Ubóstwo i demokracja

Wiele spośród problemów, z jakimi mamy współcześnie do czynienia, wydaje się mieć źródła w zniekształconych relacjach pomiędzy ekonomią z jednej a polityką z drugiej strony.

Publikacja: 29.12.2023 10:00

Głodujące robotnicze rodziny w Manchesterze (lata 60. XIX w.). „Słabość jednostek wydaje się tu jesz

Głodujące robotnicze rodziny w Manchesterze (lata 60. XIX w.). „Słabość jednostek wydaje się tu jeszcze bardziej beznadziejna niż w samym środku pustkowia” – pisał o tym mieście Alexis de Tocqueville

Foto: WORLD HISTORY ARCHIVE/be&w

Ubóstwo jest hańbą demokracji. Uderza wprost w jej najgłębszą zasadę, w jej najśmielszą obietnicę – w ideę powszechnej równości ludzi. Paradoksalnie czyni to z o wiele większą siłą niż sam fakt istnienia drastycznych nawet różnic w dochodach poszczególnych obywateli państwa. Demokracja, która nie potrafi skutecznie przeciwdziałać nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu, która toleruje wynoszenie nielicznych do niebotycznego bogactwa, a dla przytłaczającej większości pozostawia znój codziennej walki o byt, może być niesprawiedliwa, nie podważa jednak swojej zasadniczej idei. Istnienie rażących nawet nierówności można wytłumaczyć, odwołując się do demokratycznych z ducha (lub chociaż dających się z demokracją pogodzić) zasad: indywidualnej zapobiegliwości, pracowitości, talentu do robienia interesów. Rozwarstwienie majątkowe samo w sobie nie podważa demokracji dopóty, dopóki wszyscy – zarówno ci, którzy żyją w przepychu, jak i ci, którzy żyją skromnie – posiadają dostęp do podstawowych dóbr oraz są w stanie zadbać o materialny byt dla siebie i swoich bliskich na pewnym elementarnym poziomie.

Ubóstwo zmienia ten obraz, bo podważa ludzką godność. Bieda nie jest tylko zjawiskiem ekonomicznym, ale również moralnym. Ludzie, którzy w nią popadli, nie czują się już w pełni ludźmi; pozostali chętnie widzą w nich „nierobów” albo „złodziei”. Z łatwością potrafimy sobie przedstawić własne życie jako osób fantastycznie majętnych (willa z basenem, kolekcja drogich motocykli, jacht na Lazurowym Wybrzeżu i tak dalej). Aby zrozumieć, jak by ono wyglądało, gdybyśmy stali się ubodzy, potrzeba znacznie większego wysiłku wyobraźni.

Czytaj więcej

W poszukiwaniu zaginionej politycznej wspólnoty

Przemysłowa rewolucja w Anglii

Demokracja była dla Alexisa de Tocqueville’a – jednego z najwybitniejszych XIX-wiecznych filozofów polityki – czymś więcej niż tylko ustrojem politycznym, w którym władza należy do ludu. Rozumiał ją szerzej, jako oparty na powszechnej równości wszystkich obywateli stan społeczny, ku któremu prowadzi ludzkość coś na kształt opatrznościowego procesu. Taką właśnie demokrację zobaczył Tocqueville podczas swojej dziewięciomiesięcznej podróży do Ameryki, którą ze swoim przyjacielem, Gustawem de Beaumontem, odbył na przełomie 1831 i 1832 roku.

Nie była to jednak jedyna ważna podróż francuskiego arystokraty z pierwszej połowy lat 30. XIX wieku. W 1833 roku po raz pierwszy udał się do Anglii. Dwa lata później odwiedził ją ponownie, tym razem docierając również do Irlandii. To właśnie tam dostrzegł nowe dla siebie zjawisko, nieznane w podobnej skali we Francji, częściowo tylko widoczne w Ameryce: masowe ubóstwo. „Sytuacja biednych jest najgłębszą plagą Anglii” – notował Tocqueville w zeszycie z zapiskami z pierwszej ze wspomnianych podróży.

Skalę oraz głębię ubóstwa w najbardziej zaawansowanym społeczeństwie przemysłowym ówczesnego świata francuski myśliciel mógł oglądać z bliska zwłaszcza podczas drugiego pobytu w Anglii, kiedy odwiedził takie miasta, jak Birmingham czy Manchester. W tym ostatnim w całej okazałości mógł zobaczyć pejzaż industrialnego molocha, tonącego w stojących wszędzie kałużach, ze słabo bądź wcale wybetonowanymi drogami. Na ulicach unosił się fetor, brakowało publicznych toalet. „Wszystko w zewnętrznym wyglądzie miasta świadczy o sile pojedynczego człowieka, nic nie wskazuje na to, by czymkolwiek kierowało społeczeństwo. Za każdym rogiem ludzka wolność pokazuje swoją kapryśną twórczość. Ani śladu powolnych, ale za to konsekwentnych działań rządu” – notował francuski arystokrata.

Oto przestrzeń całkowicie wydana na pastwę żywiołu ekonomicznego. „Drogi, które łączą oddzielone wciąż od siebie kończyny wielkiego miasta, podobnie jak wszystko inne, zostały wykonane w pośpiechu i pozostają niedokończone – przypadkowe działanie zbiorowości za wszelką cenę dążącej do zysku, która tak mocno skupia się na gromadzeniu bogactwa, że wszystkiego innego domaga się natychmiast, w międzyczasie zaś zapomina o niuansach życia” . Budynki wyglądają tak, jak gdyby ci, którzy je stawiali, nigdy nie mieli w dłoniach poziomicy. „Pośrodku tego hałaśliwego labiryntu, owych wielkich, posępnych odcinków ceglanego muru, nieoczekiwanie wyrastają miejscami solidne kamienne budynki z korynckimi kolumnami. Można by to wziąć za średniowieczne miasto z XIX-wiecznymi osobliwościami w środku. Kto jednak mógłby opisać wnętrza tych pooddzielanych od siebie kwater, te domy występku i biedy otoczone potężnymi pałacami przemysłu i ściśnięte w ich odrażających fałdach? Na ziemi poniżej poziomu rzeki, z każdej strony zakrytej cieniem wielkich warsztatów, rozciągają się podmokłe tereny, których szeroko rozstawione błotniste rowy nie są w stanie ani osuszyć, ani oczyścić. Prowadzą tam wąskie, kręte drogi. Wzdłuż nich ciągną się jednopiętrowe domy, których źle dopasowane deski i powybijane okna pokazują w sposób widoczny nawet z daleka, że stanowią ostatni przytułek, jaki człowiek może odnaleźć, tkwiąc zawieszony gdzieś pomiędzy nędzą a śmiercią. Mimo tego wegetująca w nich biedota może wzbudzać zazdrość swoich ziomków. Pod niektórymi z ich nędznych mieszkań znajduje się rząd piwnic, do których prowadzi zagłębiony korytarz. W każdej z tych wilgotnych, odrażających dziur stłoczonych jest od 12 do 15 istot ludzkich”.

Wszędzie wokoło słychać huk pracujących fabryk, syk maszyn parowych. Przez przykrywającą miasto czarną chmurę smogu z rzadka przebijają się promienie słońca. „Opisane potężne struktury utrzymują świeże powietrze i światło z dala od miejsc, które zamieszkują podlegli im ludzie; owijają ich nierozwiewającą się nigdy mgłą; tutaj niewolnik, tam władca; tam bogactwo nielicznych, tu nędza większości; tam zorganizowany wysiłek tysięcy produkuje, dla korzyści jednego tylko człowieka, to, czego nie nauczyło się jeszcze dawać mu społeczeństwo. Słabość jednostek wydaje się tu jeszcze bardziej beznadziejna niż w samym środku pustkowia”.

Ten zatrważający pejzaż ludzkiej nędzy i upodlenia to efekt działania nieskrępowanych sił kapitalizmu, spuszczonej z łańcucha logiki (wy)zysku. Robotników traktuje ona całkowicie instrumentalnie – wpierw jako przydatne zasoby, a potem, gdy się zużyją, jako odpady, które najlepiej byłoby zutylizować. W tym, co zwykło nazywać się postępem, odnajdujemy więc siłę naraz twórczą i niszczycielską, owładniętą obłędnym, niezważającym na żadne ludzkie koszty szaleństwem rozrostu. Patrząc na Manchester, Tocqueville widział w nim miejsce, w którym „duch ludzki osiąga najwyższą doskonałość i popada w prymitywizm; cywilizacja wytwarza swoje cuda, a cywilizowany człowiek zostaje powtórnie sprowadzony do stanu dzikości”.

Londyn, który francuski arystokrata również odwiedza, stanowi jakby drugą stronę tej samej monety. W prężnej metropolii, światowej stolicy ówczesnego handlu, bieda nie kole w oczy tak bardzo jak w robotniczych dzielnicach Manchesteru. Właściwy londyńskiemu city kult bogactwa prowadzi tu jednak do podobnie obłędnej pracowitości.

„Ci ludzie – notuje Tocqueville o mknących w pośpiechu przez ulice miasta londyńczykach – nie mają dla siebie ani minuty czasu. Pracują, jakby musieli zdobyć fortunę do wieczora i mieli umrzeć kolejnego dnia”. Niektóre ulice przypominają „ogromny warsztat, wielką kuźnię, przestronny sklep. Widać na nich zajętych swymi interesami ludzi, których twarze zbrązowiały od unoszących się w powietrzu spalin. Nie słychać niczego poza stukiem młotków oraz gwizdami wydobywającej się z kotłowni pary. Człowiek może odnieść wrażenie, że oto znalazł się w którejś z kopalń Nowego Świata. Wszystko jest tu czarne, brudne i obskurne, choć w każdej chwili na świat wydostają się stąd bogactwo i złoto”.

Jeżeli podczas podróży do Stanów Zjednoczonych francuskiego arystokratę uderzyła przede wszystkim polityczna równość amerykańskiego społeczeństwa, to podczas podróży po Anglii i Irlandii na pierwszym planie znalazła się nierówność ekonomiczna. „Pozorna równość, prawdziwe przywileje bogactwa, być może większe niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie. Oto centralna idea, do której prowadzą mnie wszystkie fakty” – podsumowuje swoje wrażenia Tocqueville.

Całe brytyjskie społeczeństwo zostało ufundowane na przywilejach pieniężnych. Oficjalnie przysługujące ubogim prawa to w gruncie rzeczy pozory. Bez znacznych funduszy nie można zostać adwokatem, sędzią, wysokim urzędnikiem ani nawet księdzem. Koszty zdobycia odpowiedniego wykształcenia są bowiem ogromne.

Co więcej, w zgodzie z logiką kapitalistycznej gry to właśnie bogaci mają największe szanse pomnożenia swoich majątków. Posiadając podstawowe zabezpieczenie ekonomiczne, chętniej będą podejmowali inicjatywę, ryzykowali, szukali nowych sposobów zwiększenia bogactwa. Biedni – przeciwnie, żyją w świecie stale kurczących się możliwości, a nieliczne posiadane środki muszą przeznaczyć na przetrwanie tu i teraz. Ich horyzont czasowy rzadko wybiega poza najbliższy dzień. W efekcie bogaci i ubodzy funkcjonują jak gdyby w dwóch odrębnych rzeczywistościach lub chociaż na przeciwległych krańcach społecznego kosmosu. Demokracja obiecywała stworzyć jeden, wspólny dla wszystkich obywateli, świat; ubóstwo drąży w nim nową, radykalną linię podziału.

Paradoksy walki z ubóstwem

Jak zatem poradzić sobie z tym problemem? Pytanie to – noszące w sobie wyraźne ślady jego angielskich podróży – nie dawało Tocqueville’owi spokoju. U podstaw omawianego zjawiska tkwi pewien paradoks. Oto – zauważa Tocqueville – ubóstwo rozszerza się najbardziej wśród najzamożniejszych społeczeństw. Stanowi jak gdyby odwrotną stronę cywilizacyjnego postępu. Im mocniej przekształci tkankę społeczną, tym więcej wyprodukuje również niepasujących do niej „wyrzutków”. Nowe klasy ubogie, których ciężką dolę obserwuje Tocqueville podczas swojej drugiej podróży do Anglii, to dzieci nowego społeczeństwa przemysłowego.

W pewnym sensie nie ma w tym nic zaskakującego, a opisane zjawisko wynika z pewnych szerszych prawidłowości rozwoju cywilizacji. W miarę jak stają się one coraz bardziej rozwinięte, zwiększa się również liczba pragnień, jakie społeczeństwa potrzebują zaspokoić. Tam, gdzie potrzeby ludzi są proste, nie ma może wiele bogactwa, ale nie ma również wielkiego problemu z ich powszechnym spełnieniem. W społeczeństwie feudalnym niezamożny rolnik może nie mieć dostępu do wielu dóbr, ale nie będzie przymierał głodem. Ludziom wysoko cywilizowanym bez przerwy brakuje natomiast całego mnóstwa rzeczy.

Co więcej, to właśnie postępy cywilizacji poszerzają zakres niepewności dotykającej bezpośrednio życia człowieka. Zaawansowane społeczeństwa to niezmiernie skomplikowane organizmy, oplecione gęstą siecią wewnętrznych oraz zewnętrznych powiązań i zależności. Drastyczna zmiana w jakiejś części układu może wywołać turbulencje w wielu innych jego, pozornie niezależnych miejscach. Tocqueville wydaje się wyraźnie dostrzegać pierwsze zarysy rodzącej się w XIX wieku gospodarki o globalnym zasięgu, pisząc, że „angielska klasa przemysłowa zaspokaja potrzeby i przyjemności nie tylko samych Anglików, ale również ogromnej części ludzkości. Jej pomyślność lub upadek zależy zatem nie tylko od tego, co dzieje się w samej Wielkiej Brytanii, ale w pewnym stopniu od wszystkiego, co wydarza się pod słońcem. Jeżeli mieszkaniec Indii ogranicza swoje wydatki i zmniejsza konsumpcję, cierpi na tym angielski producent”. Kiedy dana gałąź przemysłu nagle przestaje być dochodowa, zamyka się działające w jej ramach fabryki. Rzesze ludzi, którzy dotąd stanowili aktywną siłę roboczą, niemal z dnia na dzień zostają pozbawione pracy, a wraz z nią podstawy swojego utrzymania.

W efekcie równolegle do wzrostu bogactwa postępuje wzrost ubóstwa. Dokonujące się w demokratycznym społeczeństwie zmiany jednym stwarzają szanse zdobycia lub powiększenia zamożności, dla innych oznaczają jednak degradację i biedę. W ocenie Tocqueville’a taki stan rzeczy to nie żaden przypadek czy rezultat błędnej polityki, ale sama istota modernizacyjnego procesu. W kolejnych latach i dekadach należało jego zdaniem spodziewać się nie ograniczenia, ale rozszerzenia wspomnianego zjawiska. Dlatego przeciwdziałanie ubóstwu stanowi jedno z najważniejszych wyzwań nowoczesnej demokracji, a jej losy mogą zależeć od tego, na ile skutecznie będzie potrafiła sobie z nim poradzić.

Zauważmy, że w ramach proponowanej przez Tocqueville’a perspektywy kluczowe pytanie nie dotyczy ani tego, jak procesami modernizacji sterować (to niemożliwe), ani tego, aby całkowicie się im poddać, ufając ich ponadludzkiej racjonalności (ta jest bowiem złudzeniem). Należy raczej rozstrzygnąć, jaka forma pomocy społecznej okaże się najskuteczniejsza; kiedy faktycznie będzie prowadziła do zmniejszania ludzkiej niedoli, a kiedy może przyczyniać się do jej długofalowego wzrostu.

Francuski arystokrata twardo stąpa po ziemi i nie kwestionuje podstawowych reguł rządzących ekonomią. Uznaje, że „te prawa, będąc w jakiejś mierze prawami boskimi przez to, że wynikają z natury człowieka oraz samej struktury społeczeństw, zostały umieszczone poza zasięgiem rewolucji”. Z tego powodu na przykład „rząd nie może sprawić, by płace rosły, kiedy zmniejsza się popyt na pracę, dokładnie tak samo, jak nie można sprawić, by woda nie ściekała po przechylonej szybie”. Tocqueville bierze również pod uwagę złożoność ludzkiej natury. Można wręcz powiedzieć, że w swoich rozważaniach formułuje podstawowy dylemat późniejszego o ponad stulecie demokratycznego państwa dobrobytu: w jaki sposób nieść pomoc ubogim, jednocześnie nie produkując coraz szerszych rzesz ludzi utrzymywanych przez państwo? Jak sprawić, aby pomoc funkcjonowała skutecznie, ale nie była nadużywana? Nadmierne jej wykorzystywanie prowadziłoby przecież w długim okresie do załamania finansów publicznych, a zatem do sytuacji, w której tracą wszyscy.

Czytaj więcej

Jak bunt mas przerodził się w bunt jednostek

Trudne małżeństwo

Demokrację i wolny rynek łączy więź o wiele bardziej skomplikowana i niejednoznaczna niż ta, jaką odnajdziemy w niejednym na pozór zgodnym i znakomicie się uzupełniającym małżeństwie. Jak podkreśla francuski arystokrata, „równość pojawia się jedynie na przeciwstawnych krańcach cywilizacji. Dzicy są sobie równi, ponieważ wszyscy są jednakowo słabi i pogrążeni w niewiedzy. Ludzie cywilizacyjnie zaawansowani mogą stać się równi, ponieważ wszyscy mają do dyspozycji podobne środki osiągania dobrobytu i szczęścia”.

Jednym z podstawowych obowiązków państwa w epoce demokratycznej jest więc przeciwdziałanie drastycznym nierównościom ekonomicznym, a w szczególności – szerzeniu się ubóstwa. W stopniu jeszcze większym niż rażące nawet nierówności podważa ono bowiem sam sens nowoczesnej demokracji – jest rzuconą jej w twarz obelgą; gorzej: oskarżeniem o zdradę.

Wiele spośród problemów, z jakimi mamy współcześnie do czynienia, wydaje się mieć źródła w zniekształconych relacjach pomiędzy ekonomią z jednej a polityką z drugiej strony. Wchłonięcie ekonomii przez politykę, traktowanie reguł rynkowych tak, jak gdyby dawało się je plastycznie modelować i uzgadniać z naszymi moralnymi postulatami, to wyraz braku elementarnej politycznej roztropności. Nie tylko prowadzi do gospodarczej zapaści, ale uczy również ludzi bierności, redukuje ich potrzeby do tych stricte materialnych; nakłania, aby wolność wymienili na zapewniane hojną ręką państwa chleb i igrzyska. Zjawisko odwrotne, a więc zaćmienie polityki przez ekonomię, zredukowanie wszystkich kluczowych dylematów politycznych do poziomu obliczalnych zagadnień inwestycyjnych, to z kolei recepta na głęboki kryzys polityczny. Poddane kapitalistycznej logice społeczeństwo prędko przemienia się w zbiorowy wyścig za chimerą materialnego sukcesu i staje się parodią wspólnoty. Kult wzrostu gospodarczego rozszerza się w nim kosztem innych wartości, co widać wszędzie: od edukacji po planowanie miejskiej przestrzeni. Nie ma dobrego społeczeństwa tam, gdzie konsument zastąpił obywatela, a interes prywatny – choćby i najbardziej oświecony – góruje nad dobrem wspólnym.

Jan Tokarski

Filozof, historyk idei, redaktor „Przeglądu Politycznego” i kwartalnika „Kronos”,

Tekst jest fragmentem posłowia do wydanego właśnie przez Fundację Augusta hrabiego Cieszkowskiego zbioru esejów Alexisa de Tocqueville’a pt. „O ubóstwie”

Ubóstwo jest hańbą demokracji. Uderza wprost w jej najgłębszą zasadę, w jej najśmielszą obietnicę – w ideę powszechnej równości ludzi. Paradoksalnie czyni to z o wiele większą siłą niż sam fakt istnienia drastycznych nawet różnic w dochodach poszczególnych obywateli państwa. Demokracja, która nie potrafi skutecznie przeciwdziałać nadmiernemu rozwarstwieniu majątkowemu, która toleruje wynoszenie nielicznych do niebotycznego bogactwa, a dla przytłaczającej większości pozostawia znój codziennej walki o byt, może być niesprawiedliwa, nie podważa jednak swojej zasadniczej idei. Istnienie rażących nawet nierówności można wytłumaczyć, odwołując się do demokratycznych z ducha (lub chociaż dających się z demokracją pogodzić) zasad: indywidualnej zapobiegliwości, pracowitości, talentu do robienia interesów. Rozwarstwienie majątkowe samo w sobie nie podważa demokracji dopóty, dopóki wszyscy – zarówno ci, którzy żyją w przepychu, jak i ci, którzy żyją skromnie – posiadają dostęp do podstawowych dóbr oraz są w stanie zadbać o materialny byt dla siebie i swoich bliskich na pewnym elementarnym poziomie.

Pozostało 93% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi