cały dzień, do gotowania narzędzi na kocherku – symboliczne pół litra denaturatu na tydzień. Na narzekania nie ma jednak czasu. Pomoc Helena spać będzie w izbie przyjęć, gdzie już rozkłada łóżko polowe i „bety”, ale Hubert musi znaleźć sobie jakieś lokum we wsi. Trafia się wolny pokój „u gbura Lewandowskiego”. Wolny, ale lodowato zimny. Gospodarz pali tylko w jednej izbie, gdzie śpi cała rodzina z piątką dzieci. O lokatora się nie martwi. A ten przez całą noc oka nie może zmrużyć. Z zimna i dodatkowych atrakcji – nieraz po twarzy przelatuje mu „ciepłymi pytkami myszor, chtórny zes swojo rodzinko myszków rómlował, gnabrował i szrótował żyto, co stojało wew mniechach wew nórtach jizby. Tak chłopy ukrywali zboże przed musowo dostawo dla państwa” (W wolnym tłumaczeniu zdanie to brzmi: „przelatuje mu ciepłymi stópkami mysz, która razem ze swoją rodzinką myszek hałasowała, rozgryzała i młóciła z apetytem żyto stojące w workach w kątach izby. Tak chłopi ukrywali zboże przed przymusową dostawą dla państwa – przyp. autorka).

Rankiem pomoc Helena szykuje izbę przyjęć oraz śniadanie dla siebie i młodego doktora. Ten popija gorącą kawę i ma nadzieję, że nie widać po nim nerwów. A miałby prawo trząść się z niepokoju równie mocno jak oczekujący go pacjenci. Nieopierzony Zambodłubek nie ma jeszcze 22 lat, a doświadczenia zawodowego tyle, co myszor napłakał. Sam nawet nie wie, jak szybko się to zmieni.

Tymczasem przed siedzibą GRN już czeka kolejka. Zakutani w kożuchy gburowie z oszadziałymi wąsami, pozawijane w wełniane chusty gburki, popłakujące ze strachu „gzuby”. Tabliczka na drzwiach tymczasowego gabinetu głosi: „Dentysta przyjmuje co dzień od godz. 8.00 do 16.00, w soboty od 8.00 do 13.00”. Wybiła ósma. Dentysta zakasuje rękawy i wzywa pierwszego pacjenta – drągala ze spuchniętym policzkiem. Na studiach przyzwyczaił się do pracy przy ciężkim UNRR-owskim fotelu, który nawet nie drgnął przy „cióngnianiu kłów”. Ten w Żalnie jest dużo lżejszy, z rurek. Wystarczy silniej się zaprzeć przy rwaniu mocno zakorzenionej szóstki, by fotel ślizgał się po podłodze, „jak sanki po śmniegu, razam zes przykutym do niygo nieszczaśnikam”. To właśnie spotyka spuchniętego drągala. Do tego ból przy ekstrakcji taki, że chłopisko jak nie wrzaśnie! Kolejka pod drzwiami z miejsca maleje o połowę.

Po południu, mimo petrolki na okowitę, jest już za ciemno na pracę. Hubert jedzie więc do Tucholi po jedzenie na cały tydzień. U rzeźnika kupuje kiełbasę, co ją rzucili jeszcze na sylwestra, pasztetową, blutkę, czyli czarny salceson (dziś podrób ten wpisany jest na listę produktów tradycyjnych województwa pomorskiego), dwa funty gnatów na zupę z białej kapusty zwaną parzybrodą i nóżki w galarecie – wszystko to potem skrupulatnie opisze w „Gawańdzie”. W sklepie kolonialnym zaopatruje się w cukier, herbatę, kawę, skumbrie w tomacie i kompot z suszu. Masło, glómzę (twaróg), mleko i jaja organizują chłopi. Tak wyekwipowany doktor łatwiej dotrwa do upragnionej soboty, kiedy wsiądzie w pociąg i pojedzie do Oliwy, do Zośki.

Pisz częściej do mnie

Chłopi zatroszczą się również o świąteczne wyżywienie swego dentysty. Pobłocki, tak jak Teresa, dostaje a to zgrabnego kuraka, a to gęś albo gułę, czyli indyczkę. O to, by było mu ciepło, zadba zaś ukochana. A że jest „srodze robotna”, to raz-dwa wydzierga Hubusiowi sweter z owczej wełny, grube skarpety, szalik, rękawiczki. Chłopak nie zdąży nawet smarkawki złapać.

Łapie go za to silna tęsknota. Sweter, choćby i najcieplejszy, nie otuli tak jak ramiona ukochanej dziewczyny. Pomagają listy, choć tych nigdy dość. Doktor śle je z każdej miejscowości swego zambodłubkowego tournée.

Z Podwieska w kwietniu 1956 r. melduje: „[…] dziś nigdzie nie wychodziłem. Wiał tu tak paskudny zimny wiatr, że nawet w opalonym pokoju dreszcze człowiekiem trzęsły i nie chciało się głowy wychylić na dwór. Zrobiłem sobie smaczny obiad. Zadowoliłem się jednym daniem, mianowicie ugotowałem flaki, pysznie przyprawiłem grudą masła i pieprzem, toteż smakowały jak w Orbisie”. Dodaje, że po obiedzie przeczytał plik gazet, które poprzedniego dnia przywiózł z Bydgoszczy, potem sięgnął po książkę Victora Hugo „Pracownicy morza”. O wędrownych pracownikach służby zdrowia książki jeszcze wtedy nie było.

Kwestie gastronomiczne i ogólnie bytowe często pojawiają się w listach Pobłockiego. W czerwcu 1956 r. pisze z Ostromecka, że przez kolonistów nie ma osobnego pokoju, a na mieszkanie we trójkę nie zamierza się zgodzić. Dobrze, że „pierwszego lipca opróżnią mieszkanie wychowawcy i wtedy mam otrzymać oddzielny pokój, a jeśli nie, no to żegnaj Ostromecko i dalej w podróż” – pisze. I zauważa: „Jacy ci ludzie są dziwni, najpierw obiecują złote góry, idealne warunki, zapewniają wszystko, a potem o niczym nie pamiętają i nawet oka nie zmrużą, jak się im przypomni o ich obietnicach”.

Na razie więc „korzysta z gościnności sąsiadów” i niecierpliwie czeka na wtorek, kiedy przeniesie się do nowego lokum. A jest na co czekać, bo tam „kuchnia o 100 procent lepsza. Posiłki są smacznie przyrządzone. Jeść można do syta. […] Np. na obiad jadłem pyszną zupę jarzynową (oczywiście świeże jarzynki), na drugie danie kotlety siekane, ziemniaczki i sałatka” – wylicza z lubością. A to jeszcze nie koniec jadłospisu. „Po 2 godzinach herbatka, chlebek z masłem i marmoladą. Na kolację był chleb z serem. Zjadłem 5–6 kawałków w czasie jednego posiłku”.

Oczywiście wspomina też o pracy. Z Ostromecka donosi: „Jakaś pani z ministerstwa przyjechała na inspekcję, no i dokuczał jej ząb, już od kilku dni. Przyprowadzili ją do mnie, zrobiłem co trzeba i normalnie ząb przestał boleć. Potem jak tylko przechodziła obok kolonii, to ciągle dziękowała mi, no i wyrażała się w samych superlatywach”. Wizyta „pani z ministerstwa” musiała być lokalnym wydarzeniem. Jeszcze więcej komentarzy wywołuje wypadek, do którego doszło w maju 1956 r. Hubert korespondent relacjonuje: „Mianowicie higienistka zakładowa truła się, prawdopodobnie w celach samobójczych, luminalem czy innym środkiem chemicznym. Jest to nie lada sensacja dla tubylców i o tym tylko się mówi”.

W innym liście apeluje do Zosi: „pisz częściej do mnie, a wtedy łatwiej będzie mi znieść moje wygnanie”. Samotnego banitę ratuje wędkarstwo. W tym samym liście opisuje połów ryb, jest z niego bardzo dumny. Dodaje przy tym z satysfakcją: „Były to moje pierwsze ryby złowione w Ostromecku”. W końcu donosi: „Przygotowuję się do zmiany placówki. Jeszcze nie wiem, gdzie osiądę. Jedno jest pewne – to, że będą gorsze warunki. Ale przyzwyczaję się wnet do swego cygańskiego żywota i wtedy łatwiej będzie mi znieść te ciągłe przeprowadzki”.

Czytaj więcej

Portret trumienny człowieka i planety

Tu można tylko marzyć

Łatwiej je znieść, bo i wiosna za pasem. W lasach zawilce błyskają białymi główkami, topnieją resztki zimy. W jednym z listów Hubert pisze: „Prawdziwą drogą przez mękę była trasa mojej pieszej marszruty z dworca do »domu«. Idąc z moją higienistką oraz gospodynią, która wróciła również z Bydgoszczy, brodziłem po kostki w błocie ze śniegiem, a im bliżej »domu«, tym głębiej zapadaliśmy się w kałuże. Zapomniałem zabrać latarkę, a tak by się przydała. Na dobitkę w gabinecie światła nie było, więc o pracy czy gorącej herbacie nie było mowy”.

Ale nawet bez nich sobie radzi. Pamiętając nauki mistrza Herrmanna: „Najwiancy wart je kieł, chtórny brukuje wew gambie”, zaczyna wstawiać stalowe koronki. Wyklepuje je młoteczkiem nad płomykiem świecy. Na brak chętnych nie narzeka. Sam jest przecież żywą reklamą koronek – tak błyska, tak olśniewa zębem zamontowanym jeszcze przez Herrmanna, że wszyscy we wsi chcą mieć „kieł, jaki ma dentysta”. I proboszcz, któremu Niemcy w Dachau powybijali przednie zęby, i sołtys, i mleczarz, a także nauczycielka i bogatsi gospodarze wraz z gospodyniami. Za koronki muszą płacić ekstra, tylko rwanie i plombowanie jest za darmo, z ubezpieczalni.

„Z koron, raczej z ich wykonania jestem zadowolony, chociaż nie jest to taka praca, jaką pochwalić się mógł mój »stary« technik” – pisze. A w korespondencji z Kijewa donosi: „Byłem w Bydgoszczy. Nareszcie znalazłem technika, któremu oddałem kilka koron do wykonania. Zapłacę pięćdziesiąt zł od punktu. Nie wiem tylko, czy wykonanie będzie tak samo dobre jak dotychczas”. W innej przesyłce nie ukrywa rozczarowania: „Przez całe dwa tygodnie zarobiłem tylko 300 zł. Może jak skończy się praca w polu, ten stan rzeczy ulegnie poprawie”.

Na początku września 1956 r. podsumowuje Ostromecko: „Jest piękne, ale nie ma tu możliwości lepszego zarobku. Tu można tylko marzyć”.

Fragment książki Aleksandry Kozłowskiej „Ambulans jedzie na wieś. Śladami wędrownych wyrwizębów”, która ukaże się za kilka dni nakładem wydawnictwa Znak, Kraków 2024

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Aleksandra Kozłowska jest freelancerką, byłą dziennikarką i redaktorką „Gazety Wyborczej”, współautorką, wraz z Mirellą Wąsiewicz, książki o Islandii. Współpracuje m.in. z „Polityką”, „Przekrojem” i „Tygodnikiem Powszechnym” i portalem ngo.pl.

Przez całe studia, jako półsierota, dostaje co lato skierowanie na wczasy. Pewnie korzysta z tej możliwości, wyjeżdża w góry złapać oddech i trochę słońca albo popływać gdzieś po mazurskich jeziorach. Żadne jednak wakacje nie zapadają mu mocniej w pamięć, żadnych nie opisze w „Gawańdzie”. Aż do ostatnich. Wczasy w Kudowie, na które jedzie w 1955 roku jako świeży, 21-letni dentysta z dyplomem, okażą się punktem zwrotnym w jego życiu, przełomem, jeśli nie kopernikańskim, to z pewnością zofiańskim.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Oswoić i zrozumieć Polskę
Plus Minus
„Rodzina w sieci, czyli polowanie na followersów”: Kiedy rodzice zmieniają się w influencerów
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Robert M. Wegner: Kawałki metalu w uchu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Rok po 7 października Bliski Wschód płonie
Plus Minus
Taki pejzaż
Plus Minus
Jan Maciejewski: Pochwała przypadku