„Święty”: Milicjanci w poszukiwaniu świętości

Quasi-detektywistycznego filmu „Święty” o kradzieży figury św. Wojciecha w 1986 roku nikt nie rzuci na polską barykadę. Nie jest to bowiem ani katolska nudna piła, ani też niesmaczna antykatolicka agitka. Obejrzeć warto.

Publikacja: 02.06.2023 17:00

„Święty”: Milicjanci w poszukiwaniu świętości

Foto: mat.pras.

Rasowy kryminał, jak wiadomo, zaczyna się od znalezienia trupa i oględzin miejsca zdarzenia, czemu przygląda się komisarz śledczy, heros rozwijającej się akcji. Tutaj, owszem, milicjant grzebie bosakiem w wodzie, ale zamiast ciała wyławia tylko kukłę Marzanny, którą poprzedniego wieczora utopiła w stawie podpita młodzież.

Podobnych trików jest w tym filmie więcej. Sebastian Buttny, reżyser i scenarzysta „Świętego”, podpuszcza nas co chwila, pompując balonik, by po chwili dyskretnie spuścić zeń powietrze.

Oto mamy wiosnę 1986 roku, szczyt apatii po stanie wojennym, a w Gnieźnie skradziono barokową figurę z relikwiarza świętego Wojciecha. A przecież to największa świętość dla polskich katolików, jednocześnie zabytek narodowy numer jeden. Trzeba ją odzyskać – dla dobra Kościoła i państwa. Tego samego państwa, które dwa lata wcześniej utopiło w Zalewie Włocławskim księdza Jerzego Popiełuszkę.

Czytaj więcej

Prof. Jurij Szapował: Polsko-ukraińskie okno możliwości jest otwarte

Mamy więc przepis na hit: pod warstwą kryminalną czai się polityczna intryga. Sebastian Buttny idzie jednak jeszcze dalej, sugerując nam, że w grę wmieszała się także siła wyższa. Złodzieje bowiem odcięli figurze głowę, nie wiedząc, że w ten sam sposób, przed tysiącem lat, Prusowie zabili naszego męczennika. Teraz przed Andrzejem Baranem, skromnym porucznikiem Milicji Obywatelskiej (Mateusz Kościukiewicz), staje szczytne zadanie odzyskania, a pośrednio połączenia na nowo rozdzielonych członków, tak jak to ongiś uczynił, dla dobra narodu, Bolesław Chrobry. Jednak mimo tak obiecującej zapowiedzi wątek mistyczny filmu nie okazuje się żadną sensacją. Podobnie jak polityczny – esbek przysłany do kontroli nad śledztwem (Dobromir Dymecki) w pewnej chwili rozkłada ręce i bezradnie wyznaje: „My z tym nie mamy nic wspólnego”. Mało efektowny okazuje się nawet wątek kryminalny, ot, zwykła kradzież, w rutynowy sposób odkryta.

Z tych właśnie powodów krytyk Jakub Majmurek uznał film za rozczarowujący. Niesłusznie. Sebastian Buttny prowadzi bowiem z nami subtelnie inteligentną zabawę w pastisz „Powiększenia” Michelangelo Antonioniego (film zbudowany na niedopowiedzeniu) albo popularnego niegdyś serialu z Rogerem Moore’em, do którego nawiązuje tytuł dzieła. Reżyser stawia widzom wysoką poprzeczkę, bo wymaga od nas znajomości realiów PRL – dopiero ona gwarantuje widzom dobrą zabawę. Choćby w scenie, kiedy esbek zwraca się do porucznika: „Dorobicie mi legendę”, w jego tajniackim żargonie oznacza to jedynie stworzenie fałszywego życiorysu, jednak w kontekście naszej opowieści nie sposób uniknąć skojarzenia z inną legendą, tą o świętym Wojciechu. Z kolei gdy cierpiący na wrzód żołądka bohater dyktuje swojemu pomocnikowi przez okno radiowozu skomplikowane nazwy łacińskich preparatów, jakie ten ma nabyć w aptece, czujemy groteskowość tej sceny – o ile pamiętamy serię dowcipów o głupawych milicjantach.

Czytaj więcej

Końcowe chwile otwockich sztetli

Film Sebastiana Buttnego jest zatem produkcją, na których nie wszyscy się będą dobrze bawić, co nie znaczy, że nieudaną. Na dodatek zdjęcia i praca operatorska, jaką wykonał Łukasz Gutt, naprawdę budzą podziw i szacunek.

Co ciekawe, poza esbekiem, który w końcu dostaje za swoje po mordzie, nie ma w tym filmie postaci budzących antypatię. Nawet urocza żonka Barana – Jola (Lena Góra), która okazuje się konfidentką, na koniec wraca skruszona na drogę prawdy.

„Świętego” nikt nie rzuci na polską barykadę, nie jest to bowiem ani katolska nudna piła, ani też niesmaczna antykatolicka agitka. Sam reżyser w wywiadach zwraca uwagę, że obchodzi go nasza wspólna sprawa, drażni go jednak wyświechtany zwrot o „porozumieniu ponad podziałami”. On zamiast „ponad”, zdecydowanie woli szukać „pod”, na poziomie korzeni. Słusznie.

Rasowy kryminał, jak wiadomo, zaczyna się od znalezienia trupa i oględzin miejsca zdarzenia, czemu przygląda się komisarz śledczy, heros rozwijającej się akcji. Tutaj, owszem, milicjant grzebie bosakiem w wodzie, ale zamiast ciała wyławia tylko kukłę Marzanny, którą poprzedniego wieczora utopiła w stawie podpita młodzież.

Podobnych trików jest w tym filmie więcej. Sebastian Buttny, reżyser i scenarzysta „Świętego”, podpuszcza nas co chwila, pompując balonik, by po chwili dyskretnie spuścić zeń powietrze.

Pozostało 88% artykułu
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi
Materiał Promocyjny
Zarządzenie flotą może być przyjemnością
Plus Minus
Przydałaby się czystka