Dzieci o Warszawie i Wrocławiu: muzyka bruku, smak lodów, skejterzy i multi-kulti

Jak wygląda miasto oczami dzieci? Po stolicach Polski i Dolnego Śląska oprowadzą nas Zoja, nastoletnia wrocławianka, i jej młodszy brat, warszawiak Władek.

Publikacja: 27.01.2023 17:00

Dzieci o Warszawie i Wrocławiu: muzyka bruku, smak lodów, skejterzy i multi-kulti

Foto: MIROSŁAW OWCZAREK

Nie da się cieszyć harmidrem budzących się wróbli w jaśminie i jednocześnie zgłębiać zagadnień społecznych dzielnicy. Kto widział i słyszał czerwcowy chuligański pokaz ptactwa, zrozumie. Oczywiście, nie odkrywamy tu Ameryki. Już czytając „Ulissesa” Jamesa Joyce'a, stawaliśmy się uchem, okiem, nosem i nawet dłonią, szukającą porowatości i gładzizn Dublina. Pamiętamy również piękny „Lisbon Story” Wima Wendersa. Powstały już niemal trzy dekady temu film pokazał stolicę Portugalii dźwiękami i zapoczątkował modę na sensualną kartografię. Poprzez zmysły, ale i świadomość Innego spoglądaliśmy potem na Nowy Jork, Tokio czy Stambuł; w internecie znajdziemy mapy tych miast stworzone z perspektywy niewidomych, bibliofilii, homoseksualistów, emigrantów, ale i ptaków, psów czy kotów.

Po co jednak mnożyć prywatne obrazy? Tu nasza odpowiedź jest na wyciągnięcie ręki. Za oknem na warszawskim Grochowie, w styczniowe popołudnie, wyłania się blok. Budował go Albin Siwak, ikoniczny robotnik PRL-u, a zamieszkiwał Mieczysław Fogg, który dużo, dużo wcześniej na gruzach stolicy śpiewał „Piosenkę o mojej Warszawie”. Te fakty drążymy i smakujemy jak cukierek. Odrywają się wtedy od Albina i zastanawiamy się już nad Albertem, który mieszka w naszej klatce, albo próbujemy wyobrazić sobie Fogga robiącego zakupy w Żabce. Takie poznawanie nie będzie ani lepsze, ani gorsze od intelektualnego. Przeciwnie – może nawet wydać się bardziej realne. Oczywiście, nieprofesjonalna, jak się mawia czasami, mała historia nie dopisuje się do sumy człowieczej wiedzy. Jej celem jest wydobywanie, rozbudzanie uczuć i subiektywne poznawanie miałoby taki właśnie sens. Ruszajmy więc w miasto. Oprowadzać będą nasze dzieci i opowiedzą o ich Warszawie i ich Wrocławiu. Może odezwą się wtedy, na co dzień pochowane, nasze własne uczucia do blokowisk, ulic czy targu, na którym kupujemy sery, i jak we „Śnie o Warszawie” zanucimy „Mam tak samo jak ty miasto moje, a w nim…”.

Czytaj więcej

Odolany, czyli warszawski Hongkong. Stara bieda i nowe korki

Zapachy drogi

Trzynastoletnia Zoja na co dzień mieszka ze swoją mamą w podwrocławskich Bielanach, ale staramy się przynajmniej raz w miesiącu do niej przyjeżdżać. Wyruszamy najczęściej w składzie Władzio, Marianka, Ewa i tata całej czwórki, Andrzej. Docieramy w piątkowy wieczór i już razem jedziemy pod życzliwy wrocławski adres, gdzie gościmy do niedzieli po południu. Zanim jednak się to wydarzy, czeka nas podróż z Warszawy do stolicy Dolnego Śląska.

Sześć, siedem lat temu, gdy nie było jeszcze najmłodszych dziewczynek, jeździliśmy autobusem albo lataliśmy tanimi liniami. Samolotów dziewięcioletni Władek nie pamięta, ale pozostało mu kilka wspomnień z autokaru. Nie jest to jednak widok zza przedniej szyby na górnym pokładzie ani nawet toaleta. Tę zapamiętała Zoja, gdy jeździliśmy w drugą stronę, do Warszawy na ferie, święta i wakacje. Wtedy tamto „tato, siku” było dużym wyzwaniem nie tylko dla ojca, ale i dla niej. Nomem omen o niebo przyjaźniejsza dla rodziców z dziećmi jest toaleta w samolocie.

A wracając do Władzia, synek zapamiętał tylko autobusową Warszawę Zachodnią i zadaszenia nad peronami oraz postój na dworcu w Łodzi Fabrycznej i to, że dostał tam dziecięcą gazetkę zafoliowaną razem z zabawką.

Wspomnień bez liku pochodzi już z podróży samochodem. Trasę liczącą prawie 400 kilometrów przemierzamy w pięć, sześć godzin. Ktoś powie, jak na autostradę i drogę szybkiego ruchu żółwie tempo, ale my zatrzymujemy się co najmniej dwa razy – jemy i potem szukamy „mopu”, a więc Miejsca Obsługi Podróżnych, jak urzędowo nazywa się parkingi przy ekspresówce, w zestawie z toaletą, obowiązkowym placykiem zabaw i drewnianymi wiatami. Od nich Władzio stroni, bo kiedyś wrzucił ulubioną maskotkę, jeża Sonica, na daszek jednej z nich i trzeba było się wspinać. Lubi za to opowiadać historię, jak dwa lata temu palił się kosz na śmieci i we czworo dzieci biegały do hydrantu i kubkami po napojach zalewały ogień.

Do tego Zojeczka z sentymentem wspomina zapachy paliwa, bo przy niektórych „mopach” są bary i stacje benzynowe. Latem, kiedy jest upał, huśtające się dzieci uderza w nos ta woń. Zwłaszcza gdy trafimy tam po koszeniu, miesza się ona z zapachem schnącej trawy i mimowolnie kojarzy z przygodą, ale i zapowiedzią czekającego na końcu drogi domu.

Trzy bramy Wrocławia

Podróż dobiega kresu i wjeżdżając do Warszawy, Zoja widzi najpierw „dymy unoszące się z kominów” oraz reklamy. Powoli wyłaniają się wieżowce i na ulicach robi się coraz więcej samochodów. Nie ma za to wiele drzew, mówi – tylko „pojedyncze” – ale w samym mieście „dużo jest przystanków autobusowych i czasami można zobaczyć wejście do metra”.

Była w kilku europejskich stolicach i dla niej Warszawa, „w porównaniu z innymi miastami, jest przeciętna, nie jest wybitna, ale nie jest też okropna”. Widziała miasta „bardziej kolorowe i mające więcej drzew”, choć „są też i bardziej zanieczyszczone”. Jest przekonana, że dużo zależy od mieszkańców i ma na myśli „nie tylko rozwój miasta, ale i to, czy na jego ulicach będą leżeć śmieci”. Dalej skupia się już na samym mieście, bez jego otoczki i peryferii.

Inaczej u Władka, jego Wrocław otwiera się stopniowo. Już za Oleśnicą wypatruje Sky Tower, a więc budowli górującej nad miastem. Zarys pojawia się na horyzoncie po lewej stronie drogi i rośnie niczym wieża Saurona z „Władcy Pierścieni”. Na wysokości wrocławskiego Psiego Pola dochodzi trzeci pas drogi i dzieci domagają się tu, aby znów opowiedzieć im legendę o średniowiecznej bitwie na Psim Polu.

Dalej jest most, którego pylon z linami przypomina olbrzymią literę M lub W, o co spierają się Władek z młodszą Marianką. Ostatnią z bram Wrocławia jest stadion, znów mijany po lewej. Wtedy też możemy powiedzieć do siebie: „no, jesteśmy”. Władek czuje radość, że za chwilę spotka się ze starszą siostrą.

Z Bielan, już z Zoją, jedziemy do Śródmieścia. „Wrocław jest inny niż Warszawa” – co do tego Władzio nie ma wątpliwości. Dodajmy – różnie też brzmi. Jeśli wjeżdżamy od strony Wysokiej i później osiedla Partynice, gdzie organizowane są wyścigi konne, pod kołami huczy nam stary, poniemiecki bruk. Jest to inny dźwięk od tego, jaki wydają opony na dużych kocich łbach, zachowanych jako zabytek przy warszawskim rondzie Wiatraczna. We Wrocławiu na dodatek nie tylko widać, ale i słychać, gdzie kiedyś kończyła się droga gminna, zrobiona z grubszej i hałaśliwszej kostki, i zaczynała ulica dawnego Breslau, ułożona z mniejszej, szarej i cichszej. Granica ta pokrywa się mniej więcej z dzisiejszą.

Stąd niedaleko już do pierwszej pętli tramwajowej, na której zazwyczaj stoją jakieś składy. – Wrocław kojarzy mi się też z tramwajami – mówi Władzio – w Warszawie takich nie ma, niebieskich.

A przy tym „podobny jest do Londynu” – dodaje synek, który z Zoją oglądał serial „Enola Holmes” o siostrze Sherlocka. I niewątpliwie dla niego to miasto ma coś z filmu. Przy czym był kilkukrotnie w Krakowie, podobało mu się, ale to Wrocław pozostał „jakby z innej epoki”.

Czytaj więcej

Uwierzyłem Gierkowi, jak Boga kocham

Duma stolicy: place zabaw i parki

Kiedy to Zoja przyjeżdża do Warszawy, „chodzimy na kamienice” i szukamy starych budynków, zaglądamy na podwórza, a przy okazji nienachalnie, ale staramy się trafiać do miejsc związanych z powstaniami warszawskim i w getcie. Poza tym zwiedzamy muzea i place zabaw. Trudno więc mówić o codzienności córeczki w tym mieście, raczej jest to rozrywka połączona z edukacją, choć niewątpliwie dziewczynka niemało już tu widziała i nie wahała się, porównując miasta.

Jej zdaniem „Wrocław ma więcej budynków z cegieł i więcej starych kamienic” niż Warszawa i ogólnie uważa, że stolica Dolnego Śląska „ma ciekawszą architekturę”. Przy czym w stolicy bardzo podoba się jej siedziba ambasady rosyjskiej – chodziliśmy tam wspólnie protestować przeciw moskiewskiej agresji i oglądaliśmy napis po drugiej stronie „Sława Ukrainie”.

Polubiła też Pałac Kultury i Nauki nie tylko za jego wygląd, ale również „hiphopowy tryb”, i przypadła jej do gustu gromadząca się młodzież, a zwłaszcza skejterzy wykonujący ewolucje na schodach.

Trzecim z ulubionych miejsc są Łazienki Królewskie i zwłaszcza formuła muzeum i parku w jednym trafiła do niej. Za to Muzeum Powstania Warszawskiego wywarło na niej niedobre wrażenie i wystraszyło. Była tam w wieku dziesięciu lat i do dziś pamięta realistyczne atrybuty wojny i eksponowany samolot – dla niej niczym motywy z jakiegoś koszmaru. Kilkukrotnie byliśmy też w Muzeum Historii Żydów Polskich Polin, choć zapobiegawczo przechodziliśmy szybciej przez sale poświęcone drugiej wojnie światowej. Ale o tym muzeum Zojeczka teraz nic nie wspomina.

Sporo zaś opowiada o placach zabaw i najpierw przywołuje ten w parku Ujazdowskim, do którego bardzo chętnie chodziliśmy; niestety, ostatnio to wyjątkowe miejsce częściej jest zamknięte niż otwarte. Zoja zauważyła też, że „w Warszawie place zabaw są większe i wydaje się, że więcej dzieci się na nich bawi”. Tu pozwólmy sobie na glosę, bo to samo dostrzegliśmy i my, dorośli, gdy dziesięć lat temu z Wrocławia przeprowadzaliśmy się do Warszawy. Nad Wisłą nie tylko place zabaw, ale i parki wydały się nam bardziej uczęszczane niż gdziekolwiek indziej w Polsce i nawet jesienią czy zimą służyły mieszkańcom.

A wracając do odczuć Zoi, dziewczynka dostrzegła tłumy na ulicach, „ale mimo że jest to stolica, nie widziała aż tak wielu obcokrajowców”, jak na przykład w podwrocławskich Bielanach, gdzie chodzi do szkoły; dodajmy, że oprócz przybyszów z Ukrainy niemałą grupę stanowią tam Koreańczycy zatrudnieni w fabrykach LG.

Co ciekawe, Zoja jest przeświadczona o tym, że w Warszawie nie ma tak wielu bezdomnych, jak we Wrocławiu. Uwaga ta pośrednio może wskazywać, jak sądzimy, na inną prawidłowość. A mianowicie najmłodsze pokolenie na razie bacznie obserwuje świat społeczny, ale inaczej niż ich rodzice, nie pogodziło się z biedą na ulicy. Choć z drugiej strony liczenie i porównywanie jest dla Zoi charakterystyczne i zastanawiając się nad Warszawą, zauważyła też, że jest tu mniej gołębi niż we Wrocławiu. W końcu oznajmiła, że lubi to miasto, i od razu doprecyzowała: – Sądzę, że (Warszawa) nie jest wroga, ale nie całkiem przyjazna.

Selektywne doznania, prawdziwe emocje

Chcieliśmy napisać, że Władka prześladuje we Wrocławiu kostka brukowa, ale synek zaoponował: – Ja uwielbiam tę muzykę.

I faktycznie, obudził się kiedyś rano w mieszkaniu, w którym się zatrzymujemy, i leżał wsłuchany w przejeżdżające samochody, a potem powiedział, że chciałby to słyszeć, jak będzie dorosły. Ale takich odgłosów jest więcej. Kamienica znajduje się między dużymi ulicami z liniami tramwajowymi i przed piątą słychać już pierwsze składy. Poza tym, bezpośrednio po drugiej stronie brukowanej ulicy, przy której stoi dom, płynie Stara Odra i od kwietnia do końca września kursuje tamtędy statek wycieczkowy. W weekendy na pokładzie są tańce i przez uchylone okna wszystko to wtacza się do mieszkania.

Przy tym pas wybrzeża to przedłużenie parku Szczytnickiego znajdującego się po drugiej stronie kanału, za szkołą, która z lotu ptaka miała wyglądać jak swastyka, ale Niemcy nie zdążyli jej dobudować. Nasze dzieci wychodzą więc z domu i chwila, moment, a już bawią się na drzewach. Nie pozwalamy im jednak grasować w chaszczach, bo kiedyś rosły tam wielgachne łodygi barszczu Sosnowskiego, a więc parzącej i trującej rośliny, którą w latach 50. sprowadzili wrocławscy medycy i bynajmniej nie jest to żart.

Wracając jednak do samego miasta, Władek na pewno poprowadzi nas na lody. Tuż przy moście Zwierzynieckim są, zdaniem naszego synka, najlepsze i on poleca smak oreo, choć Zoja i młodsze dziewczynki biorą czekoladę i malinę. Z lodziarni widać już zoo i pewnie będziemy iść w jego kierunku.

– We Wrocławiu nie czułem się niebezpiecznie, nie bałem się chuliganów – zapewnia Władek, ale to tylko półprawda, bo z dziećmi nigdy nie poszlibyśmy w rewiry cieszące się złą sławą, lub nie szwendali po nocy. Fakt pozostaje jednak faktem.

Dzieci idą wzdłuż okalającego ogród zoologiczny muru i patrzą na wymalowane tam sylwetki zwierząt. – Wrocław różni się od Warszawy emocjami. Czuję się tu jak w innej epoce – przekonuje Władek. Dodaje też: – Za to Warszawa jest nowocześniejsza, a przynajmniej takie mam odczucia.

Jeździmy po Wrocławiu głównie samochodem, zazwyczaj nie śpieszymy się nigdzie i korki, przynajmniej dla synka, to okazja do kolejnej zabawy z Zoją. Nie chcemy burzyć tej sielanki, ale pamiętamy, że już pierwszego dnia po przeprowadzce, oglądając Warszawę zza kierownicy, poczuliśmy więcej luzu, łatwiej było się włączyć do ruchu i po prostu jeździło się lepiej niż w stolicy Dolnego Śląska. Kolejne zaskoczenie przyniósł rachunek od mechanika, sporo niższy niż ten z Wrocławia; pozytywnych zaskoczeń było więcej, przy czym wszystko to działo się na Grochowie, a tam świat jest jednak inny niż po lewej stronie Wisły.

Czytaj więcej

Bucza i leopardy. Kim jesteście, Rosjanie i Niemcy

Sylwester po warszawsku czy wrocławska wielobarwność

Dzieci porównują miasta do swoich szkół, które są dla nich punktem odniesienia. Zoja spogląda więc na Warszawę z perspektywy podwrocławskiej placówki, która jest, jak twierdzi, bardziej multikulturowa niż warszawska ulica. Do jej klasy chodzi czworo ukraińskich dzieci i jedna dziewczynka z rodziny polsko-koreańskiej. – Sądzę, że osoby innej narodowości czują się swobodnie – mówi. – Zawsze jak przychodzi nowa osoba, ktoś ją oprowadza po szkole i w mojej klasie próbujemy nawiązać z tą osobą kontakt.

Dodaje, że nieopodal jest kościół, swoją drogą śliczny, późnogotycki, z szachulcowymi elementami, gdzie „na tablicy (z kanciasto-czerwonymi świecącymi literami, jak na elektronicznych budzikach), pojawiają się życzenia miłego dnia i informacje o pogodzie w innym języku, prawdopodobnie koreańskim lub chińskim”. U Władka w warszawskiej szkole było podobnie, do klasy również doszło czworo Ukraińców, wcześniej była już dziewczynka z polsko-ukraińskiej rodziny. Ostatnio jednak troje z tych dzieci zmieniło szkołę. Ich bliscy musieli opuścić hotel robotniczy, gdzie zatrzymywali się uchodźcy; dostali od miasta inną, nie wiemy jednak jaką, propozycję.

Poza tym do szkoły Władzia chodzą dzieci wietnamskie i co najmniej kilkanaścioro czarnoskórych. Tych jednak nasz synek nie traktuje jako przybyszów, bo widział je na co dzień i w przedszkolu, i przed blokiem. Więc kiedy mówi, że „w stolicy więcej jest obcokrajowców” niż we Wrocławiu, ma raczej na myśli ukraińskie dzieci, ich mamy i babcie, które minionej wiosny pojawiły się na osiedlowym skwerze. W Wielkanoc właściwie nie było nikogo innego prócz nich na huśtawkach czy piaskownicach.

Również latem rzadziej się słyszało język polski, a częściej rosyjski i ukraiński. – Podobnie było w sylwestra – Władek skacze z tematu na temat i przypomina, jak z czwórką dzieci, więc i z Zoją, pojechaliśmy pod Pałac Kultury i Nauki spotykać nowy 2023 rok. – Większość mówiła po angielsku albo ukraińsku – wspomina ludzi, których mijaliśmy – a ich skóra była jak nasza, ale bardziej kremowa, były tam też dziewczyny, ale najczęściej widziałem chłopaków w wieku nastolatkowym.

Tych opisów wystarczy, żeby uświadomić sobie, że obok, bez naszej woli dokonują się podziały. Wyjeżdżamy na wakacje, imprezujemy w knajpach, świętujemy w domach, a w tym czasie Ukraińcy i coraz widoczniejsi w Warszawie przybysze z południowej Azji próbują na miarę swoich możliwości spędzać wolny czas. Na marginesie, przypomina to historię naszej mamy, Halinki, która w początkach XXI wieku musiała przejść na wcześniejszą emeryturę i z kierowniczki szpitalnego laboratorium na Podlasiu stała się pracującą na czarno opiekunką seniorów w Nowym Jorku. I tam, w Ameryce, na obrzeżach zakorzenionych już społeczności, szukała miejsc, gdzie mogłaby i pośmiać się, i popłakać.

Co z tą Polską

Obrazy Warszawy i Wrocławia siłą rzeczy nie mogą być pełne. Trudno też, żeby nie były tendencyjne, bo staramy się, aby Warszawa Zoi i Wrocław Władzia były radosne i bezpieczne. Niemniej poza miejscami, gdzie zabieramy dzieci, samoistnie pojawia się szkoła jako kluczowe odniesienie oraz nieoczekiwanie szpitale, które interesują Zojeczkę. Dziewczynka, zapytana, czego życzyłaby stolicy, chciałaby, aby właśnie stołeczne „szpitale miały własne ogródki i parki, gdzie pacjenci mogliby spędzać wolny czas, i aby nikt nie czuł się tam nieakceptowany”. Poza tym, żeby „Warszawa była bardziej kolorowa i zielona, aby na dachach były ogrody i żeby więcej osób korzystało z komunikacji miejskiej zamiast z aut”.

Władek lubi przemawiać, na rodzinnych spotkaniach prosi o głos, tu jednak dał popis lakoniczności i Wrocławiowi życzy, „aby się nie zmieniał”. Dodaje, że „nie chodzi o sprawy techniczne, ale żeby wyglądem został, jak jest”.

Nie moglibyśmy się i my pod tym nie podpisać, ale zwróćmy równocześnie uwagę na to, co tu nie wybrzmiało. Żadne z dzieci nie wspomniało ani razu o Polsce, Polakach i polskości. Nie było też mowy o religii. Zaręczamy, że wychowujemy je w duchu patriotyzmu, nowoczesnego, otwartego, ale nie boimy się mówić o ojczyźnie i miłości do niej. Więc w konkluzji, zamiast tez, niech wybrzmią otwarte pytania: Czy dla dzieci oba miasta są za bardzo czy za mało polskie? A może Polska nie jest tematem ważnym dla ich generacji? Lub przeciwnie, wszystko z polskością Warszawy i Wrocławia jest OK?

Specjalne podziękowania dla Zoi i Władka Goworskich

Nie da się cieszyć harmidrem budzących się wróbli w jaśminie i jednocześnie zgłębiać zagadnień społecznych dzielnicy. Kto widział i słyszał czerwcowy chuligański pokaz ptactwa, zrozumie. Oczywiście, nie odkrywamy tu Ameryki. Już czytając „Ulissesa” Jamesa Joyce'a, stawaliśmy się uchem, okiem, nosem i nawet dłonią, szukającą porowatości i gładzizn Dublina. Pamiętamy również piękny „Lisbon Story” Wima Wendersa. Powstały już niemal trzy dekady temu film pokazał stolicę Portugalii dźwiękami i zapoczątkował modę na sensualną kartografię. Poprzez zmysły, ale i świadomość Innego spoglądaliśmy potem na Nowy Jork, Tokio czy Stambuł; w internecie znajdziemy mapy tych miast stworzone z perspektywy niewidomych, bibliofilii, homoseksualistów, emigrantów, ale i ptaków, psów czy kotów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi