Można oczywiście odrzucać monarchię jako zjawisko całkowicie nieprzystawalne do naszej epoki, drogie i bezużyteczne, ale nie można odmówić jej historycznej ciągłości. Z jakąś tropicielską pasją oglądam historyczne koronacje. Oglądałam koronacje Edwarda VII, jego syna króla Jerzego VI, królowej Elżbiety II i wreszcie króla Karola III. Porównywanie tych koronacji, a zwłaszcza ich bohaterów, to dokument nie tylko ceremonii, ale ewolucja zachowań koronowanych. To także historia sposobu rejestracji i pozycji kamer w katedrze.
Piszę to raczej jako aktorka i osoba zaciekawiona rolą króla, nie samym królowaniem. Koronacja jest przecież teatrem złożonym ze znaków i symboli, z tekstem, choreografią i pewną konwencją. Oto wszyscy umawiamy się, że od momentu, kiedy aktor główny nałoży na głowę nakrycie z brylantów, staje się kimś całkiem innym niż dotąd. Umawiamy się też, że od momentu, kiedy zostanie dotknięty świętym olejem, uznany jest za boskiego posłannika i za takiego on sam siebie powinien uznawać.
Czytaj więcej
Idę na marsz 4 czerwca, idę za Donaldem Tuskiem.
Kiedy ogląda się koronację Edwarda VII, nie ma wątpliwości, że na scenę wstępuje król i z całym bogactwem konwencji odgrywa swoją królewskość. Jest dumny i mężny, jakby w gotowości do walki. Kamera, jeden z najnowszych wynalazków epoki, jest na razie tylko dyskretnym i nieistotnym gadżetem świętej ceremonii. Ustawiona w oddali może filmować uroczystość tylko w planie ogólnym i nikt by się pewnie nie przejął, gdyby jej tam nie było. Nie trzeba jednak filmowych zbliżeń, żeby zobaczyć, jak bardzo nowy król uznaje swoją boskość i jak potężny wydaje się sam sobie.