Transrewolucja: nauka, fobia, ideologia

W przypadku transseksualizmu przeszliśmy z jednej skrajności w drugą – od pseudonaukowych terapii do wymogu pełnej akceptacji wszystkich postulatów aktywistów trans. Tymczasem o żadnym naukowym konsensusie nie może być mowy. W tej kwestii nauka ma do powiedzenia tylko jedno: pożyjemy, zobaczymy.

Publikacja: 18.08.2023 10:00

Mirosław Owczarek

Mirosław Owczarek

Zwykły poranek na Twitterze lub innym portalu społecznościowym. Trochę informacji, kolejna porcja politycznych kłótni, śmieszne obrazki. Gdzieś w tle migają posty o tym, że w Stanach Zjednoczonych toczy się zażarta dyskusja o rodzicach, którzy wspierają zmianę płci swoich małoletnich dzieci. Zaraz przysłoni go informacja o oburzających słowach jakiegoś celebryty twierdzącego, że istnieje tylko płeć biologiczna. Ktoś przypomina o innych rażących przypadkach transfobii. Już pojawiają się kolejne słowa: transpłciowość, niebinarność, cisseksualny. Znów jakiś wydumany problem, który ma za zadanie odwrócić naszą uwagę od naprawdę ważnych spraw. Kogo to w ogóle obchodzi?

A jednak sprawa ta nie jest zagadnieniem marginalnym, rozgrzewającym wyłącznie niszowe bańki w otchłaniach internetu i tylko raz na jakiś czas przebijającym się do powszechnego dyskursu. Nie dotyka tylko garstki zainteresowanych osób. Toczy się tutaj wyjątkowo ważna bitwa – o słowa i pojęcia, które posiadają moc zmieniania świata. Wygrani zdecydują o tym, jak od tej pory będzie wyglądać rzeczywistość.

Mamy tendencję do tego, aby lekceważyć słowa. Używamy ich nieprecyzyjne, byle jak, nie przykładamy wagi do poprawności przypisywanych im znaczeń. Niemniej to właśnie z nich człowiek czerpie swoją największą moc. Dzięki nim czynimy sobie ziemię poddaną. XVIII-wieczny irlandzki filozof George Berkeley twierdził, że ludzie uczestniczą w boskim dziele stworzenia poprzez pojęcia. Przy ich udziale powołują do istnienie zupełnie nowe byty. Wystarczy nazwać jakieś zjawisko, aby stało się czymś realnym i na tyle rzeczywistym, by przekształcało również świat fizykalny. Inaczej mówiąc: definiując pojęcia, decydujemy również o tym, do czego będą się odnosić.

W przypadku kamienia czy drzewa sprawa jest prosta, tutaj spory naukowców nie wywracają świata do góry nogami. Obecnie jednak wątpliwości budzą takie terminy, jak kobieta, mężczyzna, płeć itp. Ewentualna korekta ich znaczeń przyniesie nieodwracalne, choć trudne do przewidzenia, skutki. Jak działa to w praktyce, mogliśmy obserwować w trakcie wieloletniej debaty na temat aborcji. Płód przestał być człowiekiem, a nawet nie jest już rozumiany jako faza rozwoju konkretnego organizmu, lecz stał się czymś bliżej nieokreślonym, co niektórzy uznają za dostateczny argument na rzecz nieszkodliwości aborcji. Powoli kształtuje się też prąd przeciwstawny, który chce utożsamić zwrot „za życiem” wyłącznie z ochroną życia poczętego.

Transseksualizm – podstawowe pojęcia

Jednakże źródłem tej batalii jest konkretny problem medyczny i powiązane z nim cierpienie. To, jak należałoby go określić, jest już samo w sobie przedmiotem sporu. Transseksualizm historycznie odnosił się do osób, które przeszły jakąś formę chirurgicznej bądź medycznej terapii zmiany płci. Jednakże teraz mówi się głównie o niezgodności płci, czyli o wyraźnej oraz trwałej niezgodności między doświadczaną tożsamością płciową a przypisaną jej płcią. Do 2022 r. niezgodność płci była klasyfikowana w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób (ICD) jako zaburzenie psychiczne o nazwie transseksualizm (F64.0), ale w 11. wydaniu ICD został on zastąpiony terminem niezgodność płci (HA60). W diagnostycznym i statystycznym podręczniku zaburzeń psychicznych (DSM), dokładnie DSM-5, transseksualizm nazywa się już dysforią płciową – cierpieniem odczuwanym przez daną osobę z powodu niedopasowania jej tożsamości płciowej do płci przypisanej w chwili urodzenia. Główna zmiana polegała na tym, że usunięto określenie diagnostyczne „zaburzenie tożsamości płciowej”, które uznano za zbyt stygmatyzujące. Niemniej w debacie publicznej nadal możemy spotkać się ze wszystkimi tymi pojęciami, a ich definicja zależy przede wszystkim od bieżącego kontekstu, co przekłada się na ich pozytywne bądź negatywne zabarwienie.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej. W powszechnym obiegu językowym obecna jest też transpłciowość, odnosząca się do osób, których tożsamość oraz ekspresja płciowa różnią się od tych kulturowo związanych z płcią, do których zostały zapisane w momencie urodzenia. I w tym miejscu pojawia się gender (płeć kulturowa/społeczna) będący składnikiem tożsamości płciowej przekazywanej nam przez wychowanie, zgodny z normami i wartościami przypisanymi do danej płci w konkretnym społeczeństwie. Na jego gruncie wyłania się niebinarność – spektrum różnych tożsamości płciowych, które nie są ani męskie, ani kobiece. W tej perspektywie można mieć kilka tożsamości płciowych (dwie – bigender, trzy – trigender, wiele – pangender) albo nie posiadać ich wcale (agender). Ponadto może być ona zmienna (genderfluid), choć niektórzy postulują też istnienie trzeciej płci, przeznaczonej dla tych, którzy nie przypisują swojej płci/tożsamości kategoryzacji stosowanych w zachodnim kręgu kulturowym. Natomiast spójność między płcią przypisaną przy narodzinach a tożsamością płciową jest nazywana cispłciowością. Oczywiście, pojęć tych jest zdecydowanie więcej.

Druga strona konfliktu, ta sprzeciwiająca się wszelkim reinterpretacjom powszechnie uznanych pojęć dotyczących płci i tożsamości, nie poprzestaje na walce o ich dobre imię, lecz proponuje własne terminy. Przede wszystkim podkreśla znaczenie płci biologicznej jako tego, co nie może zostać zmienione ani przekształcone. Transaktywistom (ludziom zaangażowanym w walkę o prawa osób transpłciowych) zarzucają denializm płciowy – odrzucanie jednoznacznych ustaleń naukowych, zaprzeczanie faktom oraz zaklinanie rzeczywistości. Dopełnieniem takiej postawy ma być również cherry-picking (z ang. zbieranie wiśni), czyli wybiórcze posługiwanie się źródłami, badaniami i analizami, aby uprawomocnić swoje twierdzenia. Inne naukowe dowody są wtedy odrzucane z automatu, gdyż wywołują zbyt wielki dyskomfort psychiczny. Przeciwnicy tranzycji płciowej (procesu zmiany sposobu wyrażania swojej płci lub cech płciowych, który wymaga zazwyczaj przyjmowania leków bądź interwencji lekarskiej) jako skutecznej terapii transseksualizmu dokonują też reinterpretacji pewnych medycznych terminów, sprawiając, że stają się one niewygodne dla osób transseksualnych. Choćby wspomnianej wcześniej dysforii płciowej definiowanej przez nich jako niechęć do własnej płci, poczucie niedopasowania do niej. W takim ujęciu bez problemu można zakwalifikować ją do zaburzeń psychicznych.

Akademia chłopskiego rozumu

Zostawmy na chwilę ten słowny węzeł gordyjski i przyjrzyjmy się rodzajom argumentacji stosowanym przez obie grupy. Aktywiści trans bardzo często odnoszą się do wymiaru indywidualnego. Podkreślają cierpienie jednostki dotkniętej niezgodnością płci i odwołują się do empatii. Przypominają o tym, z jaką dyskryminacją spotykają się osoby trans w społeczeństwach. I to nawet w takich, które słyną ze swojego liberalizmu. „Im dłużej trwa nagonka na osoby trans w pozornie liberalnych krajach jak Wielka Brytania, tym trudniej odróżnić ją od starej, dobrej chrześcijańskiej trwogi przed zboczeniami (…). Medykalizm i odbieranie mniejszościom sprawczości to dość uniwersalne postawy w patriarchalnym, cisheteronormatywnym świecie, jaki sobie zbudowaliśmy” – pisze w swojej książce „Godność proszę” Maja Heban, transpłciowa publicystka i aktywistka.

Za to niechętni społecznym oraz kulturowym dążeniom transseksualistów ochoczo posługują się zdroworozsądkowymi uzasadnieniami, nazywanymi niekiedy żartobliwie Akademią Chłopskiego Rozumu. Każdy przecież widzi na własne oczy, że istnieją tylko dwie płcie: żeńska oraz męska. Wszystko inne to blaga, aberracja, zamach na fundamenty cywilizacji i podają przykłady nadużyć w praktyce medycznej. Konserwatywny filozof Ryan T. Anderson w pracy „Kiedy Harry stał się Sally” pisze jasno i wyraźnie: „zrozumienie płci biologicznej nie jest wcale trudne. Gdy wszystko przebiega prawidłowo w procesie rozwoju, stosunkowo łatwo jest odróżnić chłopca od dziewczynki, nawet na zdjęciu ultrasonograficznym. (…) płeć daje się łatwo rozpoznać – nie jest »przypisywana«, ale właśnie rozpoznawana. Wszyscy przecież potrafimy odróżnić płeć otaczających nas osób”.

Niezależnie od strony wszyscy zabierający głos w dyskusji na temat transseksualizmu niezwykle ochoczo podpierają się autorytetem nauki. Przerzucają się wynikami badań, analiz, rozstrzygnięciami psychiatrów oraz psychologów. Tak jakby wszystkie sporne kwestie już dawno rozwikłano, a nam pozostało jedynie zrozumieć właściwą odpowiedź. To jednak kłamstwo. Konsensus naukowy w tej sprawie nie istnieje. Występuje za to wiele punktów spornych, problematycznych i w tym momencie niemożliwych do rozwiązania. Niedopasowanie płciowe stanowi wyzwanie dla praktyki medycznej. Niemniej każdy z opublikowanych raportów można skrytykować na podstawie dopiero co ogłoszonego sprawozdania z badań. Wszystkie łatwo odrzucić ze względu na podejrzenie o sprzyjanie aktywistom lub odwrotnie – jako zbyt uprzedzone do osób trans. Zresztą nierzadko oczekujemy odpowiedzi na temat „transseksualizmu w ogóle”, a przecież pytanie o tranzycję u dorosłych różni się od rozważania sprawy podawania blokerów hormonalnych u dzieci i nastolatków.

Czytaj więcej

„365 dni”, „Sex Education” i kobiety za Konfederacją. Feminizm pod rękę z konserwatyzmem

Cofnąć się do punktu wyjścia

Praca naukowa na temat tranzycji płci opublikowana w czasopiśmie medycznym „Current Sexual Health Reports” stwierdza, „że stosunek ryzyka do korzyści związanych ze zmianą płci wśród młodzieży waha się od nieznanego do niekorzystnego”. Tymczasem inny artykuł „Experiences and Perspectives of Transgender Youths in Accessing Health Care: A Systematic Review” mówi o tym, że transpłciowe dzieci wspierane w swoim wyborze przez otoczenie oraz instytucje społeczne, cierpiały jedynie na minimalny wzrost lęku i nie zwiększyła się ich podatność na depresję. Czy w takim razie nauka nas oszukała, akceptując takie sprzeczności? Zawiodło nas jedynie wyobrażenie na jej temat, rodem jeszcze z XIX wieku, za którego sprawą sądzimy, że opowiada ona o niepodważalnych faktach. Dzięki temu miałaby rozsądzać problemy błyskawicznie i bez cienia wątpliwości na podstawie kilku wymiernych oraz weryfikowalnych wyników. Niestety, nauka wcale tak nie wygląda – jest procesem, w którym rezultaty pojawiają się nierzadko po wielu latach intensywnych badań. Może się wahać, wstrzymywać osąd, a nawet prowokować nowe problemy. To nie podważa jej zasadności, o ile nie będziemy wymagać od niej, że rozwiąże wszystkie nasze spory natychmiast.

Dlatego wszelkie pytania o transseksualizm oraz związane z nim pojęcia należy zadawać w odpowiednim kontekście. Co więcej, punktem odniesienia nie mogą być bieżące konflikty społeczne, lecz konkretne medyczne przypadki. Kiedy zastanawiamy się nad tym, czy tranzycja jest odpowiednią terapią dla ludzi cierpiących z powodu niedopasowania płciowego, to zawsze musimy mieć z tyłu głowy to, dla kogo jest ona skuteczna. Dla kogoś, kto doświadczył terapii konwersyjnej (przymusowe praktyki mające na celu dopasowanie tożsamości seksualnej do płci biologicznej), doświadczając ostracyzmu społecznego – być może. Ale czy na pewno stanowi odpowiednie rozwiązanie dla kogoś, kto zdiagnozował się sam, bazując na artykułach w internecie, oraz poszedł dwa razy do przychylnego osobom trans terapeuty? Raport dr Hilary Cass podsumowuje gorzka konkluzja, że właściwie powinniśmy cofnąć się do punktu wyjścia i opracować odpowiednie procedury oraz metody pomiarów, które w perspektywie kilku lat wykażą skuteczność terapii eksperymentalnej w zakresie transseksualizmu. Na razie nie można nawet zebrać odpowiedniej grupy kontrolnej, ponieważ większość pacjentów jest zbyt krótko poddawana takim terapiom. W „International Journal of Transgender Health”, niezwykle przychylnemu środowisku trans, również znajdziemy przykłady licznych kontrowersji diagnostycznych, przy których medycyna może na razie jedynie rozłożyć ręce.

Nauka w przypadku transseksualizmu ma do powiedzenia tylko jedno, mocne stwierdzenie: pożyjemy, zobaczymy. Ostrożnie mówi o tym, że tranzycja nie tyle usuwa napięcie psychiczne, co je redukuje, a efekty terapii blokerami hormonów w przypadku nastolatków nie są aż tak spektakularne, jak dotychczas sądzono. W wielu innych sprawach będzie zawieszać swój głos, gdyż nie posiada wystarczającego materiału źródłowego, aby wydać osąd. Sytuacja nie wygląda więc tak, jak głosi wielu aktywistów trans: wszystko już zostało ustalone, nie ma żadnych zastrzeżeń, nie pozostało nam nic do rozstrzygnięcia, tranzycja pomaga w każdym przypadku, a kto się waha i wątpi, jest transfobem (ludzie niechętni osobom trans) oraz – oczywiście – faszystą.

Niebezpieczny język aktywizmu

Jednocześnie nauka nie neguje istnienia transseksualizmu. Zdarzają się osoby, które zmagają się z niedopasowaniem płciowym. Dla wielu z nich tranzycja przynosi rzeczywistą ulgę, ale nie dla wszystkich. Problem w tym, że nie tylko nie wiemy, czy chirurgiczna korekta płci jest najlepszą możliwą terapią, lecz także na razie nie posiadamy żadnej innej terapii. Nie znamy ani źródeł, ani przyczyn transseksualizmu.

Mimo to nie zatrzymamy już sporów o pojęcia, które zaczęły stopniowo przekształcać rzeczywistość społeczną, a wywołane przez nie konflikty bywają naprawdę brutalne. Nikt nie będzie czekać na zakończenie procesu naukowego, który może trwać nie wiadomo jak długo. Co najwyżej powoła się na badania zgodne z jego osobistymi rozstrzygnięciami. Najgorzej, że dziś nie można ani czekać, ani się zastanawiać. Albo zostaje się transfobem, albo zacietrzewionym aktywistą. Wpływa to również na samą naukę – coraz więcej mówi się o zmierzchu obiektywizmu w tej materii. Badania stopniowo naginają się do światopoglądu badaczy. W zależności od tego, czy dany naukowiec jest pozytywnie lub negatywnie nastawiony do transseksualizmu, będzie szukał przypadków oraz przykładów zgodnych z jego opinią. W skrajnym scenariuszu skończy się tak, jak z homoseksualizmem. Nikt już nie prowadzi badań na temat tego, czy homoseksualizm jest wrodzony, ponieważ uznano, że ich wynik służyłby wyłącznie celom ideologicznym, a nie naukowym.

Spoglądając na to, co w przeszłości spotkało osoby trans, jak kontrowersyjnym terapiom były poddawane, jak trudno było im funkcjonować w społeczeństwie, można pod pewnym względami zrozumieć radykalizm aktywistów trans. Jednak przechylili wahadło tak bardzo, że pomieszali wciąż badany problem medyczny z propagowaniem istnienia różnorodnych terminów określających tożsamość płciową. Niebinarność, pangender czy bigender – samo używanie tych słów ma nas przekonać, że są one dość dobrze zakorzenione w naukowym dyskursie, choć tak naprawdę wciąż badane są ich podstawy oraz przyczyny. Medycy zauważają, że przedstawiciele nieklasycznych tożsamości płciowych cierpią na różnego rodzaju problemy natury psychicznej, które mają swoje źródło również w ostracyzmie społecznym, jednakże większość pytań o ich istotę wciąż pozostaje nierozstrzygniętych. I na nic zdadzą się straszaki w rodzaju oskarżeń o transfobię. Gdy nie można zadawać pytań, wahać się, a ludzie obawiają się wygłaszać pewne tezy – mamy do czynienia z niczym innym jak z ideologicznym zamordyzmem. Albo mówiąc językiem internetu: faszyzmem.

Groźne narzędzie i sztandary

Siła pojęć jest ogromna. Mogą spowodować powstanie tego, co wcześniej nie istniało. Z łatwością mogą też fałszować rzeczywistość dzięki swym nieprecyzyjnym znaczeniom. Nie trzeba bać się słów, ale trzeba używać ich z odpowiednią ostrożnością. Nie udawać, że są dobrze zdefiniowane i wspierają się na autorytecie nauki. W przypadku transseksualizmu przeszliśmy z jednej skrajności w drugą – od pseudonaukowych terapii do wymogu pełnej akceptacji wszystkich postulatów aktywistów trans. Czekanie na to aż proces naukowy dostarczy odpowiednich wyników jest postrzegane jako zdrada sprawy. Takich reakcji doczekał się wspominany wcześniej raport dr Cass, którego autorka odżegnywała się od społecznych sporów.

W takiej atmosferze nie tylko nie można dochodzić do prawdy, lecz także cierpienie konkretnych ludzi staje się drugorzędne wobec samego aktywizmu. A utrzymywanie, że w tej kwestii istnieje konsensus naukowy nie jest po prostu manipulacją, lecz zwykłym kłamstwem. Sprawa została postawiona na ostrzu noża, radykalizm łopocze na sztandarach i nie zważa na to, jaka kontrofensywa jest wobec niego szykowana. W Teksasie rodzice za zaprowadzenie transpłciowego dziecka na terapię mogą otrzymać zarzuty o znęcanie się nad dzieckiem. Wiadomo nie od dziś, że każda rewolucja wymaga ofiar. Aczkolwiek aktywiści walczący o sprawę bez względu na koszty będą mogli wyżyć się w gniewnej publicystyce.

Spór o transseksualizm wprost ukazuje, jak groźnym narzędziem bywa język. Z jednej strony pełni funkcję wykluczającą, podczas gdy z drugiej strony stanowi metodę wywierania presji. Niezależnie od tego, po której stronie barykady się znajdujemy. Domaganie się natychmiastowych decyzji w kwestii korekty podstawowych dla społeczeństwa pojęć, wpływających na fundamentalne dla niego wyobrażenia powoduje, że decyzje w tej materii przestali podejmować lekarze, a zastąpili ich politycy. Na takich nośnych tematach buduje się najpiękniejsze kampanie wyborcze, tak zostaje się zauważonym w mediach. Czy będzie to obrona, czy też negacja nowego języka – nie ma to żadnego znaczenia.

W tym zgiełku ginie medycyna i pacjent, a łeb podnoszą bojownicy walki o ich dobro. Jeśli ktoś zastanawia się nad tym, czy tranzycja przeprowadzana u małych dzieci jest aby na pewno dobrym pomysłem, to od razu dostaje łatkę transfoba. Ktoś inny w dyskusji podaje argument, że postulaty transaktywistów rozwadniają sens tego, co nazywamy kobiecością, zostaje terfem (radykalna feministka lub feminista wykluczający osoby trans). Ktoś jeszcze z kolei podaje definicję dysforii płciowej z Wikipedii – najpewniej zostanie zakrzyczany i obrzucony obelgami. Takie sytuacje są czymś nagminnym, nie zdarzają się wyjątkowo. Na nic zdadzą się zapewnienia aktywistów trans, że nic takiego nigdy nie miało miejsca. Wystarczy zajrzeć na Twittera lub Facebooka. Nawet drobne wahanie jest bardzo źle widziane, a każdy źle postawiony krok może okazać się tym ostatnim przed scancelowaniem, czyli wykluczeniem z życia publicznego z powodu zbyt niepoprawnych poglądów.

Czytaj więcej

Antoni Kamiński: W referendum musi zostać przedstawiona klarowna alternatywa

Zapomniane cierpienie

Paradoksalnie takie środki usprawiedliwiane są uczuciami osób trans. Reszta powinna szybko otrząsnąć się z obelg, z którymi musiała się mierzyć i liczyć na wybaczenie po odpowiedniej reedukacji. Ale skoro nikt nie powinien się obruszać na nazwanie go transfobem, bo nie potrafi odróżnić transpłciowości od transseksualizmu, to dlaczego takich rad nie kieruje się w stronę osób trans? Ktoś nazwał cię chłopem w sukience? No trudno, poboli i przestanie. Niestosowne? W końcu ta druga sytuacja uderza w naszą empatyczną strunę.

Zazwyczaj nie chcemy sprawiać innym przykrości, w co nie wlicza się atakowanie poglądów, które uznajemy za wymierzone w słabych i bezbronnych. Najłatwiej zaakceptować innego, gdy rozumiemy jego cierpienie. Jednak oparcie transaktywizmu na osobistym doświadczeniu uczyniło mu więcej szkody niż pożytku.

Prywatne doświadczenia są jednak różne, co uzmysławia nam książka „My, trans” Piotra Jaconia, dziennikarza, który z kwestią trans mierzy się również we własnej rodzinie. W jego książce, zbiorze rozmów, do głosu dochodzi zarówno Maja Heban, która nie musiała długo walczyć z rodziną o uznanie jej transseksualizmu, jak i ktoś, kto żali się na niezdrowe zainteresowanie jego osobą wśród aktywistów trans, gdy przeszedł już korektę płci. W dodatku wychodzi na jaw fakt, że osoby trans cierpią nawet po tranzycji. I to nie dlatego, że odrzuciła je rodzina i społeczeństwo. Tak jak mówią badania – napięcie psychiczne jedynie słabnie, a nie jest całkowicie niwelowane. Ponadto widać wyraźnie, z jaką łatwością przenoszą osobiste przeżycia na całe środowisko podobnych im ludzi. Jeżeli dla mnie terapia hormonalna w młodym wieku okazała się zbawienna, to z pewnością będzie tak u każdego. I odwrotnie – nie rozwiązało to moich problemów, więc u innych też się nie sprawdzi. W takiej perspektywie jedynym kryterium rozstrzygającym staje się osobista autodiagnoza.

Mimo wszystko nie da się w nieskończoność uciekać od kwestii spornych, a argumentacja opierająca się na osobistym doświadczeniu nie zaradzi wszystkiemu. Pojęcia są bronią obosieczną. Po wprowadzeniu nowych bądź przeobrażeniu starych, doprecyzowania wymagają także inne. Nie można powiedzieć, że istnieją kobiety trans oraz mężczyźni trans bez wyjaśnienia tego, jak należy odtąd rozumieć kobiecość oraz męskość. A to prowokuje kolejne pytania, choćby takie, czy doświadczenia biologicznej kobiety są tożsame z tymi przeżywanymi przez kobietę trans. Od takich rozstrzygnięć zależy to, w jakiej rzeczywistości przyjdzie nam żyć już niedługo. Problematyka transseksualizmu różni się od tej związanej np. z depresją. Tam rzeczywiście chodzi wyłącznie o dobrostan jednostek. Tutaj natomiast jesteśmy pod presją podejmowania decyzji bez dostatecznego naukowego zaplecza, których społecznych skutków nie jesteśmy w stanie oszacować. Owszem, możemy po prostu przytakiwać, że trans kobiety należy dopuścić do żeńskich kategorii sportowych, a brak pociągu seksualnego do mężczyzn trans u kogoś jest kolejnym przejawem jego transfobii. Jednak nie udawajmy wtedy, że posługujemy się nauką, a nie wiarą we własne poglądy.

Co w takiej sytuacji można zrobić? Po której stronie sporu stanąć, skoro konsensus naukowy w tej kwestii nie istnieje, a na wiele pytań nie znamy jeszcze odpowiedzi? Najlepiej odsunąć się od społeczno-politycznego zgiełku i walczyć o to, aby nie wpływał on na wynik procesu naukowego. Nie decydować pochopnie, bez dostatecznych argumentów o tym, która terapia transseksualizmu jest najskuteczniejsza. Z rezerwą podchodzić do osobistych doświadczeń osób trans mających stanowić ostateczny argument na rzecz ich sprawy. Czasami bowiem specjalista potrafi lepiej ocenić nasz stan niż my sami. I cierpliwie czekać na to, co w końcu powie nam praktyka medyczna. A przede wszystkim zwracać szczególną uwagę na słowa i pojęcia, przenikające do powszechnego dyskursu. Co raz już zaistnieje, wcale tak łatwo nie zniknie i pozostawi niemożliwe do usunięcia skutki. Tak stworzonych konsekwencji nie usunie żadne naukowe badanie.

Zwykły poranek na Twitterze lub innym portalu społecznościowym. Trochę informacji, kolejna porcja politycznych kłótni, śmieszne obrazki. Gdzieś w tle migają posty o tym, że w Stanach Zjednoczonych toczy się zażarta dyskusja o rodzicach, którzy wspierają zmianę płci swoich małoletnich dzieci. Zaraz przysłoni go informacja o oburzających słowach jakiegoś celebryty twierdzącego, że istnieje tylko płeć biologiczna. Ktoś przypomina o innych rażących przypadkach transfobii. Już pojawiają się kolejne słowa: transpłciowość, niebinarność, cisseksualny. Znów jakiś wydumany problem, który ma za zadanie odwrócić naszą uwagę od naprawdę ważnych spraw. Kogo to w ogóle obchodzi?

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi