Omulew na celowniku
Druga wojna światowa przerwała na kilka lat proces osuszania. Ale nie skończyła. Schemat myślenia, w którym osuszenie oznacza rozwój i postęp, doskonale odnalazł się w epoce PRL. Argumentów praktycznych było już nieco mniej, ale nie zniknęły całkowicie. Nadal trzeba było poszukiwać nowych terenów dla rolnictwa, a po wojnie powrócił problem z malarią – znów zapadały na nią tysiące ludzi. Polska Ludowa mogła więc kontynuować tradycje przedwojenne również w zakresie osuszania. I zrobiła to tak, jak lubiła najbardziej – bez głębszej refleksji i oglądania się na koszty i długofalowe skutki. Sztandarowym projektem komunistycznego państwa w tej dziedzinie był zbudowany na przełomie lat 50. i 60. kanał Wieprz–Krzna, przecinający Lubelszczyznę z południa na północ. To dziś najdłuższy kanał w Polsce, liczy sobie aż 140 kilometrów, a do tego trzeba doliczyć setki kilometrów rowów melioracyjnych zasilających go wodą. Budowa kanału miała silny wydźwięk propagandowy. „Będzie więcej chleba i masła do chleba” – głosił lektor w Kronice Filmowej z 1961 roku dokumentującej otwarcie kanału, na które przybył sam pierwszy sekretarz Władysław Gomułka.
Ale rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała propagandowe frazesy. Kanał nie osuszył, ale przesuszył tereny, które przeciął. Plony były nawet słabsze niż przed jego budową. Tereny pobagienne, które udało się osuszyć, okazały się niezdatne do wykorzystania w rolnictwie z powodu silnego zakwaszenia. Zniszczeniu uległy za to miejscowe mokradła, a potem na ich terenie zaczęło dochodzić do wielkich pożarów torfowisk. Negatywne skutki wykopania kanału są odczuwalne w tym rejonie do dzisiaj.
Kurpie miały więcej szczęścia, ale i tam nowe władze wzięły na celownik jedyną ocalałą przed regulacją dziką rzekę – Omulew. Na niej nadal po wojnie zdarzały się zwódki, a kręty nurt nie chciał oddać terenu pod uprawę. W latach 60. XX wieku powstał wielki projekt uregulowania Omulwi. Wydawało się, że jej los jest przesądzony, ale na szczęście, podobnie jak wiele innych wielkich i małych planów okresu PRL, nigdy nie opuścił urzędowych półek. Dzięki temu Omulew jako jedyna zachowała naturalny charakter do dziś, ale jej dopływy, szczególnie Płodownica, już nie uniknęły regulacji. Zmeliorowane zostały też okoliczne bagna i mokradła. Jedyna naturalna, kręta rzeka nie ocaliła całego obszaru Kurpiów przed głęboką zmianą stosunków wodnych. „Po dawnym, wodno-bagnistym charakterze Kurpiowszczyzny nie ma już dziś prawie śladu i nawet obecność bobrów, powodująca lokalne podtopienia łąk, nie może cofnąć tego procesu” – Marcin Tomczak tak opisuje dzisiejszy obraz jego gminy.
Z bagna na księżyc
Wielkie Osuszanie zakończyło się na Kurpiach zwycięstwem człowieka nad wodą, ale zwycięzcy nie przewidzieli konsekwencji swoich działań. Dzisiaj zamiast nadmiaru wody, będącego codziennym doświadczeniem Kurpiów jeszcze sto lat temu, coraz częstszym problemem jest jej niedobór. Susza, wcześniej zjawisko w tym regionie znane, ale występujące sporadycznie, stała się nową codziennością. „Ogromna susza i pierwsze pożary lasów”, „Susza w Ostrołęce. Rekordowo niski stan Narwi”, „Susza i fala upałów. Czeczotka wysycha” – oto tylko kilka tytułów z ostatnich lat z regionalnej prasy i portali internetowych. Stulecie walki człowieka z wodą niepostrzeżenie przeszło na Kurpiach w zupełnie inną epokę.
„Kurpiowszczyzna wyschnięta na wiór. Może dzisiejsze i prognozowane w tygodniu deszcze zmienią trochę sytuację, ale zwykłe nieprzemakalne buty albo gumiaki do kostek z pewnością wystarczą”. Tymi słowami zaczął się e-mail, którego napisał do mnie w maju 2022 roku. Marcin Tomczak. Kilka dni wcześniej zaproponowałem mu wspólną wyprawę w przeszłość – chciałem, żeby pokazał mi miejsca, w których ocalał chociaż skrawek pierwotnych, nietkniętych ludzką ręką Kurpiów. I dla kontrastu takie, w których najwyraźniej widać zmiany w krajobrazie naturalnym, w tym skutki osuszania. Tomczak zgodził się bez wahania i ani się obejrzałem, znalazłem się w zalanym mocnym, wczesnoczerwcowym słońcem lesie gdzieś pod Ostrołęką.
Marcin to wysoki, postawny mężczyzna, krok ma energiczny, tnie przez las na skuśkę. Próbuję za nim nadążyć, wgapiony w jego plecy. Gdzie on mnie prowadzi? Słońce gdzieś znika, las gęstnieje. Ale nie od drzew, tylko innych, dziwnych roślin wystających z podszytu. Są trochę jak gigantyczne rozmaryny. Im dalej idziemy, tym są wyższe. Przypomina mi się odcinek mojego ulubionego komiksu z dzieciństwa – „Thorgala”, w którym bohaterowie cofali się do prehistorii, zagłębiając się w pierwotny las pełny ogromnych, nieznanych im roślin. „Chciałem wyprawy w przeszłość, to mam” – myślę podniecony tym widokiem. Po chwili uświadamiam sobie, że jednak skądś znam tę roślinę. Jeszcze niedawno widywałem na bazarkach jej wiązki, sprzedawane pod hasłem „bagno na mole”. Roślina nazywa się bagno zwyczajne i rośnie właściwie tylko w borach bagiennych, zbiorowisku leśnym otaczającym mokradła. Zaczęła znikać wraz z zanikaniem mokradeł, więc objęto ją ochroną. Tu, gdzie zabrał mnie Tomczak, jest jej tyle, że starczyłoby pewnie na wszystkie bazarki na Mazowszu. Ale nie to miejsce jest celem naszej wyprawy. Po kilkuset metrach bagienny bór nagle się kończy, a my wychodzimy prosto na księżyc. To moje pierwsze skojarzenie, gdy widzę wielką łysą plamę o głębokiej ciemnobrązowej barwie. Widziałem już niejeden zrąb w środku lasu, ale to nie jest ślad po tak zwanej gospodarce leśnej, bo nie widać nawet pni ściętych drzew. Za to w oddali, na powierzchni księżycowego krajobrazu, stoi kilka sporych maszyn. Rozpoznaję taśmociągi i koparki. Kopalnia w środku lasu? Tylko czego?