Pod farbą nic nie ginie

Rysuję nawet na szpitalnym łóżku, może i na łożu śmierci porysuję. To by było ładne zamknięcie życia robotnika sztuki. Namalowałem jakieś sześć tysięcy obrazów. Prac na papierze, akwarel, rysunków, kolaży powstało z dwadzieścia pięć tysięcy - mówi Edward Dwurnik, malarz i grafik.

Publikacja: 27.10.2023 17:00

Edward Dwurnik (1943–2018) na wernisażu w Hali Spacerowej Domu Zdrojowego podczas pleneru w Świerado

Edward Dwurnik (1943–2018) na wernisażu w Hali Spacerowej Domu Zdrojowego podczas pleneru w Świeradowie- -Zdroju, sierpień 2015 r.

Foto: wydawnictwo marginesy

Plus Minus: Komu zazdrościsz?

Bardzo zazdroszczę na przykład Leonowi Tarasewiczowi, to jest fantastyczny malarz. Ja nigdy bym się nie odważył na instalacje, a on realizuje całe potężne przedsięwzięcia. To w gruncie rzeczy jest dla mnie głupie i absurdalne, bo instalacje uznaję za blef, a mimo to chciałbym tak samo. A obrazy maluje rewelacyjne. Kiedy zetknąłem się z Wilhelmem Sasnalem, trochę mu zazdrościłem wizji, umiejętności, że maluje tak a nie inaczej. Taki był młody, przyjeżdżał do Warszawy z plecaczkiem i z obrazami i sprzedawał je tu, a ja kupowałem je od niego. A potem zamalowywałem. Pamiętasz, na jego wystawie w Zachęcie w 2007 roku, gdzie zresztą było wiele złych obrazów – ta wystawa przytrafiła się mu za wcześnie, kiedy jeszcze nie miał zaplecza – znalazł się jeden przepiękny obraz zatytułowany „Las”.

Z 2002 roku, kłębowisko zieleni. Format malutki, a obraz dech zapiera.

To jego bardzo znany obraz, na ogół wszystkim się podoba. W pejzażu umieścił jeszcze malutkie postacie ludzi. Tu chodzi o gest, o pędzel, którym namalował cały las, to mocno oddziałuje na odbiorcę. Tego obrazka straszliwie mu zazdroszczę. Że tak potrafił. Teraz więcej słychać o Wilhelmie reżyserze, robi filmy z żoną Anką. Podobał mi się ten ich ostatni, „Z daleka widok jest piękny”. Tym bardziej że tytuł jest mi bliski. W 1970 roku w cyklu „Dyplom” namalowałem wielki obraz zatytułowany „A w dali spokojny pejzaż”. Na pierwszym planie jest oczywiście nawalanka, dwie grupy nacierają na siebie z dzidami, widłami, muszkietami, a za nimi widać wiadukt kolejowy, domy, czyste niebo.

A jednak zamalowałeś obrazy Sasnala.

Nie tylko jego! Bardzo lubię przerabiać obrazy chłopaków z Grupy Ładnie, więc oprócz Sasnala przemalowałem Rafała Bujnowskiego i Marcina Maciejowskiego. Lista zamalowanych jest długa, zaczynając od Andrzeja Wróblewskiego, Łukasza Korolkiewicza, Przemka Mateckiego, o gorszych malarzach nie wspominając, a kończąc na zwykłych landszaftach. Własną córkę przemalowałem. Podarowała mi obraz i powiedziała: „Tato, możesz z nim zrobić, co chcesz”. To nie były słowa rzucone na wiatr, wiedziała, czym to grozi. Wylałem na jej obraz kubeł farby, namalowałem abstrakcję. Ludzie pewnie uznają, że to świętokradztwo zniszczyć pracę dziecka, ale moje dziecko wie, co to znaczy być malarzem, mieć imperatyw pracy. Traktuję cudze obrazy jak podmalówki. To jest wygodne, bo najtrudniej malarzowi zacząć obraz. Moment, gdy stajesz przed pustym białym płótnem, jest cholernie trudny, pełen wątpliwości. A kiedy zamalowujesz, to sprawa jest o wiele prostsza, bo ktoś już coś przed tobą zaczął, coś zrobił, a ty to ciągniesz dalej, po swojemu.

I potem spotykasz się z zarzutami, że nie szanujesz cudzych prac, że jesteś bezczelny, arogancki i cham.

To niech ci pokrzywdzeni przemalowują mnie, proszę bardzo, nie mam z tym problemu. Tyle tylko, że nawet jeśli mają mój obraz, to żal im zemścić się w ten prosty sposób i pojechać farbą po Dwurniku. Raczej lecą sprzedać obraz w Desie Unicum i opowiadają na prawo i lewo, że duma im nie pozwala trzymać mojego obrazka w domu na ścianie. Taka to pozorna zemsta.

Zawsze możesz mówić, że to, co robisz, to gest artystyczny! I powołać się na duńskiego artystę Asgera Jorna (1914–1973), który od 1959 roku domalowywał swoje motywy na pracach innych. Kupował na pchlich targach obrazy dziewiętnastowiecznych artystów i wprowadzał „modyfikacje”. I też wszyscy się na niego oburzali, że nie uchodzi niszczyć cudzych dzieł.

Jorn był fajny. Proponował dyrektorom muzeów, że uaktualni im zbiory. Kaczuszki domalowywał, ja też lubię domalować kaczki, kotki, gęsi, psy. Można powiedzieć, że to dialog ze sztuką, z tradycją. Chętnie zrobiłbym wystawę zatytułowaną „Zamalowane obrazy”. I chętnie uaktualniłbym parę muzealnych kolekcji.

Nie żałujesz tych zamalowanych sasnali i innych?

Żałuję, że przemalowałem obraz Korolkiewicza. Tak go zachlapałem, że nic nie widać. Wróblewskiego może bym trochę żałował, bo uwielbiam jego malarstwo, ale przecież nie zastanawiam się nad tym. Wyrzuty sumienia to nie moja domena, musisz o tym pamiętać. Zresztą nie martw się, pod farbą nic nie ginie. Obraz Wróblewskiego kupił na aukcji Andrzej Starmach i powiedział, że zdejmie moją warstwę. Wolał Wróblewskiego ode mnie. Nie obrażam się. Jeśli miałem ostatnio jakąś artystyczną przyjemność, to na tegorocznej wystawie Wróblewskiego w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Najbardziej cenię jego rysunki i gwasze, również niektóre obrazy. Andrzej Osęka powiedział kiedyś, że Wróblewski nie umiał malować. Owszem, zdarzało się mu, że kiedy malował grupę kobiet, któraś z nich miała na przykład źle namalowaną stopę. Ale to właściwie musiało tak być. Jak inaczej miał malować, skoro tylko tak potrafił? Ja zresztą też miewam takie dylematy, kiedy maluję akt albo portret, i stwierdzam, że jednak powinno być inaczej. Mówię sobie jednak wtedy, że skoro już tak zrobiłem, to trudno, tak musi zostać. Na ogół nie chce mi się zmieniać. Chociaż czasem zmieniam. Kazi Szczuce w akcie przedłużyłem nogi o dwadzieścia centymetrów. To znaczy, żeby było jasne, ona mi nie pozowała. To była moja projekcja. Ktoś mnie zapytał: „Dlaczego ona ma takie krótkie nogi? No, ale skoro takie namalowałeś, to pewnie takie ma”. Przedłużyłem jej pęciny i teraz wygląda lepiej.

Czytaj więcej

Wolę filmy od seriali

Którym artystom jeszcze zazdrościsz?

Przede wszystkim moim idolom, dwóm Edwardom: Munchowi – to jest niesamowite zjawisko malarsko- -graficzne, kupuję każdy jego album, jaki mogę dostać na Zachodzie, w Polsce też. Drugi to Hopper, nie mylić z winiarnią U Hopfera. Niedawno oglądałem Śmierć komiwojażera z Dustinem Hoffmanem, to jest sztuka Arthura Millera; sztukę, wiesz, trudno ekranizować, ale to jest tak filmowane, tak poustawiane, że czułem się, jakbym oglądał album Hoppera.

Kadry jak z jego obrazów.

Tak. Kobieta siedzi na drewnianym łóżku, dookoła niej puste szare ściany, obok łóżka stoi mężczyzna w garniturze. Niesamowite. Wciąż mam to przed oczami. Widziałaś?

Nie, sztuki nie widziałam.

A film? Kilka dni temu puszczała go TVP Kultura. Gra tam również John Malkovich, ale jest zupełnie nie do poznania. Albo ma perukę, albo czarne włosy. Hoffmana mocno postarzyli, przecież on był wtedy młody. Jeśli chodzi o polskich malarzy, to fascynacje mi się zmieniały. Najważniejszy jest Nikifor, ale o nim pewnie porozmawiamy później, o nim trzeba obszerniej. Ceniłem Włodzimierza Jana Zakrzewskiego, który był propagatorem socrealizmu, malował bardzo dziwne rzeczy. Przywędrował do Polski z Armią Wojska Polskiego, robił plakaty – na jednym z nich ukuł słynne hasło: „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”. Zrobił też duży cykl obrazów „Szlakiem Lenina”, które oczywiście były w zbiorach Muzeum Lenina. Kiedy w latach siedemdziesiątych pracowałem w Muzeum Lenina jako konserwator zbiorów, to znaczy chodziłem z gumką do mazania i ścierałem ślady paluchów po wycieczkach, oglądałem kilkakrotnie jego prace w magazynie i szczerze się nimi zachwycałem.

To były dobre obrazy?

Świetne! Pejzaże, miejsca, w których Lenin mieszkał: Paryż, Poronin, widoki Tatr... Zakrzewski po prostu sobie jeździł i malował, władza mu to finansowała, a potem jeszcze dobrze sprzedał swoje prace. Układ idealny, sam bym tak chciał, każdy by chciał. Wielu utalentowanych malarzy zaliczyło romans z realizmem socjalistycznym, dla niektórych, na przykład dla Heleny i Juliusza Krajewskich, to był najlepszy okres twórczości. Lubię i cenię obrazy Krajewskich, Izaaka Celnikiera, Waldemara Cwenarskiego, Marka Oberlandera, Tomasza Gleba. Fantastyczne były sceny z robotnikami Gleba, jakieś zjazdy do kopalni i tym podobne. Chciałbym się cofnąć do pierwszych lat po wojnie i pooglądać ówczesne niesamowite obrazy, na przykład sceny batalistyczne Michała Byliny – „Lenino”, „Hetmana Żółkiewskiego”... Podobało mi się to tak bardzo, bo było narracyjne, jak dla dzieci. Tak jak na moich obrazach. Co do moich wzorców artystycznych, na pewno muszę wymienić jeszcze Picassa, którego rysunki zawsze śledziłem z ogromną uwagą i fascynacją. Jest moim mistrzem, jeśli chodzi o rysunek. Nie wszystkie obrazy Picassa do mnie przemawiają, widziałem bardzo dużo kiepskich prac w jego paryskim muzeum w dzielnicy Le Marais. W niektórych widać pośpiech. Zdaję sobie sprawę, że tak bywa. Sam popełniłem kilkadziesiąt, a może i więcej, pospiesznych obrazów, które później najczęściej zamalowywałem. Tylko proszę nie mylić mojego zamalowywania z zamalowywaniem obrazów przez krakowskich nieszczęśników, jak Kantor, Brzozowski, Wróblewski czy Nowosielski, którzy malowali na drugiej stronie płótna. Oni tak z biedy robili, a ja po prostu zamalowuję. Bardzo często potem żałuję, bo okazuje się po latach, że tamte niby nieudane, odrzucone przeze mnie obrazy są fantastyczne. Wiesz, człowiek dojrzewa i zaczyna doceniać swoją pracę, którą kiedyś, po namalowaniu, po miesiącu czy dwóch, chciał zniszczyć. Całkiem niedawno coś zamalowałem, ale nie żałuję. To był portret krytyka sztuki i kuratora Adama Szymczyka z Fundacji Galerii Foksal. Zrobiłem z niego piękną abstrakcję.

Mam dalej wymieniać ulubionych malarzy? Delacroix, Basquiat, Freud, Matejko. Delacroix był wspaniały, nie ma co komentować. U Basquiata i Freuda podoba mi się gest, ekspresja. U Matejki lubię narrację. Ze sztuką jest tak, że patrzysz na niektóre obrazy i kompletnie ci zwisają, możesz nawet powiedzieć, że są kiepskie, a inne mocno odczuwasz. Pamiętam wizytę w Luwrze: tłum przed „Mona Lisą”, dopchać się do niej nie można, a dookoła wiszą cudowne obrazy Tycjana i Tintoretta, na które mało kto zwraca uwagę, bo wszyscy chcą tylko zaliczyć Leonarda da Vinci. I już nie pchałem się do „Mona Lisy”, bo tak niesamowicie poruszył mnie kolor tych płócien. Jedno było błękitnawe, drugie zielonkawe...

Czytaj więcej

Wstrzymane „Stranger Things”, „Gladiator 2” czy „Biały Lotos”. Strajk w Hollywood zbiera żniwo

Uśmiechasz się z rozmarzeniem.

Patrzeć na takie obrazy to jest przeżycie. O tym właśnie cały czas mówię. To jest cała tajemnica, żeby potrafić tak namalować. Nawet nie pamiętam, co na nich było, jakieś tam scenki rodzajowe, nieważne, ale światło było niesamowite. Malarstwo bywa takie sugestywne! Nigdy nie wiesz, jak zadziała. Pewien gość kupił ode mnie kiedyś obraz „Spalona wieś”, a potem wrócił i poprosił, żebym mu go wymienił na coś innego, bo nie może spać, tylko patrzy, czy gdzieś nie pojawi się ogień. Więc dałem mu inny obraz.

A wracając do Wróblewskiego... Szkoda, że tak krótko żył, umarł w wieku trzydziestu lat, podobno w niewyjaśnionych okolicznościach. Wracał z gór, zmarł sto metrów od przystanku autobusowego. Chorował na padaczkę, może miał atak. Podobnie krótki żywot miał Maksymilian Gierymski, brat Aleksandra. Taki fenomen twórczy występuje u ludzi przed trzydziestką, przed czterdziestką – genialne prace powstają na ogół wtedy, gdy artyści jeszcze nie są w pełni świadomi swojego kunsztu.

Co myślisz, patrząc na swoje prace, które tworzyłeś w wieku trzydziestu lat?

No właśnie, to są genialne prace. Ale ze świadomością nie mają nic wspólnego, to była czysta młodzieńcza rozkosz. (…)

Malujesz dwieście obrazów rocznie, w porywach nawet więcej. Wyobrażasz sobie życie bez malowania? Mógłbyś odcinać kupony od sławy i wyprzedawać magazyny.

Oczywiście, że tak mogłoby być, ale co bym robił? Nudziłbym się. Nawet kiedy ostatnio leżałem w szpitalu i czekałem na operację, to rysowałem cykl „Thanatos”. Myślałem sobie, że jeśli mnie nie wybudzą z narkozy, to zostaną prorocze rysunki o śmierci. Żartuję, po prostu rysowałem, bo lubię to robić. Zawsze lubiłem i nigdy nie wiedziałem, skąd przychodził temat. Myśl leci, ja rysuję. Miałem w życiu kilka operacji, na ogół dostawałem znieczulenie zewnątrzoponowe, ale przeżyłem też pełną narkozę i to mi się absolutnie kojarzy ze śmiercią. Budzisz się po paru godzinach w zupełnie innej sytuacji, na innym łóżku, bywa, że w innej sali. Naprawdę dziwne uczucie. To jest to: nie było cię. Istnieje bardzo dużo teorii o śmierci, przecież cały świat stoi na religiach, które obiecują życie po śmierci; powstają na ten temat dzieła sztuki, filmy. Wszystko zależy od wyobraźni artystów. Osobiście uważam, że dusza wcale nie waży tych osławionych dwunastu gramów, to pic na wodę. Życie człowieka to życie jego mózgu. To jest niesamowity organ – wykształcał się przez miliardy lat, a w rezultacie wykorzystujemy tylko parę procent jego możliwości. Nie teoretyzuję sobie ot tak, jak jakiś niby-guru, mówię z własnego doświadczenia. Kiedyś po pijaku tak ostro pieprznąłem się w głowę, że widziałem podwójnie, słuch miałem z silnym pogłosem, straciłem smak. Straciłem zmysły. Poszedłem do neurologa, zrobili mi rezonans, jednemu profesorowi podarowałem akwarelę za skierowanie, drugiemu za to, że wepchnął mnie do szpitala bez kolejki. Obaj panowie profesorowie znali moje nazwisko, więc byli zachwyceni. Przeanalizowawszy wynik, stwierdzili, że mam poprzerywane pewne „synapsy”, wszystko jednak wróci do normy, bo mózg to genialny organ i się zregeneruje. Jak powiedzieli, tak się stało. Znów mam smak, dość dobrze widzę, chociaż nie tak, jak powinienem, bo lata lecą, ale to osobna historia, za to słuch wrócił do normy. Pamiętam, że po tym wypadku siedziałem w filharmonii i byłem zdziwiony, że słyszę orkiestrę podwójnie.

Rysuję więc nawet na szpitalnym łóżku, może i na łożu śmierci porysuję. To by było ładne zamknięcie życia robotnika sztuki. Namalowałem jakieś sześć tysięcy obrazów. Prac na papierze, akwarel, rysunków, kolaży powstało z dwadzieścia pięć tysięcy.

Kilka lat temu w wywiadzie dla „Dużego Formatu” powiedziałeś, że jesteś księciem dużego państwa – tyle masz obrazów w magazynach, prac w szufladach. Pomyślałam sobie, że to idealnie do ciebie pasuje. Tytuł książki mógłby brzmieć „Dwurnik – książę dużego państwa” albo „Moje królestwo”.

O, podobają mi się takie propozycje tytułu. Lubię tak o sobie myśleć, tak jest. Mam w domu kilka magazynów wypełnionych obrazami, wielkie komody wypchane rysunkami, dwie pracownie i zawsze coś na warsztacie. Cenię sobie porządek i systematyczność, obrazy mam zinwentaryzowane i odpowiednio poukładane w magazynach. Papiery przechowuję w bułgarskich metalowych komodach. Pierwszy raz zobaczyłem takie komody w Muzeum Lenina i normalnie na nie zachorowałem. Pod koniec lat siedemdziesiątych udało mi się takie zdobyć. Dowiedziałem się, że można je kupić gdzieś na Woli. Pojechałem, za ladą siedziała wyfiokowana dziewczyna, która powiedziała mi: „Mamy dużo tych szuflad, ale wszystkie są zniszczone, bo Bułgarzy ich nie zabezpieczyli i kiedy pociąg hamował, poprzewracały się i poobijały”. Poszedłem do hali i wybrałem te w najlepszym stanie. W sumie kupiłem około dziesięciu, wymieniłem tylko kółeczka w szufladach, bo wszystko było rozpieprzone. W tych szufladach są tysiące rysunków, a i tak wiem, co gdzie leży. Tak, to jest moje państwo, moje królestwo. Jestem tu panem, księciem, królem. Nie odcinam kuponów od popularności, nie lenię się. Chwalić Boga, rzuciłem picie i jestem abstynentem od prawie dwóch miesięcy. To mi bardzo odpowiada, wróciłem do formy fizycznej sprzed lat, kiedy mogłem stać przez godzinę albo i dłużej przy obrazie i cyzelować go, poprawiać, zmieniać. Jak nie wychodzi to, o czym myślałem, światło albo odpowiedni kolor, albo takie różne chwyty malarskie, to jeszcze raz przemalowuję lub zdejmuję szpachlą powierzchnię. Ciągle mnie to rajcuje i pociąga. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby nie malować przez, powiedzmy, miesiąc. Bywało, że wyjeżdżałem na tydzień czy dwa, no i brałem ze sobą materiały do malowania, a później i tak nic z tego nie wychodziło, bo były różne inne atrakcje, ale to były krótkie przerwy w pracy.

Czytaj więcej

Philippe Sands. Ostatnia kolonia

Rozmowa jest fragmentem książki Małgorzaty Czyńskiej „Dwurnik. Robotnik sztuki”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Marginesy

Tytuł pochodzi od redakcji

Plus Minus: Komu zazdrościsz?

Bardzo zazdroszczę na przykład Leonowi Tarasewiczowi, to jest fantastyczny malarz. Ja nigdy bym się nie odważył na instalacje, a on realizuje całe potężne przedsięwzięcia. To w gruncie rzeczy jest dla mnie głupie i absurdalne, bo instalacje uznaję za blef, a mimo to chciałbym tak samo. A obrazy maluje rewelacyjne. Kiedy zetknąłem się z Wilhelmem Sasnalem, trochę mu zazdrościłem wizji, umiejętności, że maluje tak a nie inaczej. Taki był młody, przyjeżdżał do Warszawy z plecaczkiem i z obrazami i sprzedawał je tu, a ja kupowałem je od niego. A potem zamalowywałem. Pamiętasz, na jego wystawie w Zachęcie w 2007 roku, gdzie zresztą było wiele złych obrazów – ta wystawa przytrafiła się mu za wcześnie, kiedy jeszcze nie miał zaplecza – znalazł się jeden przepiękny obraz zatytułowany „Las”.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich