Jan Mencwel. Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać

Całe życie wody było u nas za dużo, za naszych ojców i dziadków tak samo. A teraz są zupełnie inne czasy. Teraz by się chciało, żeby tej wody z powrotem było więcej.

Publikacja: 21.07.2023 17:00

Naturalny bieg rzeki Omulew pod wsią Gleba w gminie Kadzidło

Naturalny bieg rzeki Omulew pod wsią Gleba w gminie Kadzidło

Foto: krytyka polityczna

Jest rok 1928. Polska już od dekady jest niepodległa i realizuje swój sen o potędze. Gdynia, sztandarowy projekt nowego państwa, od dwóch lat ma prawa miejskie, a tamtejszy port w najlepsze spławia i przyjmuje towary. A tymczasem kurpiowskie błota, zasilane przez rosochate dopływy Narwi, wciąż trzymają się mocno pod naporem cywilizacji, jakby świat o nich zapomniał.

Ale nie zapomniał. Plany regulacji kurpiowskich rzek, kurzące się na półkach od początku wieku, po dekadzie od odzyskania niepodległości przez kraj zaczęto wreszcie wcielać w życie. „Ujarzmienie” Rozogi, Szkwy i Piasecznicy – trzech niewielkich dzikich rzek przepływających przez Kurpie – zajęło kolejne dziesięć lat. W tym czasie zmieniły się nie do poznania. Przekopano je i wyprostowano. Ich brzegi wyłożono brukiem i wzmocniono płotami, krzaki na skarpach wycięto, kanały i rowy odprowadzające z nich wodę udrożniono.

O tym, jak wielkie były te ingerencje, świadczy fakt, że w efekcie regulacji rzeka Szkwa została skrócona aż o 31 procent. Inne skutki trudniej oddać liczbami, ale były równie widoczne – całkowitej zmianie uległy stosunki wodne w całym regionie. Jak pisze Marcin Tomczak: „Bagniste i trudno dostępne niegdyś łąki zamieniły się w suche obszary sprzyjające uprawom, ale poziom wód zmniejszył się także na gruntach oddalonych od rzek”. Zwierciadło wody w rzekach obniżyło się nawet o kilka metrów. Przestało dochodzić do regularnych wylewów rzek. Bagienka i bajora, które straciły zasilanie z rosochatych rzek, a dodatkowo bezpośrednio z nich odprowadzono wodę specjalnie wykopanymi rowami, zaczęły wysychać.

Tak oto po dwóch dekadach wolnej Polski w coraz liczniejszych relacjach podróżniczych z Kurpiów przestano już wspominać o wszechobecnych, niedostępnych i utrudniających poruszanie się błotach. Zamiast tego ich autorzy widzą krajobraz rolniczy, dużo bardziej zbliżony do współczesnego, w którym „topieliska dawne przekopane rowami i zamienione na paśniki dla bydła lub łąki”.

Czytaj więcej

Dlaczego nie widać nowego Kukiza

Omulew na celowniku

Druga wojna światowa przerwała na kilka lat proces osuszania. Ale nie skończyła. Schemat myślenia, w którym osuszenie oznacza rozwój i postęp, doskonale odnalazł się w epoce PRL. Argumentów praktycznych było już nieco mniej, ale nie zniknęły całkowicie. Nadal trzeba było poszukiwać nowych terenów dla rolnictwa, a po wojnie powrócił problem z malarią – znów zapadały na nią tysiące ludzi. Polska Ludowa mogła więc kontynuować tradycje przedwojenne również w zakresie osuszania. I zrobiła to tak, jak lubiła najbardziej – bez głębszej refleksji i oglądania się na koszty i długofalowe skutki. Sztandarowym projektem komunistycznego państwa w tej dziedzinie był zbudowany na przełomie lat 50. i 60. kanał Wieprz–Krzna, przecinający Lubelszczyznę z południa na północ. To dziś najdłuższy kanał w Polsce, liczy sobie aż 140 kilometrów, a do tego trzeba doliczyć setki kilometrów rowów melioracyjnych zasilających go wodą. Budowa kanału miała silny wydźwięk propagandowy. „Będzie więcej chleba i masła do chleba” – głosił lektor w Kronice Filmowej z 1961 roku dokumentującej otwarcie kanału, na które przybył sam pierwszy sekretarz Władysław Gomułka.

Ale rzeczywistość bardzo szybko zweryfikowała propagandowe frazesy. Kanał nie osuszył, ale przesuszył tereny, które przeciął. Plony były nawet słabsze niż przed jego budową. Tereny pobagienne, które udało się osuszyć, okazały się niezdatne do wykorzystania w rolnictwie z powodu silnego zakwaszenia. Zniszczeniu uległy za to miejscowe mokradła, a potem na ich terenie zaczęło dochodzić do wielkich pożarów torfowisk. Negatywne skutki wykopania kanału są odczuwalne w tym rejonie do dzisiaj.

Kurpie miały więcej szczęścia, ale i tam nowe władze wzięły na celownik jedyną ocalałą przed regulacją dziką rzekę – Omulew. Na niej nadal po wojnie zdarzały się zwódki, a kręty nurt nie chciał oddać terenu pod uprawę. W latach 60. XX wieku powstał wielki projekt uregulowania Omulwi. Wydawało się, że jej los jest przesądzony, ale na szczęście, podobnie jak wiele innych wielkich i małych planów okresu PRL, nigdy nie opuścił urzędowych półek. Dzięki temu Omulew jako jedyna zachowała naturalny charakter do dziś, ale jej dopływy, szczególnie Płodownica, już nie uniknęły regulacji. Zmeliorowane zostały też okoliczne bagna i mokradła. Jedyna naturalna, kręta rzeka nie ocaliła całego obszaru Kurpiów przed głęboką zmianą stosunków wodnych. „Po dawnym, wodno-bagnistym charakterze Kurpiowszczyzny nie ma już dziś prawie śladu i nawet obecność bobrów, powodująca lokalne podtopienia łąk, nie może cofnąć tego procesu” – Marcin Tomczak tak opisuje dzisiejszy obraz jego gminy.

Z bagna na księżyc

Wielkie Osuszanie zakończyło się na Kurpiach zwycięstwem człowieka nad wodą, ale zwycięzcy nie przewidzieli konsekwencji swoich działań. Dzisiaj zamiast nadmiaru wody, będącego codziennym doświadczeniem Kurpiów jeszcze sto lat temu, coraz częstszym problemem jest jej niedobór. Susza, wcześniej zjawisko w tym regionie znane, ale występujące sporadycznie, stała się nową codziennością. „Ogromna susza i pierwsze pożary lasów”, „Susza w Ostrołęce. Rekordowo niski stan Narwi”, „Susza i fala upałów. Czeczotka wysycha” – oto tylko kilka tytułów z ostatnich lat z regionalnej prasy i portali internetowych. Stulecie walki człowieka z wodą niepostrzeżenie przeszło na Kurpiach w zupełnie inną epokę.

„Kurpiowszczyzna wyschnięta na wiór. Może dzisiejsze i prognozowane w tygodniu deszcze zmienią trochę sytuację, ale zwykłe nieprzemakalne buty albo gumiaki do kostek z pewnością wystarczą”. Tymi słowami zaczął się e-mail, którego napisał do mnie w maju 2022 roku. Marcin Tomczak. Kilka dni wcześniej zaproponowałem mu wspólną wyprawę w przeszłość – chciałem, żeby pokazał mi miejsca, w których ocalał chociaż skrawek pierwotnych, nietkniętych ludzką ręką Kurpiów. I dla kontrastu takie, w których najwyraźniej widać zmiany w krajobrazie naturalnym, w tym skutki osuszania. Tomczak zgodził się bez wahania i ani się obejrzałem, znalazłem się w zalanym mocnym, wczesnoczerwcowym słońcem lesie gdzieś pod Ostrołęką.

Marcin to wysoki, postawny mężczyzna, krok ma energiczny, tnie przez las na skuśkę. Próbuję za nim nadążyć, wgapiony w jego plecy. Gdzie on mnie prowadzi? Słońce gdzieś znika, las gęstnieje. Ale nie od drzew, tylko innych, dziwnych roślin wystających z podszytu. Są trochę jak gigantyczne rozmaryny. Im dalej idziemy, tym są wyższe. Przypomina mi się odcinek mojego ulubionego komiksu z dzieciństwa – „Thorgala”, w którym bohaterowie cofali się do prehistorii, zagłębiając się w pierwotny las pełny ogromnych, nieznanych im roślin. „Chciałem wyprawy w przeszłość, to mam” – myślę podniecony tym widokiem. Po chwili uświadamiam sobie, że jednak skądś znam tę roślinę. Jeszcze niedawno widywałem na bazarkach jej wiązki, sprzedawane pod hasłem „bagno na mole”. Roślina nazywa się bagno zwyczajne i rośnie właściwie tylko w borach bagiennych, zbiorowisku leśnym otaczającym mokradła. Zaczęła znikać wraz z zanikaniem mokradeł, więc objęto ją ochroną. Tu, gdzie zabrał mnie Tomczak, jest jej tyle, że starczyłoby pewnie na wszystkie bazarki na Mazowszu. Ale nie to miejsce jest celem naszej wyprawy. Po kilkuset metrach bagienny bór nagle się kończy, a my wychodzimy prosto na księżyc. To moje pierwsze skojarzenie, gdy widzę wielką łysą plamę o głębokiej ciemnobrązowej barwie. Widziałem już niejeden zrąb w środku lasu, ale to nie jest ślad po tak zwanej gospodarce leśnej, bo nie widać nawet pni ściętych drzew. Za to w oddali, na powierzchni księżycowego krajobrazu, stoi kilka sporych maszyn. Rozpoznaję taśmociągi i koparki. Kopalnia w środku lasu? Tylko czego?

Czytaj więcej

Kampania samorządowa w Warszawie: trudne zdanie kandydatów spoza dwóch głównych obozów

Pło potrafi się przerwać

Marcin schyla się i podaje mi do ręki coś chropowatego i suchego. Obracam dziwny przedmiot w ręku. Jest bladobrązowy, wygląda jak wiązka małych, poskręcanych gałązek, lekkich jak piórko. To mursz, czyli wysuszony torf. Pod Ostrołęką działa jedna z największych w Polsce kopalni torfu, utworzona na terenie największego torfowiska wysokiego na Mazowszu – bagna Karaska. W książce Tomczaka ta nazwa jest przywoływana wielokrotnie jako istna „matka wszystkich mokradeł”, teren tak rozległy i niedostępny, że przez lata pozostawał nieujarzmiony.

Do czasu. Eksploatacja torfu na Karasce trwa od mniej więcej stu lat. Początkowo kopano go tylko na opał dla lokalnej ludności. Ale od lat 50. XX wieku wydobywa się go tu na skalę przemysłową. Dziś kopalnia zajmuje już połowę terenu torfowiska. Na szczęście wciąż ocalała druga połowa, objęta ochroną w programie „Natura 2000”. Linię podziału widać nawet na zdjęciach satelitarnych: połowa terenu oznaczonego jako bagno Karaska jest brązowa i poszatkowana równymi liniami, a druga połowa zielona, obła i nieregularna. Ta obła część to prawdziwe torfowisko wysokie. Takie, jakie znali pierwsi bartnicy przybywający na te tereny i przedzierający się przez Puszczę Kurpiowską. Na szczęście mój przewodnik wie, jak się tam przedostać.

Zamiast jałowego, księżycowego pustkowia otwiera się przed nami wielki zielony dywan. Tu i ówdzie wystają niziutkie, karłowate i wściekle poskręcane sosny. Przed chwilą byliśmy na księżycu, a teraz przenieśliśmy się do Laponii – nieźle jak na jedno popołudnie pod Ostrołęką. Marcin przystaje na samym skraju tego zielonego dywanu, przykuca i zaczyna kołysać się w miejscu. Ruch jego ciała uruchamia falę, która ma kilka metrów zasięgu w każdą stronę. Tak, jakby rośliny były kożuchem rosnącym na wodzie. I tak rzeczywiście jest. Takie zbiorowisko roślinne nazywa się pło i jest charakterystyczne dla torfowisk. Trzeba uważać, bo pło potrafi się przerwać i zamknąć nad nieostrożnym wędrowcem. Ofiarą takiej pułapki padł zapewne niejeden bartnik lub myśliwy, a tajemnicze zniknięcia były pożywką dla legend o duchach i zjawach żyjących na bagnach. One także przyczyniły się do popsucia tym miejscom reputacji.

Ślady wełnianki w języku

Marcin schyla się i pokazuje mi rośliny, które tworzą dywan. Małe czerwone kulki to dziko rosnąca żurawina. Jesienią cała Karaska jest obsypana jej owocami. Miejscowi zbierają ją na czworaka, po godzinie są w stanie wyjść stąd z pełnym pięciolitrowym baniakiem. Oprócz czerwonych kropek są też białe, puchate kulki, które wystają nieco ponad zielony dywan, jak jakieś świąteczne ozdoby. To wełnianka pochwowata, kolejna roślina bagienna. Białe kulki wyglądające jak kwiaty lub płatki śniegu to tak naprawdę jej owoce. Kiedyś mokradła obsypane wiosną i wczesnym latem białymi kulkami były tak charakterystycznym elementem tutejszego krajobrazu, że na bagna mówiło się po prostu „biele”. Zdaniem niektórych regionalistów wiele nazw geograficznych zawierających w sobie człon nawiązujący do bieli – na przykład Puszcza Biała – może wywodzić się właśnie od wełnianki.

Nam, współczesnym, ciąg skojarzeń bagno – kolor biały wyda się zapewne dziwaczny. Wełniankę skojarzymy prędzej ze zdjęć podróżniczych z Laponii lub Estonii niż z własnej okolicy, i to nawet jeśli włóczymy się po lasach. Bagno zwyczajne widzieliśmy pewnie tylko w postaci środka na mole, a żurawinę kupujemy w dyskoncie i pewnie do głowy nam nie przyjdzie, że można by jej nazbierać gdzieś pod miastem. Ale dawne tereny podmokłe zostawiły ślad w języku. Puszcza Biała, Bielsk Podlaski, Białobrzegi, Białebłoto. Jak wiele z tych nazw wywodziło się od białych kwiatów wełnianki? A tym samym od wszechobecnej kiedyś w naszym powszednim krajobrazie wody? Nie tylko tej, która płynie, ale także tej, która stoi, kapie, przesiąka, bulgocze, chlupie pod nogami, nie pozwala wejść na łąkę albo przejść na drugą stronę ścieżki?

Z Karaski jedziemy nad Omulew, jedną z kurpiowskich rzek wpływających do Narwi i jedyną, która nie została poddana regulacji. Nad Omulwią gospodarstwo mają rodzice Marcina, a on sam spędził tam dzieciństwo. To nasz ostatni przystanek w podróży w przeszłość. Tym razem nie cofamy się już do czasów, gdy woda królowała niepodzielnie nad Kurpiami. Robimy tylko mały, ale bardzo ważny krok w tył. Będę mógł się przekonać, jak na zmiany w krajobrazie wodnym Kurpiów patrzą ludzie z pokolenia, które świadomie przeżyło tu ostatnie pół wieku.

Stanisław Tomczak, ojciec Marcina, wita mnie na progu domu, uśmiechając się od ucha do ucha. Nad tym uśmiechem góruje imponujący wąs. Na T-shircie ma napis: „Rower wzywa, muszę lecieć”. To nie żart, bo dobiegający siedemdziesiątki pan Stanisław jest zapalonym rowerzystą. Jeździ prawie codziennie.

– No, to pogadajmy, bo mam jeszcze dzisiaj rundkę do przejechania – śmieje się i idzie żwawym krokiem w kierunku rzeki, którą widać z okien jego domu. Gospodarstwo Tomczaków leży jakieś 500 metrów od brzegu Omulwi, to ostatnie budynki przed wielkimi łąkami rozciągającymi się po obu jej stronach.

– Kiedyś o tej porze roku to tu już byśmy suchą stopą nie doszli. A teraz? Panie… sucho jak diabli, a przecież jest wiosna. Tu woda powinna stać – mówi pan Stanisław, gdy tylko wychodzimy z gospodarstwa na łąki. – Ale jak ma stać, jak zimą prawie śniegu nie ma? W tym roku było biało ledwie przez parę dni. To z czego ma ta woda być wiosną?

Dochodzimy nad brzeg. Pierwszy rzut oka na nieznaną rzekę zawsze wywołuje u mnie dreszcz podniecenia – jak widok morza pierwszy raz po długiej przerwie. Omulew jest kręta – jak okiem sięgnąć ani kawałka prostego nurtu. Tu i ówdzie w zakolach tworzy niewielkie, piaszczyste plaże. Ten dziki charakter rzeki nie zmienił się przez całe życie pana Tomczaka. Ale życie i prowadzenie gospodarstwa nad rzeką to już nie to samo co kiedyś.

– Dawniej trzeba było patrzeć na każdy kawałek pola – ciągnie pan Tomczak, idąc wzdłuż brzegu Omulwi. – Jak w dołku, to siać co innego, bo mogło zaraz podsiąknąć. Jak na górce, to co innego. Woda zawsze niespodzianki przynosiła. I powiem panu, nie było z tym łatwo. Było u nas tej wody za dużo nieraz, co tu kryć. Dlatego jak nam mówili, że Omulew uregulują, to my żeśmy się cieszyli, że nam zalewać nie będzie. Że prościej będzie na gospodarce, bez tego kombinowania. Ale kto wtedy by przewidział, że dojdzie do tego, co teraz? Kurpiowszczyzna co roku wyschnięta. Nie tylko na łąkach nie ma wody. W gruncie też nam ta woda znika. Studnie trzeba kopać coraz głębiej. Kto by pomyślał za młodu, że to tak się zmieni? Może byśmy na to wszystko inaczej patrzyli. Całe życie wody było u nas za dużo, za naszych ojców i dziadków tak samo. A teraz są zupełnie inne czasy. Teraz by się chciało, żeby tej wody z powrotem było więcej…

Czytaj więcej

Jan Mencwel, Miasto Jest Nasze: Jestem racjonalnym lewakiem

Widok, który zniknął

Spacerujemy wzdłuż brzegu Omulwi. Po kilkuset metrach rzeka ostro zakręca, a w jej zakolu jest mała plaża. Grupka nastolatków siedzi na piasku. Wygrzewają się nieśmiało w wiosennym słońcu. Wzrokiem mierzą wodę, jakby myślami byli już przy letnich skokach i kąpielach.

– Pływać w Omulwi można, woda czysta. Tylko latem coraz płyciej, czasem to i zanurzyć się trudno – mówi pan Stanisław. – To co, wracamy? Wejdzie pan na obiad? Żona zrobiła rejbak. Jak to „nie znam”? Kurpiowskie danie z ziemniaków. I makowca mamy pysznego. Trzeba popróbować.

Rejbak okazuje się bardzo podobny do babki ziemniaczanej z Podlasia albo kugla z Mazowsza. Ziemniaczane ciasto z wkładką mięsną, pokrojone na grube plastry, paruje w misie na stole w największej izbie domu państwa Tomczaków. Plastry znikają w oczach. Z okna widać łąkę, przez którą przed chwilą szliśmy nad rzekę. Patrzę przez okno i wyobrażam sobie ten sam rejbak, nad nim kłęby pary, a obok miskę z ogórkami kiszonymi. Wszystko przygotowane rękoma pani Teresy Tomczak. I tylko za oknem widok inny: łąki zalane wodą. Aż po horyzont.

Za życia jednego pokolenia – pani Teresy i pana Stanisława – ten widok właściwie zniknął. To zmiana, która ich samych zaskoczyła. Pani Teresa może dalej robić taki sam rejbak, jaki robiła jej babka, ale podmokła łąka i woda na łące i w glebie, która ni stąd, ni zowąd pojawiała się w każdym zagłębieniu terenu, już nie wróci. Jeśli to się zdarzy, to będzie wyjątkiem od reguły. Czy to nieunikniony efekt globalnych procesów, które zmieniły klimat na Ziemi – na tej kurpiowskiej też? A może to my, ludzie, Polacy, Kurpie, walcząc od lat, by pozbyć się błota, sami sobie nawarzyliśmy tego piwa? Czy też, jak mówi się na Kurpiach, „psiwa”, bo pod taką nazwą pija się tu bezalkoholowy trunek z jałowca?

Przypomina mi się ostatnie zdanie z książki Marcina: „Gdybyśmy mogli zadać naszym przodkom pytanie: po co robiliście to wszystko?, snuliby zapewne długą opowieść, rysując nam przed oczami pejzaże nie z tego świata”. Kusi mnie, żeby tym pytaniem zakończyć moją wizytę u państwa Tomczaków, ale nie odważam się. Chwalę więc tylko pyszny rejbak i makowiec, dziękuję za spacer i rozmowę. A na odchodnym dostaję jeszcze od pani Teresy mały słoiczek żurawiny z Karaski. Pamiątkę po znikającym podmokłym świecie.

Fragment książki Jana Mencwela „Hydrozagadka. Kto zabiera polską wodę i jak ją odzyskać”, która ukazała się nakładem Krytyki Politycznej

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Jest rok 1928. Polska już od dekady jest niepodległa i realizuje swój sen o potędze. Gdynia, sztandarowy projekt nowego państwa, od dwóch lat ma prawa miejskie, a tamtejszy port w najlepsze spławia i przyjmuje towary. A tymczasem kurpiowskie błota, zasilane przez rosochate dopływy Narwi, wciąż trzymają się mocno pod naporem cywilizacji, jakby świat o nich zapomniał.

Ale nie zapomniał. Plany regulacji kurpiowskich rzek, kurzące się na półkach od początku wieku, po dekadzie od odzyskania niepodległości przez kraj zaczęto wreszcie wcielać w życie. „Ujarzmienie” Rozogi, Szkwy i Piasecznicy – trzech niewielkich dzikich rzek przepływających przez Kurpie – zajęło kolejne dziesięć lat. W tym czasie zmieniły się nie do poznania. Przekopano je i wyprostowano. Ich brzegi wyłożono brukiem i wzmocniono płotami, krzaki na skarpach wycięto, kanały i rowy odprowadzające z nich wodę udrożniono.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich