Zwolennicy science fiction w naszym kraju natychmiast po przetłumaczeniu uznali „Drogę” Cormaca McCarthy’ego za swoją literaturę. Zarówno powieść, jak i powstały na jej kanwie film spełniają potoczne kryteria „fantastyczności”: oto w wyniku kosmicznej katastrofy Ziemia zostaje zniszczona, a na zgliszczach resztki ocalałych dwunogów zażarcie rywalizują o przetrwanie. Mamy więc wszystko, czego fantasta wymaga: porządną apokalipsę, definitywny kres cywilizacji w dotychczasowej formie, dwa robaki ludzkie rozpaczliwie usiłujące ocaleć. A jednak po przyjrzeniu się pozostałej twórczości McCarthy’ego sprawa wydaje się mniej ewidentna. Autor ten bowiem jak gdyby wyspecjalizował się w opisywaniu typów ludzkich, dla których walka o przetrwanie biologiczne jest chlebem powszednim. Zagłada dotychczasowego porządku nie jest im do niczego potrzebna. W takim ujęciu wydaje się, że temat końca świata i cywilizacji McCarthy traktuje pretekstowo – chodzi bodaj o to, by jeszcze raz, w innych okolicznościach literackich, z innymi bohaterami podjąć ulubiony motyw.
Do zdjęć Cormac McCarthy pozował uśmiechnięty, pogodny; w nielicznych wywiadach sprawiał wrażenie dobrodusznego, może nawet lekko zagubionego w sprawach, które emocjonują opinię publiczną. Wszystko się zmieniało, kiedy zasiadał do pisania. Powstawały wizje surowego i okrutnego świata, w którym ludzie zmuszeni są do walki o każdą minutę egzystencji. Jeśli chodzi o wybór zajęcia, McCarthy’emu także nie zabrakło zdecydowania. Chciał pisać, a to, co mu w tym przeszkadzało, odsuwał na bok. Gdy oznaczało to konflikt z żoną, wolał poświęcić rodzinę niż zmienić życiowe plany. Pod względem usposobienia McCarthy miał w sobie coś z mnicha: gardził zgiełkiem metropolii, w mediach udzielał się rzadko, koncentrował się na swojej sztuce. „Mój idealny dzień wygląda tak, że siadam w pokoju nad czystą kartką. Dla mnie to niebo. Złoto, a cała reszta to tylko strata czasu”. Nie ma więc co poszukiwać kluczy do twórczości pisarza w jego życiu; należy zwrócić się ku dziełom.
Wygnańcy z cywilizacji
Bohaterom McCarthy’ego często zagraża fizyczne unicestwienie ze strony wrogiego świata. Żołądek przysycha do kręgosłupa, nie ma dachu na głową. Rozgrywka odbywa się na najbardziej podstawowym poziomie biologicznego przetrwania. Czasem pomogą ludzie – tacy sami nędzarze, ale skłonni podzielić się tym, co mają. Tak jest w „Rączych koniach”, w „Przeprawie”, w „Sodomie i Gomorze” („Trylogia Pogranicza”) – ale z okazanej gościnności wypada korzystać krótko. Wielu bohaterów to ludzie wykluczeni, egzystujący de facto poza społeczeństwem, tak jak tytułowy bohater powieści „Suttree”. Tak jest też z Ballardem z powieści „Dziecię Boże”, zlicytowanym za długi oraz wiodącym tułacze życie po krzakach i ruinach, który osuwa się w menelstwo tak daleko posunięte, że żyje właściwie jak dzikus. Na własną rękę walczy o przetrwanie, stopniowo tracąc cechy człowieka cywilizowanego. Od czasu do czasu zachodzi do miasta po sprawunki, w wolnym czasie morduje młode panienki. Trupy składuje w jaskini, tej samej, w której śpi, jada i stara się ogrzać.
Czytaj więcej
Znakomity amerykański pisarz, dramaturg i scenarzysta Cormac McCarthy zmarł w swoim domu w Santa Fe. Miał 89 lat.
„Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz” – mógłby powiedzieć Ballard. Od siebie niczego nie dodaje ani nie zmienia, cały jest wyłącznie Bożym dziełem, jak ironizuje tytułem autor. Powieść opiewa straszny los człowieka, dla którego przestało istnieć kulturowe i moralne tabu. Czy w innych okolicznościach ktoś taki nie wyszedłby na porządnego człowieka, niezdolnego do popełnienia równie potwornych czynów? Książka zamienia się w dyskurs na temat natury ludzkiej, tego, do czego by nas doprowadziła, gdyby nie nakładać jej kulturowo-etycznych wędzideł. Gdzieś w tle czai się nieprzyjemne podejrzenie, że wielu porządnych obywateli pod naciskiem okoliczności mogłoby ulec podobnej deformacji.