Nie, sztuki nie widziałam.
A film? Kilka dni temu puszczała go TVP Kultura. Gra tam również John Malkovich, ale jest zupełnie nie do poznania. Albo ma perukę, albo czarne włosy. Hoffmana mocno postarzyli, przecież on był wtedy młody. Jeśli chodzi o polskich malarzy, to fascynacje mi się zmieniały. Najważniejszy jest Nikifor, ale o nim pewnie porozmawiamy później, o nim trzeba obszerniej. Ceniłem Włodzimierza Jana Zakrzewskiego, który był propagatorem socrealizmu, malował bardzo dziwne rzeczy. Przywędrował do Polski z Armią Wojska Polskiego, robił plakaty – na jednym z nich ukuł słynne hasło: „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”. Zrobił też duży cykl obrazów „Szlakiem Lenina”, które oczywiście były w zbiorach Muzeum Lenina. Kiedy w latach siedemdziesiątych pracowałem w Muzeum Lenina jako konserwator zbiorów, to znaczy chodziłem z gumką do mazania i ścierałem ślady paluchów po wycieczkach, oglądałem kilkakrotnie jego prace w magazynie i szczerze się nimi zachwycałem.
To były dobre obrazy?
Świetne! Pejzaże, miejsca, w których Lenin mieszkał: Paryż, Poronin, widoki Tatr... Zakrzewski po prostu sobie jeździł i malował, władza mu to finansowała, a potem jeszcze dobrze sprzedał swoje prace. Układ idealny, sam bym tak chciał, każdy by chciał. Wielu utalentowanych malarzy zaliczyło romans z realizmem socjalistycznym, dla niektórych, na przykład dla Heleny i Juliusza Krajewskich, to był najlepszy okres twórczości. Lubię i cenię obrazy Krajewskich, Izaaka Celnikiera, Waldemara Cwenarskiego, Marka Oberlandera, Tomasza Gleba. Fantastyczne były sceny z robotnikami Gleba, jakieś zjazdy do kopalni i tym podobne. Chciałbym się cofnąć do pierwszych lat po wojnie i pooglądać ówczesne niesamowite obrazy, na przykład sceny batalistyczne Michała Byliny – „Lenino”, „Hetmana Żółkiewskiego”... Podobało mi się to tak bardzo, bo było narracyjne, jak dla dzieci. Tak jak na moich obrazach. Co do moich wzorców artystycznych, na pewno muszę wymienić jeszcze Picassa, którego rysunki zawsze śledziłem z ogromną uwagą i fascynacją. Jest moim mistrzem, jeśli chodzi o rysunek. Nie wszystkie obrazy Picassa do mnie przemawiają, widziałem bardzo dużo kiepskich prac w jego paryskim muzeum w dzielnicy Le Marais. W niektórych widać pośpiech. Zdaję sobie sprawę, że tak bywa. Sam popełniłem kilkadziesiąt, a może i więcej, pospiesznych obrazów, które później najczęściej zamalowywałem. Tylko proszę nie mylić mojego zamalowywania z zamalowywaniem obrazów przez krakowskich nieszczęśników, jak Kantor, Brzozowski, Wróblewski czy Nowosielski, którzy malowali na drugiej stronie płótna. Oni tak z biedy robili, a ja po prostu zamalowuję. Bardzo często potem żałuję, bo okazuje się po latach, że tamte niby nieudane, odrzucone przeze mnie obrazy są fantastyczne. Wiesz, człowiek dojrzewa i zaczyna doceniać swoją pracę, którą kiedyś, po namalowaniu, po miesiącu czy dwóch, chciał zniszczyć. Całkiem niedawno coś zamalowałem, ale nie żałuję. To był portret krytyka sztuki i kuratora Adama Szymczyka z Fundacji Galerii Foksal. Zrobiłem z niego piękną abstrakcję.
Mam dalej wymieniać ulubionych malarzy? Delacroix, Basquiat, Freud, Matejko. Delacroix był wspaniały, nie ma co komentować. U Basquiata i Freuda podoba mi się gest, ekspresja. U Matejki lubię narrację. Ze sztuką jest tak, że patrzysz na niektóre obrazy i kompletnie ci zwisają, możesz nawet powiedzieć, że są kiepskie, a inne mocno odczuwasz. Pamiętam wizytę w Luwrze: tłum przed „Mona Lisą”, dopchać się do niej nie można, a dookoła wiszą cudowne obrazy Tycjana i Tintoretta, na które mało kto zwraca uwagę, bo wszyscy chcą tylko zaliczyć Leonarda da Vinci. I już nie pchałem się do „Mona Lisy”, bo tak niesamowicie poruszył mnie kolor tych płócien. Jedno było błękitnawe, drugie zielonkawe...