Macocha

Któregoś dnia, gdzieś w latach 90., zapytałam ją, jak ocenia dziś Polskę. Mieszkała tu wtedy 40 lat. „O, jest dużo lepiej, niż było. Prawie każdy już tu nosi złoty łańcuszek albo złoty pierścionek”.

Publikacja: 07.04.2023 17:00

Rys. Mirosław Owczarek

Rys. Mirosław Owczarek

Foto: mat.pras.

Z cyklu „Opowiadania prawdziwe”

Zimna, żądna i wyniosła. Macocha była jak sama Rosja. Podejrzliwa i dla nas nieżyczliwa. Kochała się w złocie; w złoto zamieniała wszystko, co zarobił mąż. Urodziła się w Kijowie, „matce rosyjskich miast” według słów Putina, potem mieszkali w Moskwie. Spędziła w Rosji 33 lata; całe dzieciństwo i młodość.

Macocha była duchową właścicielką białych pałaców i mostów St. Petersburga i złoconych „cebulek” na cerkwiach Kremla. Wypełnionych okrętami wojennymi nabrzeży Newy i Krymu. Stoków gór zielonego Kaukazu i słodkich plaż Soczi. Miast bezkresnej Syberii, gdzie projektowała parki i założenia widokowe, i w ogóle największego i najpotężniejszego państwa świata. Państwa, które od zawsze dusiło się z braku dostępu do morza, prawdziwego morza oczywiście, jak mawiała, przecież nie Oceanu Arktycznego, zwanego czasem Lodowatym, jeszcze zimniejszego Morza Czukockiego czy Ochockiego, w połowie pokrytego grubą warstwą lądolodu, który ograniczał, bywało, swobodne wypłynięcie okrętów podwodnych z Murmańska.

Miała jak Rosja klaustrofobię, obawiała się zamknięcia Bałtyku z dobrej lub złej woli Finlandii, Szwecji czy Danii, Turcji siedzącej na Bosforze i Dardanelach i wyjścia na daleki Atlantyk. Denerwowało ją wyjście na Pacyfik, ograniczone spojrzeniami Amerykanów z utraconej niegdyś przez Rosję Alaski i pretensjami Japonii do strategicznych Kuryli. Rosjanie kochają wolność, swabodu!

Na geografii znała się jak nikt.

Czytaj więcej

„HAJP HAJS HEJT”: Trochę zaczepek, trochę blichtru

***

Nie była moją prawdziwą macochą, mama rozwiodła się kiedyś z ojcem.

Przyjechała stamtąd w 1958 roku, ślub cywilny wzięli w Moskwie. Pochodziła z naszej dalekiej rodziny, małżeństwa Polaka Antoniego i Oleny, drobnej, fertycznej Ukrainki, nauczycielki z Kirowogradu. Antoś w Rosji został po 1922 roku, bo jako 20-letni poborowy nie mógł wrócić do Polski w czasie tzw. opcji po traktacie ryskim, gdy do niepodległej Polski wracał każdy, kto mógł. Dwie siostry Antosia też nie dały rady wyjechać, jedna z nich żyła z lekcji muzyki, pięknie grała na fortepianie. No cóż, po politechnice został oficerem Armii Czerwonej.

Macocha po przyjeździe do Polski wysyłała przez parę lat do Moskwy dozwolony kilogram mąki i kaszy miesięcznie. Pisała im: jakie tu bogactwo, jak ludzie się ubierają!

Kiedy dzieci były małe, nakazywała:

– Nu, sidzji! – i wskazywała krzesło po drugiej stronie stołu.

– Ale po co? Chcę pobiegać! – płakało dziecko.

– Ja cja mówiu, sidzji!

Kiedy ośmioletni pasierb zapomniał kiedyś zabrać na ferie w Zakopanem legitymację szkolną i trzeba było zapłacić pełny bilet, wołała:

– Twoja legitymacja eto dokumient! To najważniejsze, co masz! Musisz zawsze pamiętać! Eto dokumient!

Wspominała, jak w 1943 roku, gdy była bitwa pod Stalingradem, Moskwa głodowała. Nie tak jak Leningrad, ale zawsze. W pięknych, kryształem i lustrami wyłożonych sklepach z pozłacanymi ozdobami, na marmurowych ladach leżały zwały naci od marchwi. Kilometrowe kolejki stały na mrozie na ulicy.

– Marchew szła dla wojska, nać dla ludności.

Oficerski dobry przydział – dwa deko masła tygodniowo na osobę, ćwierć kilo chleba razowego dziennie. Jedną kosteczkę masła Anton zanosił siostrze pianistce, która oszalała, gdy jej męża i syna zabrano do łagru i nie miała co jeść. Doniosła na niego na NKWD, ale wytłumaczył się, że ona jest wariatką i bredzi. Olena kupowała nać, mieliła ją drobno i dodawała chleb, wyrabiała z tego kotlety. Smażyła je na wodzie z odrobiną masła.

Macocha zabierała połowę swego przydziału, sporą kromkę, na uniwersytet. Kładła chleb przed sobą na pulpicie i myślała: zjeść natychmiast cały czy drobić po okruszynce. Co dzień dokonywała lepszego wyboru: raz tak, raz tak.

Chowała teraz cukier, kiedy ojciec kupował truskawki.

– Nie ma cukru! Mam mało cukru! – krzyczała, wyjmując dzieciom torbę z rączek.

Wiedzieliśmy od zawsze o Hołodomorze ukraińskim. Matka macochy przyjeżdżała parokrotnie, opowiadała półsłówkami, co się wtedy zdarzyło.

– Taki los. Co robić, taki los.

Wspominały, jak w 1937 roku, gdy macocha była w piątej klasie, zaczęły się czystki. Likwidowali wtedy ludzi, których nazwiska kończyły się na -ski, czyli Polaków. W drugim rzucie szli ci, co kończyli się na -icz, ale za dużo było takich Rosjan, władze się wycofały. Ich polskie nazwisko kończyło się na -ski. Anton dowiedział się, że NKWD aresztowało teraz według list pracowników w zakładach pracy. Poprzednio zwykle czystki robili według list lokatorów. Anton ujrzał w tym szansę przetrwania, w obliczu zagłady zwolnił się z pracy w wojskowych zakładach technicznych, co było niesłychane. Co noc cała rodzina nie spała, koło trzeciej rano NKWD chodziło po domach aresztować; drżąc nasłuchiwali tupotu ciężkich butów. Mijali ich mieszkanie-kołchoz, gdzie zajmowali jeden pokój, ale szli po kogoś na wyższych piętrach. Wtedy zasypiali.

Anton udzielał korepetycji z matematyki dzieciom zaufanych znajomych, Olena czymś trochę handlowała i tak jakoś przeżyli do 1939 roku, kiedy ogłoszono amnestię; dali mu wyższy stopień i wzięli znowu do armii.

Macocha była na pogrzebie Stalina. Miała 27 lat. Śnieg, zimno. Na lawecie jechała otwarta trumna. Niezmierzone ludzkie fale napierały, uratowała się przed zadeptaniem dzięki wielkiej ciężarówce, weszła na stopień i przeczekała do rana; zginęło sporo ludzi w tym tłumie.

– Po co właściwie pchałaś się w ten tłum, po co ludzie tak się w to pchali? – zapytałam.

– Każdy chciał zobaczyć, że naprawdę umarł.

***

Kiedyś przyjechała do Warszawy koleżanka macochy, Rosjanka; od lat w Polsce, nie wiadomo, co tu właściwie robiła. Z południowej Rosji. Zrobiła kurę w sosie orzechowym, po gruzińsku; siekane orzechy nadawały jej cierpki posmak. Rozmawiały, czyściły ryby na prawdziwą uchę – zupę rybną ubogich drwali syberyjskich znad obrośniętych gołymi skałami brzegów ogromnych północnych rzek. Trzy i pół godziny gotowania, najlepiej dziesięć gatunków. Małe rybki rozgotowane w całości, szlachetne obrane, po kawałku do każdego talerza, duża cebula, sól i na koniec duża szklanka prawdziwej kwaśnej śmietany.

– Nu kakże, u nas tolko wosiem?

– Nu trudno.

Kiedy weszłam do kuchni, koleżanka kończyła opowiadać, jak to Polacy nie lubią Rosjan.

– A nie byłoby pięknie, gdyby był jeden ogromny kraj – zapytała znad gazety z resztkami ryb – od Lizbony i Pariża po Chiny i Japonię? I kamu eto mieszajet?

– Problem w tym, że my nie chcemy. Po prostu nie chcemy – rzuciłam, stawiając czajnik na herbatę.

Czytaj więcej

Futbol i Chiny, niedobrana para

***

Kiedy postanowili się pobrać z moim ojcem w kościele, macocha musiała przyjąć sakramenty. Zrobiła to razem z siostrą z Rostowa. Tamarka przyjechała, poszły do kościoła oo. jezuitów przy Rakowieckiej. W ciągu miesiąca nauczyły się katechizmu, ochrzciły, przyjęły I Komunię św., bierzmowanie i w końcu macocha wzięła z ojcem cichy ślub.

Ksiądz zapytał:

– Ojciec był Polakiem? Czy na pewno panie nie były ochrzczone z wody?

– Z wody?! – krzyknęła Tamarka. – Coś ojciec w kółko powtarzał przed śmiercią: pamiętajcie, że jesteście ochrzczone z wody. Myślałyśmy z mamą, że bredzi w chorobie.

Ksiądz podumał i je ochrzcił jeszcze raz.

Z okazji sakramentów macocha kupiła sobie dwa spore złote łańcuszki. Jeden z krzyżykiem, drugi z medalikiem. Nosiła oba, razem z ośmioma złotymi pierścionkami na długich, wykwintnych palcach. Powiedziała wtedy do pasierbnej wnuczki: „Widzisz, okazuje się, że nie wolno kłamać. Ani kraść. Tak mówią przykazania Boże”. – Wiesz mamo – powiedziała potem do mnie córka – to ona do tej pory o tym nie wiedziała?

Któregoś dnia, gdzieś w latach 90., zapytałam ją, jak ocenia dziś Polskę. Mieszkała tu już wtedy 40 lat. „O, jest dużo lepiej, niż było. Prawie każdy już tu nosi złoty łańcuszek albo złoty pierścionek”.

– A jak właściwie teraz trzeba mówić na Leningrad? – zapytał kiedyś filuternie ojciec. – Sę Peterbuuur? – akcentował po francusku. – Czy z angielska? Sent Pitersberg?

Macocha z godnością wyprostowała się wyżej na kanapie. Zwęziła oczy.

– Sankt Pietierburg. Oczywiście, Sankt Pietierburg – wyjaśniła tonem, jakim królowa rozmawia z osobami niespełna rozumu.

***

Pewnego razu czytałam coś o polityce Rosji. Intrygowała mnie rosyjska mentalność, która wszystko zniesie. Zapytałam macochę: – Powiedz, co jest takie naj, naj, najważniejsze dla Rosjan?

Macocha zastanawiała się dłuższą chwilę. Uniosła głowę.

– Duma. Tak, najważniejsza jest duma. Duma i sjiła.

Warszawa, 24 marca 2023

Teresa Bochwic

Dziennikarka, publicystka, w latach 2016–2022 zasiadała w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji; w okresie PRL działaczka opozycji demokratycznej.

Z cyklu „Opowiadania prawdziwe”

Zimna, żądna i wyniosła. Macocha była jak sama Rosja. Podejrzliwa i dla nas nieżyczliwa. Kochała się w złocie; w złoto zamieniała wszystko, co zarobił mąż. Urodziła się w Kijowie, „matce rosyjskich miast” według słów Putina, potem mieszkali w Moskwie. Spędziła w Rosji 33 lata; całe dzieciństwo i młodość.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich