Marek Oramus: Zmarł Cormac McCarthy. Od dawna powinien mieć literackiego Nobla

Gdyby Nagrodę Nobla przyznawano za jakość twórczości literackiej, Cormac McCarthy musiałby od dawna być jej laureatem. Skoro jednak ciężar gatunkowy i efekt artystyczny od lat nie plasują się wysoko na liście noblowskiego jury, trudno było być tutaj dobrej myśli.

Publikacja: 14.06.2023 14:41

Cormac McCarthy

Cormac McCarthy

Foto: Gilles Peress / Magnum Photos / Forum

Zwolennicy science fiction w naszym kraju natychmiast po przetłumaczeniu uznali „Drogę” Cormaca McCarthy’ego za swoją literaturę. Zarówno powieść, jak i powstały na jej kanwie film spełniają potoczne kryteria „fantastyczności”: oto w wyniku kosmicznej katastrofy Ziemia zostaje zniszczona, a na zgliszczach resztki ocalałych dwunogów zażarcie rywalizują o przetrwanie. Mamy więc wszystko, czego fantasta wymaga: porządną apokalipsę, definitywny kres cywilizacji w dotychczasowej formie, dwa robaki ludzkie rozpaczliwie usiłujące ocaleć. A jednak po przyjrzeniu się pozostałej twórczości McCarthy’ego sprawa wydaje się mniej ewidentna. Autor ten bowiem jak gdyby wyspecjalizował się w opisywaniu typów ludzkich, dla których walka o przetrwanie biologiczne jest chlebem powszednim. Zagłada dotychczasowego porządku nie jest im do niczego potrzebna. W takim ujęciu wydaje się, że temat końca świata i cywilizacji McCarthy traktuje pretekstowo – chodzi bodaj o to, by jeszcze raz, w innych okolicznościach literackich, z innymi bohaterami podjąć ulubiony motyw.

Do zdjęć Cormac McCarthy pozował uśmiechnięty, pogodny; w nielicznych wywiadach sprawiał wrażenie dobrodusznego, może nawet lekko zagubionego w sprawach, które emocjonują opinię publiczną. Wszystko się zmieniało, kiedy zasiadał do pisania. Powstawały wizje surowego i okrutnego świata, w którym ludzie zmuszeni są do walki o każdą minutę egzystencji. Jeśli chodzi o wybór zajęcia, McCarthy’emu także nie zabrakło zdecydowania. Chciał pisać, a to, co mu w tym przeszkadzało, odsuwał na bok. Gdy oznaczało to konflikt z żoną, wolał poświęcić rodzinę niż zmienić życiowe plany. Pod względem usposobienia McCarthy miał w sobie coś z mnicha: gardził zgiełkiem metropolii, w mediach udzielał się rzadko, koncentrował się na swojej sztuce. „Mój idealny dzień wygląda tak, że siadam w pokoju nad czystą kartką. Dla mnie to niebo. Złoto, a cała reszta to tylko strata czasu”. Nie ma więc co poszukiwać kluczy do twórczości pisarza w jego życiu; należy zwrócić się ku dziełom.

Wygnańcy z cywilizacji

Bohaterom McCarthy’ego często zagraża fizyczne unicestwienie ze strony wrogiego świata. Żołądek przysycha do kręgosłupa, nie ma dachu na głową. Rozgrywka odbywa się na najbardziej podstawowym poziomie biologicznego przetrwania. Czasem pomogą ludzie – tacy sami nędzarze, ale skłonni podzielić się tym, co mają. Tak jest w „Rączych koniach”, w „Przeprawie”, w „Sodomie i Gomorze” („Trylogia Pogranicza”) – ale z okazanej gościnności wypada korzystać krótko. Wielu bohaterów to ludzie wykluczeni, egzystujący de facto poza społeczeństwem, tak jak tytułowy bohater powieści „Suttree”. Tak jest też z Ballardem z powieści „Dziecię Boże”, zlicytowanym za długi oraz wiodącym tułacze życie po krzakach i ruinach, który osuwa się w menelstwo tak daleko posunięte, że żyje właściwie jak dzikus. Na własną rękę walczy o przetrwanie, stopniowo tracąc cechy człowieka cywilizowanego. Od czasu do czasu zachodzi do miasta po sprawunki, w wolnym czasie morduje młode panienki. Trupy składuje w jaskini, tej samej, w której śpi, jada i stara się ogrzać.

Czytaj więcej

Nie żyje Cormac McCarthy

„Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz” – mógłby powiedzieć Ballard. Od siebie niczego nie dodaje ani nie zmienia, cały jest wyłącznie Bożym dziełem, jak ironizuje tytułem autor. Powieść opiewa straszny los człowieka, dla którego przestało istnieć kulturowe i moralne tabu. Czy w innych okolicznościach ktoś taki nie wyszedłby na porządnego człowieka, niezdolnego do popełnienia równie potwornych czynów? Książka zamienia się w dyskurs na temat natury ludzkiej, tego, do czego by nas doprowadziła, gdyby nie nakładać jej kulturowo-etycznych wędzideł. Gdzieś w tle czai się nieprzyjemne podejrzenie, że wielu porządnych obywateli pod naciskiem okoliczności mogłoby ulec podobnej deformacji.

Podobnie w powieści zatytułowanej symbolicznie „W ciemność” – ludzie zostali sprowadzeni na ten poziom bytowania, że zaspokojenie fizycznych potrzeb staje się problemem samym w sobie. Culla i Rinthy, brat i siostra opuszczeni przez rodziców (zmarłych?), połączeni kazirodczą miłością, niczego nie umieją, brak im sprytu, są wydani na pastwę świata tak dalece, jak to tylko możliwe.

Ludzie, zwierzęta i diabły

Syn Culli i Rinthy nie dostał cienia szansy – skazany przez ojca na śmierć od razu po narodzinach, uratowany przez przypadkowo migrującego tamtędy druciarza, kończy życie nie poznawszy ludzkich odruchów, ludzkiego języka i ludzkiego traktowania. Kilkanaście miesięcy po przyjściu na świat brakuje mu oka, ma oparzony bok, nie odzywa się i znajduje w stanie wycieńczenia fizycznego. Tak jakby pula cierpień wyznaczonych mu przez Boga wyczerpała się i cel jego egzystencji został wypełniony. W tej poruszającej powieści McCarthy opiewa los wygnańców niemających swego miejsca na ziemi. Będą się tak błąkać dopóty, dopóki ich nie wyzwoli z tego labiryntu łaskawa śmierć. Niektórych, tak jak wędrownego druciarza, wyrok dopada na progu starości, ale bezimienne dziecko nie musi męczyć się tak długo. Nie ma w tej powieści szczęśliwych trafów, przyjemnych dla bohaterów zbiegów okoliczności czy zdarzeń odmieniających ich psi los. Są tylko ciemne przeznaczenie, wir egzystencjalny, prowadzący ich coraz bardziej ku destrukcji.

Ciekawy wydał mi się zabieg zrównania zwierząt i ludzi wobec grozy egzystencji, którą wiodą. Stąd tyle uwagi poświęca się staremu psu, zastrzelonemu przez odreagowującego frustrację policjanta.

Czy owa ciemność spowijała książki McCarthy’ego od początku? Sprawdźmy: debiutancki „Strażnik sadu” to opowieść o ludziach amerykańskiego południa, z ich swoistą filozofią, która każe nieufnie odnosić się do innych i liczyć tylko na siebie. Opisy zachowań ludzkich przywodzą na myśl najlepsze fragmenty „Światłości w sierpniu” Williama Faulknera – to samo podejście do życia, nieprzejmowanie się jutrem, zgoda na to, co los przyniesie, zadowolenie, że udało się jako tako przeżyć kolejny dzień. Głównym tematem książki jest powolna, pełna męczarni egzystencja tytułowego starca, która na naszych oczach dobiega kresu. „Strażnik” to proza surowa, istniejąca sama dla siebie, niezabiegająca o poklask, nawet o uwagę – i rzeczywiście początkowo McCarthy zyskał niewielu zwolenników. Ciekawy wydał mi się zabieg zrównania zwierząt i ludzi wobec grozy egzystencji, którą wiodą. Stąd tyle uwagi poświęca się staremu psu, zastrzelonemu przez odreagowującego frustrację policjanta, czy tragedii kotki zaatakowanej przez sowę. W dużo późniejszej „Przeprawie” świadkujemy gehennie ciężarnej wilczycy złapanej w potrzask, która przed śmiercią musi doświadczyć niebywałego okrucieństwa ze strony ludzi. Śmierć człowieka i śmierć zwierzęcia są u McCarthy’ego tym samym zjawiskiem, autor nie wartościuje, że jedna jest ważniejsza, a druga mniej. Pisał wprawdzie o ludziach, ale nie przyznawał im żadnych preferencji wynikłych z tego, że sam należał do ludzkiego gatunku. Jakby powieści były dziełem pozbawionego uczuć i empatii narratora.

Co się tyczy diabłów, to można za nich uznać trzech obdartusów z powieści „W ciemność”, przemieszczających się bez celu, wyglądających i zachowujących się odpowiednio do roli, mordujących jakby od niechcenia, okrutnie i bez żadnego powodu. Może to są prawdziwi władcy tej krainy, nad którą nie panuje żaden Bóg, choć tak często przywołuje się tu jego imię. Wyraźniejszy ślad diabelstwa mamy w uznanym za arcydzieło „Krwawym południku”. „Ale gdzieś w dziele stworzenia ten świat musi się stykać z tym drugim” (domyślnie: z piekłem) – powiada jeden z bohaterów; zaludniają go „dusze, co omyłkowo wyrzygano z kotła potępienia na wierzch świata”. To by tłumaczyło wielką liczbę zbrodni i wszelkiego innego zła zadawanego bezmyślnie, mimowiednie, bez szczególnej intencji, niepotrzebnie. Można by rzec, że „Krwawy południk” opisuje krańcowe zwyrodnienie ludzi trudniących się zabijaniem innych, tak że w końcu mordują wszystko, co się rusza, bez rozróżnienia. „Południkiem człowieka” autor nazywa apogeum jego dokonań, po którym nadejdzie regres: „Jego południk to zarazem mrocznienie i zmierzch jego dnia”. Ironia? Ale w tej nieskazitelnej pod względem formalnym powieści mało jest ironii.

Czytaj więcej

„The Last of Us”: Ostatni na pierwszym miejscu

Kluczowa dla powieści postać to sędzia Holden. Wydaje się wykształcony, zna języki, wszystko umie, a zarazem znajduje dziwne upodobanie do rzezimieszków i ochoczo wspomaga ich w mokrej robocie. On jeden na trasie rozgląda się, notuje, rysuje w notatniku rośliny, znalezione skorupy i przedmioty. Wszystko trzeba opisać: „Skoro coś istnieje bez mojej wiedzy, istnieje bez mojej zgody” – powiada. A nieco później Holden odsłania się, mówiąc, że chce być suzerenem: panować tam, gdzie są inni władcy, i unieważniać osądy miejscowych. Jeśli to wnioskowanie jest słuszne, to w „Krwawym południku” diabeł na pograniczu meksykańsko-amerykańskim zaprowadza własne królestwo. Możliwe, że Holden jest desygnowany przez piekło z zadaniem do wykonania albo też za jakieś przewinienia został zesłany karnie między ludzi. Jego karabin inkrustowany niemieckim srebrem nosi napis: „Et in Arcadia Ego”, co znaczy: i ja byłem w Arkadii, i ja byłem szczęśliwy (a teraz jako strącony anioł muszę się poniewierać po tym łez padole). A skoro tak, to sobie tę poniewierkę maksymalnie umilę. Może jednak zabrał tę broń komuś, kogo zabił.

Przy takiej interpretacji rzecz nabiera sensu: i sterty trupów, i potrzaskane kościoły z postrzelanymi figurami Chrystusa, Matki Boskiej oraz świętych, i to, że bohaterowie nie mają żadnego życia wewnętrznego. Nie znamy ich myśli, zmagań z własnym sumieniem, wątpliwości. McCarthy przedstawia ich jedynie poprzez działanie i zachowanie, co jest może i dobre – poznacie ich po ich owocach. Eskalacja okrucieństwa udziela się wszystkim walczącym stronom, bo oprócz łowców skalpów i Meksykanów są jeszcze Indianie, jako najsłabszy element przeznaczeni do likwidacji. Prawdziwymi ofiarami nieformalnej wojny, która się toczy, są – jak to na wojnach – „cywile”. Dzieci, kobiety, starcy, bezbronni jeńcy – wszyscy oni znajdują się na łasce Holdena i giną z rąk nigdy niesytych chwały zdobywców.

Bez znieczulenia

„Zatrzymaliśmy się w starym hotelu [w El Paso]. Pewnej nocy, była druga, może trzecia, nie spałem i stanąłem przy oknie. W mieście nic się nie ruszało, ale usłyszałem odgłos pociągu, taki bardzo, bardzo samotny dźwięk. Wyobraziłem sobie, jak to miasto może wyglądać za pięćdziesiąt, sto lat. Miałem wizję ogni na szczycie wzgórza i zobaczyłem, jak wszystko obraca się w perzynę. Myślałem wtedy wiele o swoim małym synu. I w ten sposób napisałem te strony. Po czterech latach, gdy byłem w Irlandii, obudziłem się któregoś ranka i zdałem sobie sprawę, że to już nie dwie strony w notatniku – to cała książka. I była to książka o tym właśnie mężczyźnie i o tym chłopcu”. Tak według autora wygląda geneza jego opus magnum – powieści „Droga”. Nie wiem, czy McCarthy znał katastroficzno-apokaliptyczny odłam literatury science fiction. Jego autorzy stosowali różne złagodzenia, uprawiali grę konwencją, omijali drastyczności, wykpiwali się happy endem. McCarthy wyrzekł się tych sposobów i postanowił pokazać, jak to będzie wyglądało naprawdę – koniec cywilizacji bez znieczulenia. Żeby dodatkowo utrudnić sytuację bohaterowi, obarczył go dzieckiem. Jak się opiekować takim chłopcem, gdy trzeba uciekać, gdy nie ma co jeść, gdy grozi śmierć z rąk innych zdziczałych rozbitków, wiedzieliby więcej ci, których w latach stalinizmu ekspediowano w bydlęcych wagonach z małoletnimi dziećmi na mróz i goły step.

Jaka nastąpiła katastrofa, można tylko domniemywać. Najwięcej danych, które autor dozuje nader skąpo, przemawia za uderzeniem asteroidy. „Zegary stanęły o 1.17. Długie nożyce światła, a potem seria wstrząsów. Podniósł się i podszedł do okna. Co to? – spytała. Nie odpowiedział. Ruszył do łazienki i nacisnął włącznik światła, ale prądu już nie było”. Raczej nie doszło do wojny atomowej, bo nie występuje opad radioaktywny. W ruinę i pożogę poszły całe miasta, do atmosfery podniósł się pył i popiół, które na lata odcięły światło słoneczne. Ustanie wegetacji roślin i wymarcie zwierząt spowodowały, że jedyna żywność, jaką można zdobyć, to pozostałości po okresie sprzed katastrofy. O nie toczą się zmagania, swą bezwzględnością, rozpaczą i grozą przerastające wszystko, co znał do tej pory człowiek. Mordy, gwałty, niewolnictwo, ludożerstwo są na porządku dziennym. Chłopiec rodzi się kilka dni po katastrofie, więc kiedy idzie z ojcem przez spalone doszczętnie krajobrazy, musi mieć sześć–osiem lat. Matka wybrała samobójstwo. Jest przeraźliwie zimno, więc podobnie jak reszta uchodźców podążają na południe. Spotkania z innymi ludźmi stanowią najwyższe zagrożenie. Pokażcie, co macie – a dla koca, dla konserwy opłaca się zabić. Mężczyzna ma rewolwer, w nim dwa ostatnie pociski, z których jeden zostaje wystrzelony prawie na początku powieści. Przymierając głodem, nie jedząc po kilka dni, idą właściwie bez nadziei, że gdzieś dojdą; jest to droga bez celu, droga właściwie donikąd, gdyż wszędzie świat wygląda tak samo. Nie widać gwiazd ani Księżyca, więc noce są smoliście czarne. Panuje cmentarna cisza, tylko w wypalonych lasach drzewa od czasu do czasu walą się z wielkim trzaskiem.

„Droga” jest książką wstrząsającą, obrazy pędzenia przeznaczonych na mięso niewolników, resztek niemowlęcia na rożnie czy spiżarni zawierającej uwięzionych w piwnicy ludzi pozostają na długo w pamięci.

Opuszczony przez żonę, wobec próby przekraczającej siły pojedynczego człowieka, ojciec staje właściwie bez argumentów. Złorzeczy Bogu, wiele razy jest na krawędzi załamania, ale odpowiedzialność za syna każe mu dźwigać się i leźć naprzód. Chłopca trzeba wtajemniczać w świat, wprowadzać w jego zawiłości – a wobec zmiany, która zaszła, ojciec jest w nim takim samym debiutantem. „To my niesiemy ogień” – zapewnia, co ma znaczyć, że mimo skrajnych okoliczności trzymają się zasad cywilizowanego człowieka. Ojciec ze wszystkich sił stara się ochronić syna przed okrucieństwem zjawisk i ludzi, ale jego zasłona jest rozpaczliwie nieszczelna, podobnie jak koce, pod którymi nocują, dygocząc z zimna. Z wielkim zażenowaniem, ze wstydem ojciec ten świat mu objaśnia, wiedząc, że od tego zależy przetrwanie ich obu.

„Droga” jest książką wstrząsającą, obrazy pędzenia przeznaczonych na mięso niewolników, resztek niemowlęcia na rożnie czy spiżarni zawierającej uwięzionych w piwnicy ludzi pozostają na długo w pamięci. Dodatkowym powodem do niepokoju jest związek owej katastrofy z naszym dziś, co McCarthy pozostawia domyślności czytelnika. Związek ten jednak istnieje: ludzkie bestie z „Drogi” to dawni stateczni obywatele, którzy znalazłszy się w piekle, ulegli metamorfozie i przeistoczyli się w diabły. Czytelnik musi też sobie dopowiedzieć, że katastrofa, która nastąpiła w przypadkowym miejscu i czasie, wcale przypadkowa nie była. Pracowaliśmy na nią w pocie czoła i przypadkiem jest tylko to, że zechciała przyjąć właśnie taką postać.

Trudno przeniknąć tajemnicę pisarza, który pomimo pogodnego usposobienia koncentrował się na opiewaniu ciemnych stron ludzkiej egzystencji. Czynił tak nie dla popularności, nie pragnąc zaspokoić zachcianki publiczności, nic tu nie znaczą także kwestie mody. Dla McCarthy’ego epatowanie złem nie jest celem samym w sobie, prędzej uznaje, że jest to najważniejszy problem występujący na planecie i uchylanie się od niego byłoby chowaniem głowy w piasek. Zło jest przyrośnięte do człowieka jak garb i niezauważanie go byłoby godne politowania.

Świat szorstki i obojętny

Dlaczego McCarthy przedstawiał „świat szorstki, niewybaczający i obojętny na ludzkie cierpienie”? Pewnie tak go widział, ale wpływ na to mogą mieć „naukowe” usposobienie pisarza i estetyka, którą dostrzegał w matematyce oraz naukach ścisłych. McCarthy interesował się kwestiami nauki, znał prominentnych naukowców, był długoletnim członkiem fundacji nauk teoretycznych w Santa Fe. Być może pod wpływem tego kontaktu światopogląd pisarza się wykrystalizował, a jego obraz świata wyczyszczony został z niepotrzebnych naleciałości. Jest to świat nieoglądający się na człowieka i pomimo liczebności rasy ludzkiej nierozczulający się nad nią za bardzo. Jesteśmy tylko przypadkowym tworem zaplątanym w mechanizm, który istnieje i działa nie ze względu na nas, ale sam dla siebie.

W takim kontekście warto spytać o kwestię Boga, który spogląda na bieg rzeczy z góry i nie reaguje. McCarthy był bodaj człowiekiem wierzącym, Bóg jest u niego stale obecny, w swoich wypowiedziach pisarz przyznawał mu miejsce i wpływ na to, co się dzieje, ale jego milczenie go nie dziwiło. Bóg, podobnie jak świat, zmierza swoim torem ku sobie znanym celom, jego istnienie nie służy wyciąganiu z tarapatów tych, którzy w nie popadli. Poważne traktowanie bohaterów i przez pisarza, i przez Boga nie polega na przychylaniu im nieba. Przy tym wszystkim był McCarthy doskonałym stylistą, stosującym własną formę zapisu bez wyodrębniania dialogów – obrazy, myśli i wypowiedzi następują przemieszane bez żadnej hierarchii, tak jak je odbieramy zmysłami.

Gdyby Nagrodę Nobla przyznawano za jakość twórczości literackiej, Cormac McCarthy musiałby od dawna być jej laureatem. Skoro jednak ciężar gatunkowy i efekt artystyczny od lat nie plasują się wysoko na liście noblowskiego jury, trudno było być tutaj dobrej myśli. I rzeczywiście: nierychliwa śmierć po raz kolejny uprzedziła zawiadujące Nagrodą gremium.

Zwolennicy science fiction w naszym kraju natychmiast po przetłumaczeniu uznali „Drogę” Cormaca McCarthy’ego za swoją literaturę. Zarówno powieść, jak i powstały na jej kanwie film spełniają potoczne kryteria „fantastyczności”: oto w wyniku kosmicznej katastrofy Ziemia zostaje zniszczona, a na zgliszczach resztki ocalałych dwunogów zażarcie rywalizują o przetrwanie. Mamy więc wszystko, czego fantasta wymaga: porządną apokalipsę, definitywny kres cywilizacji w dotychczasowej formie, dwa robaki ludzkie rozpaczliwie usiłujące ocaleć. A jednak po przyjrzeniu się pozostałej twórczości McCarthy’ego sprawa wydaje się mniej ewidentna. Autor ten bowiem jak gdyby wyspecjalizował się w opisywaniu typów ludzkich, dla których walka o przetrwanie biologiczne jest chlebem powszednim. Zagłada dotychczasowego porządku nie jest im do niczego potrzebna. W takim ujęciu wydaje się, że temat końca świata i cywilizacji McCarthy traktuje pretekstowo – chodzi bodaj o to, by jeszcze raz, w innych okolicznościach literackich, z innymi bohaterami podjąć ulubiony motyw.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi