Robert Mazurek: Felieton pożegnalny

To był najgorszy sylwester mojego życia, i to nie dlatego, że nie piłem. Było całkiem znośnie i było nawet sushi, ale oddział onkologiczny w szpitalu dziecięcym to nie jest miejsce najlepszych imprez.

Publikacja: 29.12.2023 17:00

Robert Mazurek: Felieton pożegnalny

Foto: Fotorzepa/Robert Gardziński

Wiem, jak to się kojarzy, lecz nadziei tam akurat nie brakło. Wszyscy się jej kurczowo trzymali i wielu się przecież udało, mojej córce też. I małej Julce spod Płońska, i ślicznej, nastoletniej wtedy Oliwce, której rodzice nie zdążyli nacieszyć się okazałą rezydencją w Konstancinie, w otoczeniu gwiazd i rekinów biznesu, gdy spadła na nich wieść o chorobie córki, i wielu innym. A wtedy wszyscy w to wierzyli. Matki – tej nocy byłem chyba jedynym ojcem na siódmym piętrze Centrum Zdrowia Dziecka – popijały ukradkiem wódkę z sokiem. Nie dla celebracji, raczej dla kurażu albo dla zapomnienia. Ja nie wziąłem nic, chyba że to całkowicie wyparłem z pamięci. Mieliśmy sushi, co wtedy, nim trafiło ono pod dyskontowe strzechy, było namiastką luksusu.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: Dyskretny urok dykty

Zośka tryskała humorem, kolejna chemia miała zacząć się dopiero w Nowy Rok rano, miała więc siły, a za trzy tygodnie, ale tego przecież nie wiedzieliśmy i wiedzieć nie mogliśmy, miał się odbyć przeszczep. Do końca życia będę przez to znał datę urodzin Witolda Lutosławskiego i Wołodii Wysockiego, to był ten dzień. Jak sprawdziłem potem w internetach, 25 stycznia urodzili się również Marian Brandys, minister Wilczek i Don Duguid, kanadyjska gwiazda curlingu, sportu oglądanego wyłącznie podczas igrzysk olimpijskich i wywołującego zawsze te same komentarze o facetach z miotłami, ale oni jakoś nigdy nie zawładnęli moją wyobraźnią. A Lutosławski i Wysocki owszem, w swym kawalerskim mieszkaniu eksponowałem nawet zajumaną z Moskwy tabliczkę „Dom – Muziej Władimira Wysockowo”. Kilka innych tabliczek też miałem, mam do dziś, ale one, wysoki sądzie, niczego nie wnoszą do sprawy. Lutosławskiego, jako nastoletni meloman, uwielbiałem, zapewne dlatego, że nikt mnie nie nastraszył, że to muzyka współczesna, zbyt trudna dla smarkacza.

To był najgorszy sylwester mojego życia, i to nie dlatego, że nie piłem. Było całkiem znośnie i było nawet sushi, ale oddział onkologiczny w szpitalu dziecięcym to nie jest miejsce najlepszych imprez.

Nim jednak ten styczniowy dzień przyszedł, pożegnałem w domu żonę z młodszymi dziećmi i ruszyłem do Międzylesia. Było jak w piosence Kelusa, ja też wolałem jechać niż czekać, ona miała gorzej, znacznie gorzej. Czy myśmy wtedy wierzyli, że wszystko skończy się dobrze? Nie pamiętam, wszystko było tak świeże, że ciągle tkwiliśmy w szoku. Jak wielkim, przekonaliśmy się po latach, gdy kupiliśmy sobie DVD z którymś z filmów Woody’ego Allena. Oglądamy z zaciekawieniem, tylko moja żona co chwila bąka, że już ten film widziała. Niemożliwe, niby gdzie? Ale zawzięła się, posprawdzała i tak, byliśmy na tym w kinie, pierwsze wspólne wyjście po operacji. Ja i tak zapominam film godzinę po obejrzeniu, mogę kryminały oglądać po dziesięć razy, przynajmniej jest szansa, że zrozumiem, o co chodziło, ale żona pamięta, jaki deser jedliśmy u znajomych dziesięć lat wcześniej, więc jak to możliwe? Cóż, wtedy wszystko kręciło się wokół Zośki.

Czytaj więcej

Robert Mazurek: Złośliwa satysfakcja pewnego S.

Piszę o sobie nie tylko dlatego, że to temat, który najlepiej znam, i nie tylko dlatego, że właśnie chciałbym się z państwem pożegnać. Odchodzę z „Rzeczpospolitej” po raz drugi, mam więc w tym niejaką wprawę, ale teraz mam przynajmniej okazję się pożegnać. Pięć lat temu wspominałem z okazji felietonowego powrotu, że żywiołowo nie zgadzam się z wieloma autorami czy naczelnymi tej gazety, oni na pewno ze mną też. Dziś muszę uczciwie przyznać, że nikt nigdy nie próbował na mnie niczego wymusić i niczego mi nie zabraniał. To daje nadzieję w tych oszalałych od emocji czasach, że można normalnie. Panowie, bardzo Wam dziękuję. Czytelnikom kłaniam się w pas, może się jeszcze gdzieś spotkamy?

Sylwester 2010 był bez wątpienia najpodlejszy w moim życiu, ale zwiastował wspaniały rok 2011. Zośka wyzdrowiała, a na 40. urodziny zabrałem tę ledwo upierzoną ośmiolatkę z młodszą siostrą w góry i to była najwspanialsza wędrówka życia. Nadziei, że nowy rok będzie łaskawy, tego państwu życzę. I cudu, byśmy się nie pozabijali.

Wiem, jak to się kojarzy, lecz nadziei tam akurat nie brakło. Wszyscy się jej kurczowo trzymali i wielu się przecież udało, mojej córce też. I małej Julce spod Płońska, i ślicznej, nastoletniej wtedy Oliwce, której rodzice nie zdążyli nacieszyć się okazałą rezydencją w Konstancinie, w otoczeniu gwiazd i rekinów biznesu, gdy spadła na nich wieść o chorobie córki, i wielu innym. A wtedy wszyscy w to wierzyli. Matki – tej nocy byłem chyba jedynym ojcem na siódmym piętrze Centrum Zdrowia Dziecka – popijały ukradkiem wódkę z sokiem. Nie dla celebracji, raczej dla kurażu albo dla zapomnienia. Ja nie wziąłem nic, chyba że to całkowicie wyparłem z pamięci. Mieliśmy sushi, co wtedy, nim trafiło ono pod dyskontowe strzechy, było namiastką luksusu.

Pozostało 83% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi