Trochę to podobne do polskich wyobrażeń o Ameryce na początku lat 90. Świetnie pamiętam tamte czasy. Jeździło się wtedy do Stanów po to, by zaczerpnąć u źródeł kapitalizmu, zrozumieć, a potem przenieść do siebie model gospodarczy, który niesie ze sobą – tak to wtedy rozumieliśmy – wolność i bogactwo. Bogactwo – choć nie wszystkim – przyniósł, ale czy wolność? To sprawa dyskusyjna.
Czytaj więcej
Wojna, którą Putin rozpętał, obudziła ukraiński naród. Dała mu mit założycielski, poczucie patriotyzmu i tożsamość. Ale jeszcze ważniejsze jest definitywne wpisanie Ukrainy w sferę Zachodu.
Ale o tym innym razem. Ważne, że tamtej fascynacji towarzyszyło ocieranie się o kolory, polifonię ras i języków, komercyjny blichtr, który dla wielu był istotą tamtego doświadczenia. Dziś mamy to u siebie, choć rzecz jasna tylko w postaci jakiegoś substytutu. Zamerykanizowaliśmy się, ale czy naprawdę? Co ciekawe, odurzenie mojej generacji Ameryką w kolejnych pokoleniach zastąpiła fascynacja Azją. Ameryka stała się bogatym, ale łatwo osiągalnym przedłużeniem naszego podwórka; przywykliśmy do bycia zanurzonym w wodach cywilizacji euroatlantyckiej, niczym już nas nie kusi i niczym nie potrafi nas porwać. Z Azją jest przeciwnie; fascynuje, przyciąga jak magnes, kokietuje nową historią.
Nie tak dawno jeszcze karmieni byliśmy stereotypami o siermiężnych Chinach i dalekowschodnich tygrysach. Tyle że trzy dekady temu to były raptem tygrysiątka. Przez te 30 lat tygrysy dorosły, nabrały siły i przymierzają się do rządzenia światem. Najpierw demografia; wiemy co nieco o zasobach demograficznych Chin czy Indii, ale czy mamy świadomość, że cały ten region aż wibruje od głodnych pracy, zdesperowanych w walce o pozycję społeczną milionów ludzi? Indonezja – prawie 300 mln, Filipiny – 120 mln, Wietnam – niemal 100 mln, Tajlandia – 60 mln. Korea – 50 mln, Malezja – 35 mln, Japonia – ponad 120 mln. Owszem, są w tym kręgu kraje, które mają problem z odnawialnością pokoleń; jednak to mniejszość, z perspektywą łatwego wsparcia przez regionalne procesy migracyjne; nie taki z tym problem, jak w Europie. Lokalne społeczności są zwykle multietniczne i wieloreligijne. Idea rasy jest zwykle nawet nie na drugim, lecz trzecim planie. Zasobowi demograficznemu towarzyszy – co atrakcyjne dla świata – zróżnicowanie kulturowe; to różne tradycje, architektura, kuchnia, inne podejście do gospodarki, pracy. W większości krajów regionu zapobiegliwym i z konfucjańska zdyscyplinowanym Chińczykom towarzyszą bardziej chaotyczni i pełni wigoru Hindusi. Pracowici jak mrówki Filipińczycy, konkurujący z nimi na co dzień Wietnamczycy czy Malaje.
Do niedawna mieszkali w domach na palach; oplecionych milionami kilometrów kabli i drutów domach ze sklejki z dachami z blachy falistej. Dziś ten krajobraz powoli odchodzi w przeszłość. W wielkich miastach Azji pną się w górę wysokościowce. Mało kto wie, że na liście miast z największą liczbą wieżowców w pierwszej dziesiątce jest tylko jedno miasto amerykańskie – Nowy Jork. Reszta to metropolie azjatyckie. W pierwszej dwudziestce, prócz 17 miast Azji, znajdują się tylko trzy z innych kontynentów (prócz Nowego Jorku także Chicago i Toronto). To miara nowoczesności cywilizacyjnych ludzkich uli, którymi stały się miasta Azji. Poraża ich wielkość, przestrzenność, zasób populacyjny. Szanghaj to 25 mln ludzi. Dżakarta – ponad 10 mln. Seul z przedmieściami – 20 mln. Tokio – 14 mln. Ho Chi Minh – 9 mln. Bangkok trochę mniej – około 6 mln.