Wiem, jak to się kojarzy, lecz nadziei tam akurat nie brakło. Wszyscy się jej kurczowo trzymali i wielu się przecież udało, mojej córce też. I małej Julce spod Płońska, i ślicznej, nastoletniej wtedy Oliwce, której rodzice nie zdążyli nacieszyć się okazałą rezydencją w Konstancinie, w otoczeniu gwiazd i rekinów biznesu, gdy spadła na nich wieść o chorobie córki, i wielu innym. A wtedy wszyscy w to wierzyli. Matki – tej nocy byłem chyba jedynym ojcem na siódmym piętrze Centrum Zdrowia Dziecka – popijały ukradkiem wódkę z sokiem. Nie dla celebracji, raczej dla kurażu albo dla zapomnienia. Ja nie wziąłem nic, chyba że to całkowicie wyparłem z pamięci. Mieliśmy sushi, co wtedy, nim trafiło ono pod dyskontowe strzechy, było namiastką luksusu.
Czytaj więcej
Nic się nie przyjęło na dobre, ani zamordyzm, ani komuna, ani demokracja. Jedyne, bez czego żyć nie możemy, to sanacja. Dzień dobry, witaj grudniowa jutrzenko, witaj kolejny sanacyjny rządzie!
Zośka tryskała humorem, kolejna chemia miała zacząć się dopiero w Nowy Rok rano, miała więc siły, a za trzy tygodnie, ale tego przecież nie wiedzieliśmy i wiedzieć nie mogliśmy, miał się odbyć przeszczep. Do końca życia będę przez to znał datę urodzin Witolda Lutosławskiego i Wołodii Wysockiego, to był ten dzień. Jak sprawdziłem potem w internetach, 25 stycznia urodzili się również Marian Brandys, minister Wilczek i Don Duguid, kanadyjska gwiazda curlingu, sportu oglądanego wyłącznie podczas igrzysk olimpijskich i wywołującego zawsze te same komentarze o facetach z miotłami, ale oni jakoś nigdy nie zawładnęli moją wyobraźnią. A Lutosławski i Wysocki owszem, w swym kawalerskim mieszkaniu eksponowałem nawet zajumaną z Moskwy tabliczkę „Dom – Muziej Władimira Wysockowo”. Kilka innych tabliczek też miałem, mam do dziś, ale one, wysoki sądzie, niczego nie wnoszą do sprawy. Lutosławskiego, jako nastoletni meloman, uwielbiałem, zapewne dlatego, że nikt mnie nie nastraszył, że to muzyka współczesna, zbyt trudna dla smarkacza.
To był najgorszy sylwester mojego życia, i to nie dlatego, że nie piłem. Było całkiem znośnie i było nawet sushi, ale oddział onkologiczny w szpitalu dziecięcym to nie jest miejsce najlepszych imprez.
Nim jednak ten styczniowy dzień przyszedł, pożegnałem w domu żonę z młodszymi dziećmi i ruszyłem do Międzylesia. Było jak w piosence Kelusa, ja też wolałem jechać niż czekać, ona miała gorzej, znacznie gorzej. Czy myśmy wtedy wierzyli, że wszystko skończy się dobrze? Nie pamiętam, wszystko było tak świeże, że ciągle tkwiliśmy w szoku. Jak wielkim, przekonaliśmy się po latach, gdy kupiliśmy sobie DVD z którymś z filmów Woody’ego Allena. Oglądamy z zaciekawieniem, tylko moja żona co chwila bąka, że już ten film widziała. Niemożliwe, niby gdzie? Ale zawzięła się, posprawdzała i tak, byliśmy na tym w kinie, pierwsze wspólne wyjście po operacji. Ja i tak zapominam film godzinę po obejrzeniu, mogę kryminały oglądać po dziesięć razy, przynajmniej jest szansa, że zrozumiem, o co chodziło, ale żona pamięta, jaki deser jedliśmy u znajomych dziesięć lat wcześniej, więc jak to możliwe? Cóż, wtedy wszystko kręciło się wokół Zośki.