Józef Hen: Warto mieć talent, ale natchnienie bywa problematyczne

Unikam wielkich słów. Wolę więc powiedzieć: pisarz ma nie kłamać. I dodam w tajemnicy: warto też mieć talent, a z natchnieniem bym uważał – mówi Józef Hen, który 8 listopada kończy 100 lat.

Aktualizacja: 08.11.2023 10:42 Publikacja: 03.11.2023 10:00

Józef Hen: Warto mieć talent, ale natchnienie bywa problematyczne

Foto: maciej kłos agencja wydawnicza mako pres

Z okazji przypadających dziś setnych urodzin Józefa Hena przypominamy wywiad, jaki ukazał się z nim w ostatnim numerze "Plusa Minusa"

Plus Minus: Zasłynął pan biografią Stanisława Augusta Poniatowskiego. Z kolei powieść „Crimen” dzieje się w czasach Zygmunta III Wazy, „Królewskie sny” dotyczą panowania Władysława Jagiełły, a jako dziecko z wielkim przejęciem snuł pan opowieść o Bolesławie Chrobrym. W epoce którego króla czułby się pan najlepiej?

Chyba jednak Władysława Jagiełły, to był człowiek, który wiele doświadczył. W ciągu 48 lat panowania nikogo nie skazał na śmierć. Taki był. I wiedział, co to jest państwo. U nas ceniony jest głównie za zwycięstwo pod Grunwaldem. A poza tym uchodzi za barbarzyńcę, przesądnego poganina, analfabetę. A naprawdę był to mędrzec – i świetny polityk.

Udało mu się pogodzić dwa dumne narody: Polaków i Litwinów. Świetnie pokazał pan jego rozterki jako człowieka, pisząc scenariusz serialu „Królewskie sny”.

Cieszę się, że odbiór tego serialu był tak znakomity. Niektóre reakcje były dla mnie sporym zaskoczeniem. Pamiętam, jak z gratulacjami za serial i życzeniami noworocznymi zadzwonił do mnie pewien starszy pan. Przedstawił się: nazywam się Franciszek Szlachcic, w latach 60. byłem ministrem spraw wewnętrznych. Zaskoczyły mnie te gratulacje, a on przypomniał, że swego czasu przybył osobiście z kwiatami do Stanisława Lema. „Czyli”, pomyślałem, „rasistą nie jest”.

„Królewskie sny” to chyba jedyny serial, do udziału w którym dał się namówić Gustaw Holoubek.

Jagiełło, jak się okazało, stał się jedną z jego ulubionych ról. Choć początki były trudne. Kiedy przy słynnym stoliku w „Czytelniku” powiedziałem, że piszę z myślą o nim serial o Jagielle, potraktował to jako żart. Kiedy jednak przeczytał scenariusz, przy tymże stoliku w „Czytelniku” powiedział: „Biorę to! W tym jest cała Polska!”. Pisałem ten serial inaczej niż zwykle scenariusze, bo te piszę zazwyczaj na maszynie. „Królewskie sny” zaś pisałem ręcznie, jak piszę prozę.

Od początku wiadomo było, że Gustaw Holoubek zagra główną rolę?

Reżyser Grzegorz Warchoł, z którym pracowaliśmy razem przy „Życiu Kamila Kuranta”, do roli Jagiełły chciał Tadeusza Łomnickiego. Ale ja mu powiedziałem: „Łomnicki zagra ci wszystko perfekcyjnie, ale jednego nie zagra: żeby siedemnastoletnia dziewczyna się w nim zakochała. A Gucio tak, bo on wciąż jest pełen czaru”.

Za taki komplement Gustaw Holoubek musiał pana pokochać.

Nie wiem, czy pokochać, ale byliśmy w głębokiej przyjaźni.

Czytaj więcej

"Na pierwszy rzut oka”: Dramat kobiety

Wróćmy do Bolesława Chrobrego, o którym na polecenie dyrektora szkoły podstawowej opowiadał pan jego dzieciom. Tym, u których ożywiły się dziś fobie antyniemieckie, warto przypomnieć, że wielkim zwolennikiem i sojusznikiem koronacji Bolesława Chrobrego na pierwszego króla Polski był cesarz niemiecki Otton III.

W podręczniku jakoś mało jest o koronacji Chrobrego. To, że ja zainteresowałem się historią, to zasługa mojej mamy. Jako dziecko miałem szkarlatynę, a wtedy była to bardzo poważna choroba, bo nie było antybiotyków. Na bazarze między Nowolipiem a Lesznem mama kupowała mi stare broszury historyczne. Zaczytywałem się nimi i mogę powiedzieć, że dzięki mamie stałem się historykiem. Wielkie wrażenie jako człowiek zrobiła na mnie królowa Jadwiga. Postanowiłem sobie nawet, że też będę niósł pomoc ubogim, tak jak ona – ale oczywiście pod warunkiem, że zostanę królem.

Wspomina pan często, że jako chłopiec zawsze miał pan pod ręką jakąś książkę. Już w szkole nauczycielki wiedziały, że pisze pan ładnie i ciekawie. Czy pan w ogóle miał jakikolwiek inny pomysł na życie niż pisanie?

Kiedyś, a było to w V klasie, moja nauczycielka, pani Nudelmanowa, zadała nam wypracowanie pt. „Kim chcielibyśmy być w przyszłości”. I ja wszystkich zaskoczyłem, a najbardziej moich rodziców, bo napisałem, że chciałbym być rolnikiem, a zimą, kiedy rolnik nie ma nic do roboty, to chciałbym być stolarzem.

Wykazał się pan bardzo praktycznym podejściem do życia, że o logice nie wspomnę.

Ale ta opowieść ma jeszcze dalszy ciąg. Po kilku tygodniach nauczycielka zaproponowała jako temat „Wiosnę”. Pomyślałem: „Pani jest miła, ale temat banalny”. I przypomniałem sobie, że w przedwojennej Polsce wiosną ustawała ochrona lokatorów i rozpoczynał się czas eksmisji tych, którzy zalegają z czynszami. Nauczycielka zobaczyła, że wszyscy moi koledzy piszą o kwiatkach, budzącej się do życia przyrodzie, a ja o sytuacji wyeksmitowanej rodziny. Wezwała mamę na rozmowę i powiedziała: „Pani syn jest altruistą!”. Mama mocno się wystraszyła, bo uznała, że słowo „altruista” brzmi gorzej niż „komunista”. Dopiero siostra poznała w gimnazjum znaczenie słowa, uspokoiła mamę, że to nie obelga. A swoją drogą ja nadal boję się tego słowa.

Ta opowieść o wiośnie tylko potwierdza, że jako pisarz brał pan w obronę słabszych, odsuniętych na margines życia, fałszywie oskarżonych, ludzi, wokół których narosło wiele krzywdzących stereotypów. Takich jak choćby ostatni król Polski, do którego przylgnęły najgorsze cechy, łącznie ze zdradą.

Kiedy zadawano mi pytanie, dlaczego Stanisław August, dlaczego Boy, dlaczego Jagiełło, odpowiadałem krótko: „Bo wszyscy byli szkalowani”. A dlaczego Montaigne, który nie był szkalowany? „Jego nie trzeba bronić, odwrotnie – to on jest potrzebny polskiej kulturze”.

Kilkakrotnie w czasie wojny uniknął pan śmierci. Czy można powiedzieć, że miał pan w życiu fart?

Zdecydowanie tak. Raz nawet uratował mnie Stalin. W Armii Czerwonej świetnie poznałem ckm maksym. Miałem osłaniać nasz zimowy atak. W razie odwrotu to ja miałem wycofać się jako ostatni. Bitwa miała rozegrać się wieczorem, a równo w południe przychodzi goniec z dowództwa batalionu i informuje, że właśnie tego dnia, 28 stycznia 1942 roku, Stalin zdecydował, że wszyscy nieurodzeni w Związku Radzieckim mają iść na tyły, do batalionu pracy. Wycofałem się zgodnie z rozkazem. Załatwiłem sobie nocleg siedem kilometrów od frontu. I słyszałem wszystko. To była rzeź. Ze 130 żołnierzy z mojej kompanii uratowało się 18.

Ale była też inna historia…

Dokładnie 8 listopada 1939 roku wyjechałem z Warszawy. Moja siostra przyjechała ze wschodu po zegarki na handel i ja postanowiłem się z nią zabrać. Na dzień przed wyjazdem wziąłem wodę utlenioną mojej siostry i rozjaśniłem sobie włosy. Kiedy szedłem ulicą, zatrzymał mnie niemiecki patrol i krzyczy: „Jude! Jude!”. A ja, udając zdziwionego, pytam: „Jakie jude? Co to znaczy jude?”. Niemiec zerwał mi czapkę z głowy i mówi do tego drugiego: „Keine Jude”, bo zobaczył platynowego blondyna. Natomiast kolejna przygoda związana jest z piękną dziewczyną o imieniu Gina, w której bardzo się kochałem.

To ta, która pojawia się w pana powieści „Przed wielką pauzą”?

Tak. Przepiękna dziewczyna. Wojna zaczęła się we wrześniu, a to był jeszcze maj. Wszystkie gimnazja składały hołd cieniom marszałka Piłsudskiego na dziedzińcu w Belwederze. I zobaczyłem tam Ginę, jak stoi z dwiema równie eleganckimi koleżankami. Poprosiłem wtedy ulicznego fotografa, czyli tzw. lajkarza, by zrobił im zdjęcie. Nosiłem je zawsze przy sobie. Kilka lat później, kiedy przedostawałem się furmanką na wschód, oczywiście zatrzymał mnie Niemiec. Pyta: „Jude?”, podchodzi bliżej, patrzy, że nie wyglądam. Pyta więc, czy mam „niemieczkie” pieniądze, odpowiadam, że jestem stąd i mam tylko 50 groszy. Wyciągam portfel. Niemiec zabiera mi go i widzi zdjęcie Giny. „A kto to?”, pyta. „To moja dziewczyna”, odpowiadam. „Wcześnie zaczynasz”, on na to i jest przekonany, że skoro mam taką piękną blondynkę, to nie mogę być Żydem.

Co się potem stało z Giną?

Niestety zginęła, choć miała szansę się uratować. Tak bywa…

Bardzo przeżywał pan, gdy nie dostał się do armii Andersa, mimo że był pan zdolny do służby wojskowej. Ktoś pana jednak pocieszył, że dzięki temu nie poległ pan pod Monte Cassino.

Przekonałem się, że śmierć czyha na każdym kroku. Kiedyś przemycili mnie przemytnicy z ziemi niczyjej (niemansland) do chaty pewnej gospodyni, która prowadziła po sowieckiej stronie taki dom noclegowy. Brała 2 złote za nocleg. Ponieważ nie miałem 2 złotych, kazała mi wyjść. Zapukałem do innej chaty i powiedziałem od razu, że szukam noclegu, ale mam tylko 50 groszy i bateryjkę do latarki. Pani uśmiechnęła się i rzekła: „Wchodź, nie wygłupiaj się”. Posłała mi, a rano, gdy się obudziłem, przestrzegła: „Będziesz natykał się na patrol sowiecki. Oni zawsze mówią: »Dawaj, nazad!«, więc kiedy zapytają cię, dokąd, a ty chcesz iść na wschód, powiedz: »Ja w Germaniu«. Wtedy odpowiedzą ci: »Dawaj, nazad!« i pójdziesz tam, dokąd planowałeś”. I dodała: „Ale masz szczęście”. Do tej noclegowni za 2 złote przybył w nocy patrol sowiecki i wszystkich przerzucił na ziemię niczyją. I co ty byś zrobił? Wrócił do Warszawy, znalazł się w getcie. Wiadomo, co dalej.

Czyli opłacało się nie mieć tych 2 złotych.

Kiedy opowiadam ludziom, że dzięki brakowi 2 złotych i wrednej gospodyni żyję, pytają mnie: „I pan jest niewierzący?”. Ja na to: „Tak samo, jak nie istnieje wiara doskonała, nie istnieje też niewiara doskonała”.

Wspomina pan o Holokauście i getcie, więc chciałbym zapytać o jedną z najbardziej poruszających pańskich opowieści, czyli o „Nowolipie”. To zaledwie jedna ulica w Warszawie, a ma się wrażenie, że opisuje pan całe miasteczko.

Nowolipie to było 50 kilka numerów. Samo nasze podwórko było jak małe miasteczko. Mieszkaliśmy pod numerem 33, trzecie piętro, oczywiście bez windy. I bardzo byliśmy wszyscy zaprzyjaźnieni. Tworzyliśmy pewną wspólnotę, nawet mieliśmy swego komendanta. Kiedy po rozpoczęciu napaści Niemiec na Polskę rząd opuścił nasz kraj i udał się do Rumunii przez Zaleszczyki, urzędujący komendant na Nowolipiu też zrezygnował. A ponieważ ja byłem w tej wspólnocie dość aktywny, młodzież się zebrała i na jego następcę wybrała mnie. No i byłem nim do końca września.

Książka „Nowolipie” opowiada o przedwojennym podwórzu aż do września 1939 roku. Dlaczego na napisanie jej zdecydował się pan dopiero po tylu latach?

„Nowolipie” to książka o mnie samym i o ludziach, których już nie ma, o świecie żywych, widzianym poprzez świat, który już przepadł. Pokazuje żywych ludzi, którzy ulegli zagładzie, choć nie pokazuje samej zagłady. Te tragiczne przeżycia musiały się we mnie jakoś ułożyć. Potrzebowałem dystansu. I postanowiłem napisać ją dla własnych dzieci i wnuków.

Jeden z pana kolegów napisał, że choć nigdy nie zabiegał pan o popularność, ma pan szczególne porozumienie z czytelnikami.

Piszę, bo to mój zawód, a doświadczenie podpowiada mi, że jest krąg ludzi, którym książka jest potrzebna. Nawet taka jak „Nie boję się bezsennych nocy”. Zwierzam się w niej ze swoich niepokojów, spostrzeżeń, refleksji, mając nadzieję, że wpisuję się w niezbyt może liczny krąg autorów, którzy z czytelnikiem rozmawiają. Piszę na przykład, że drażni mnie paplanina o miłości bliźniego, bo widzę, że najczęściej mają ją na ustach fanatycy nienawidzący ludzi. Nie wymagam aż miłości, wystarczyłaby uczciwość, przyzwoitość, szacunek dla drugiego człowieka.

I podobnie jak Herling-Grudziński uważa pan, że misją pisarza jest „dawanie świadectwa prawdzie”?

Unikam, jak powiedziałem, wielkich słów. Wolę więc powiedzieć: pisarz ma nie kłamać. I dodam panu w tajemnicy: warto też mieć talent.

A co z natchnieniem?

Z tym bym uważał. Przekonałem się, że fragmenty, które powstawały w największym natchnieniu, często okazywały się najbardziej grafomańskie.

Zasłynął pan jako scenarzysta wielu głośnych filmów.

To może opowiem o tym mniej znanym, „Bokser i śmierć”, który robili Słowacy. Reżyser Peter Solan przeczytał tę opowieść i mówi: „To jest dla mnie”. Nie byłem do końca przekonany… Spotkałem Jerzego Kawalerowicza, którego ceniłem za świetny film „Śmierć prezydenta”, i mówię mu: „Wolałbym, żebyś ty to zrobił”. On popatrzył i rzekł ze spokojem: „Pamiętaj, że eksport naszych scenariuszy jest dla nas bardzo ważny”. Po skończeniu zdjęć, na uroczystej kolacji w hotelu ich kierownik literacki przyznał publicznie, że literatura słowacka „nie miała dotąd takiego opowiadania”. Ale podczas prywatnych rozmów był wobec mnie wyjątkowo nieprzyjemny. Krytykował nawet mój krawat, do czego oczywiście miał prawo. Nie bardzo wiedziałem jednak, o co mu chodzi. Następnego dnia ekipa wyjaśniła mi to jego zachowanie. „Panie Hen, on ma żonę Żydówkę, a wie, że pan jako Polak jest przecież antysemitą”. Dobry dowcip.

Czytaj więcej

Jan Bończa-Szabłowski: Miłość i śmierć Fossego

Jest pan człowiekiem lubianym, cenionym, szanowanym i bardzo aktywnym nie tylko w środowisku literackim. O pańskich przyjaźniach można by wydać kilka tomów. A ja chciałbym zapytać o jednego z przyjaciół, o Tadeusza Konwickiego.

Ta nasza przyjaźń falowała przeszło 60 lat. Tadeusz przyznał nawet, że zawdzięcza mi życie. A było to tak: kiedyś zachował się wobec mnie nie fair, więc przez trzy miesiące nie przychodziłem do „Czytelnika”. Potem jednak uznałem, że powinienem zadzwonić. Usłyszałem dziwną chrypę. Wiedziałem, co to może znaczyć. Kiedy po dwóch dniach chrypa nie przechodziła, powiedziałem: „Natychmiast do lekarza”. Tadek trafił do szpitala. Dwa dni potem była operacja. Wyjęli mu tę strunę głosową. I lekarz przyznał: „Jeszcze miesiąc, a byłyby przerzuty i nie dalibyśmy rady”. Potem siedzieliśmy znów w „Czytelniku” i kiedy pojawił się Wiktor Woroszylski, Konwicki, wskazując na mnie, rzekł: „Pan Józef uratował mi życie”.

Spotykaliście się potem wielokrotnie.

Tak. Pamiętam nawet ostatnią rozmowę z Konwickim. Spotkaliśmy się przed „Czytelnikiem”, on mówi: „Nie gorsz się, że ostatnio tak rzadko do ciebie dzwonię, ale często o tobie myślę”. „Tu się zgadzamy”, odpowiedziałem, „ty myślisz o mnie i ja też często o mnie myślę”.

Rozmawiamy chwilę po ogłoszeniu wyniku wyborów. Jak pan przyjął ten wynik?

Zdecydowanie z nadzieją. Co prawda, większość ludzi uważa, że nie można żyć tylko nadzieją. I tu chciałoby się przytoczyć zdanie pewnego rosyjskiego ślepca, który rzekł: „Pożywiom, uwidzim”, czyli pożyjemy, zobaczymy. Ale ta zmiana jest absolutnie konieczna, by wróciła normalność. Kiedy z synem staliśmy w kolejce do urn, nie miałem wątpliwości, że ta ogromna frekwencja pokazała, iż ludzie chcą zmian. I doskonale ich rozumiem.

Czytaj więcej

„Ptak Dodo, czyli co mówią do nas politycy”: Dodo, kuzyn Dudiego

Urodzinowy dar od narodu więc już pan ma, choć – jak widzę – z jego realizacją trzeba będzie trochę poczekać. A ja do najlepszych życzeń dołączam pytanie o pańską receptę na długowieczność. I o pańskie dalsze plany.

Recepta jest prosta: najważniejsze jest życie. Hodować w sobie złość to naprawdę strata czasu. A plany? Za chwilę, 8 listopada, będzie moje 100-lecie. Warto dotrwać.

Józef Hen, ur. 8 listopada 1923 r. w Warszawie; pisarz, publicysta, dramaturg, reportażysta i scenarzysta filmowy. Podczas obrony Warszawy we wrześniu 1939 r. przebywał na Nowolipiu, potem przeniósł się do Białegostoku, następnie przekroczył zieloną granicę. Trafił w okolice Lwowa. Pracował przy budowie szosy Lwów–Kijów, potem ewakuowano go do Samarkandy w Uzbekistanie. W czerwcu 1941 r. wcielony do Armii Czerwonej, potem do wojska Zygmunta Berlinga. Jego debiutem powieściowym była wydana w 1947 r. książka „Kijów, Taszkent, Berlin. Dzieje włóczęgi”. Pisywał reportaże, nowele, opowiadania, prozę historyczną, powieści dla dorosłych i młodzieży. Współpracował z paryską „Kulturą”. Szczególnym uznaniem cieszyły się m.in. powieść wojenna „Kwiecień” (1960), zbiór opowiadań „Krzyż Walecznych"” (1964) oraz tomy wspomnień „Nie boję się bezsennych nocy” (1987) i „Nowolipie” (1991). Zasłynął biografiami Boya, Stanisława Augusta Poniatowskiego, Michała Montaigne’a czy Władysława Jagiełły. Ekranizowano jego „Prawo i pięść”, „Królewskie sny”, „Crimena” i wiele innych.

Z okazji przypadających dziś setnych urodzin Józefa Hena przypominamy wywiad, jaki ukazał się z nim w ostatnim numerze "Plusa Minusa"

Plus Minus: Zasłynął pan biografią Stanisława Augusta Poniatowskiego. Z kolei powieść „Crimen” dzieje się w czasach Zygmunta III Wazy, „Królewskie sny” dotyczą panowania Władysława Jagiełły, a jako dziecko z wielkim przejęciem snuł pan opowieść o Bolesławie Chrobrym. W epoce którego króla czułby się pan najlepiej?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi