Bucza i leopardy. Kim jesteście, Rosjanie i Niemcy

Książka Piotra Skwiecińskiego „Koniec ruskiego miru?” stawia mocne pytania o rosyjskie cechy narodowe, które doprowadziły do okrucieństw z Buczy. Debata wokół leopardów każe z kolei pytać o współczesną niemiecką naturę.

Publikacja: 27.01.2023 10:00

Tłumy fetują Putina i ogłoszoną właśnie aneksję (nielegalną) czterech ukraińskich obwodów: donieckie

Tłumy fetują Putina i ogłoszoną właśnie aneksję (nielegalną) czterech ukraińskich obwodów: donieckiego, ługańskiego, zaporoskiego i chersońskiego. Koncert w Moskwie, 30 września 2022 r.

Foto: Alexander NEMENOV/AFP

Piotr Skwieciński, dziennikarz, znawca Rosji, a do wojny Putina z Ukrainą dyrektor Polskiego Instytutu w Moskwie, napisał książkę. Jego „Koniec ruskiego miru?” wydała Teologia Polityczna. Autor zastanawia się nad historycznymi, można by rzec intelektualnymi źródłami masakry w Buczy. I nad tym, czy ta wojna oznacza triumf, czy raczej zapowiada klęskę pewnej wizji.

Dodajmy, że ruski mir jest koncepcją państwa zbierającego do pewnego stopnia rozsypany Związek Sowiecki. Szczególną rolę odgrywa w nim wizja „narodu trójjedynego” złożonego z dominujących Rosjan, a także z Ukraińców i Białorusinów.

Tatarzy, bolszewizm, Putin

Koniec ruskiego miru?” to dziełko erudycyjne, naszpikowane przykładami z architektury, z literatury i filmowej popkultury, z pomników, historycznych pamiątek i symboli, inkrustowane także ludzkimi przypowiastkami, czasem z różnych zakamarków dziejów, czasem z dnia niemal dzisiejszego. Arcyciekawa książka i arcyciekawa debata nad nią w siedzibie Teologii Politycznej. Dotknęła ona między innymi pytania, na ile można mówić o utrwalonych cechach narodowych. Ten spór toczy się od wielu dziesiątków lat.

Łukasz Adamski, wiceszef Centrum Dialogu i Porozumienia, oponował przeciw używaniu pojęcia „gen kulturowy”, bo mu to trąci rasizmem. Niemniej jednak, choć słowa są ważne, a „gen” istotnie kojarzy się z biologią (Rosjanie jak w praktyce każdy naród są po trosze zlepkiem różnych genów), akurat w przypadku tego kraju i tego narodu kwestionowanie cech narodowych wydaje się szczególnie trudne. Przy całej zgodzie na to, że narody bywają na ogół duchowo pęknięte, a na dokładkę owe cechy mogą ulegać zmianom, szczególnie w dzisiejszym globalizującym się świecie.

Adamski zachowywał dystans wobec „determinizmu” tych cech i przypominał o roli przypadku w historii. Zapewne warto o nim pamiętać. Ale kiedy mówił o „pechu Rosjan”, którym nie dane było po 1905 roku przetestować choćby namiastek demokracji i wolnego rynku, zdawał się zapominać, że kierunek zmian zależał jednak od nich samych. Im nikt kolejnych przełomów nie przynosił (tak jak Polakom, Czechom czy Rumunom po 1944 roku).

Już prędzej o „pechu” przodków obecnych Rosjan należy mówić w przypadku ich kilkusetletniego uzależnienia od Tatarskiej Ordy. Jeśli ta symbioza z nagim azjatyckim despotyzmem skonstruowała rosyjskiego ducha, było potem wieleset lat, żeby tę konsekwencję przełamać. Ale się nie udało.

Wojciech Stanisławski, ekspert od świata wschodniej Europy, prowadził tę dyskusję. A zarazem na okładce książki napisał: „W szkicach Skwiecińskiego imponuje niechęć do rosjoznawczych komunałów (»Tatarzy, Koneczny, totalitaryzm«), ciekawość nieoczywistości”.

Jednak zwróciłbym uwagę na to, że są tam Tatarzy jako istotny czynnik historii, tu niewiele da się wymyślić, jeszcze mniej ominąć. Linki od nich prowadzą aż do współczesnych czasów, kiedy Rosja Putina chętnie podkreśla swoją azjatyckość. Feliks Koneczny? Cóż, Skwieciński nie używa jego pojęć, ale niewątpliwie opowiada nam o „cywilizacji turańskiej”, to koncept Konecznego właśnie. Jest wreszcie i totalitaryzm, bolszewizm, komunizm jako ważny zarazem czynnik sprawczy, jak i konsekwencja. Bo przecież różne narody Europy miały różne komunizmy. Ten był bardzo rosyjski.

Czytaj więcej

Dlaczego nie powstaje antyukraińska partia pokoju

– Bolszewicy dochodzili do władzy z zamiarem zniszczenia starej Rosji. W ciągu kilkunastu lat stali się poniekąd, choć ze zmianami, jej zakładnikami – zauważył Skwieciński podczas promocji swojej książki. Jest w niej faktycznie trochę nieoczywistości, choćby obce wielu Polakom przypomnienie, że reżim Putina się kilkakrotnie od bolszewizmu odcinał, że wręcz czasem prześladował tych, którzy szukali zbyt prostych kontynuacji. W tej kwestii może bardziej niż w jakiejkolwiek innej to rządzący nagięli się, zdaniem Skwiecińskiego, do nastawienia zwykłych Rosjan, którzy choć bywali ofiarami lub mieli ofiary wśród bliskich, innej tradycji nie mieli i niespecjalnie jej potrzebowali.

W efekcie Putin skrytykował Lenina w wigilię ataku na Ukrainę (za to, że stworzył „sztuczny twór” Ukrainę), ale jego wojska odbudowują w niej pomniki wodza rewolucji. Poza wszystkim retoryczne odrzucenie leninizmu i stalinizmu dotyczyło tylko wewnętrznych represji, ale nie różnie na różnych etapach motywowanej ekspansji zewnętrznej. Mit antyfaszystowskiej krucjaty pozostał mitem chyba najbardziej żywotnym.

Zarazem bolszewizm pozostał trwałą lekcją politycznego myślenia i społecznych zachowań – z jego dialektyką, relatywizacją prawdy, zdolnością do usprawiedliwiania najbardziej nieprawdopodobnych zwrotów. Choć oczywiście i w tym przypadku można szukać takiego relatywizmu graniczącego z nihilizmem także w tradycjach przedrewolucyjnej Rosji. – Trudno powiedzieć, na ile Rosjanie popierają dziś Putina. Oni po prostu mają poczucie swojego totalnego braku sprawczości. Jeśli już jej szukają, to przenoszą ją na swoją władzę – zauważyła w debacie nad książką szefowa Biełsatu Agnieszka Romaszewska.

Skwieciński przypomniał historię budowania rosyjskiego kapitalizmu, która w dużej mierze było historią złodziejskiego uwłaszczenia. Ale ta modernizacja zaowocowała kapitalizmem niepełnym, w którym władza w każdej chwili może zarówno dać, jak i zabrać. Ile w tym reliktów bolszewizmu? A ile przedrewolucyjnego konceptu, że całe państwo, łącznie z własnością elity elit, należy do cara?

Ta książka mnoży sprzeczności i pytania, czemu naturalnie sprzyja hermetyczność tamtego społeczeństwa. Sam Skwieciński stawia dwie tezy, niekoniecznie się wykluczające, ale przecież jakoś tam konkurencyjne. Pierwsza z nich uznaje, że Putin może wierzyć, że jego misją jest absurdalnie pojmowana wielkość Rosji. Romaszewska uważa ekipę z Kremla za bandę zwykłych gangsterów. Autor książki szuka bardziej skomplikowanych motywacji.

Nawet jeśli to tylko swoista proteza, motywowana zamiarem wypełnienia czymś ideowej pustki, bywa, że maska przyrasta do twarzy. Przy okazji autor podważa rozmaite mity, choćby o immanentnym konserwatyzmie putinowskiego reżimu, co warto zadedykować zarówno niektórym prawicowcom, jak i progresistom. Prezydent Rosji rozmaitych wybranych akcentów „konserwatywnych” tylko używa w jedynej rozgrywce, która go naprawdę interesuje: starciu z Zachodem. Gdyby to Zachód był tradycyjny, kostium Putina mógłby być inny.

Wypada się z tym zgodzić, ba, przypomnieć, że w wielu sferach (demoralizacja także seksualna, stosunek do aborcji) społeczeństwo rosyjskie jest na wskroś „nowoczesne”. Zarazem snuje autor „Końca ruskiego miru?” inne domniemania. Arbitralna i absurdalna decyzja o wojnie, w którą nie wierzyła nawet znaczna część otoczenia Putina (m.in. szef wywiadu), może być podyktowana obawą o trwałość absolutnej władzy. Zwłaszcza masowość oporu wobec Łukaszenki na Białorusi mogła tu stanowić groźne memento. Wierzący w misję czy przerażony, pytamy więc o Putina.

Tak czy inaczej o ile los idei ruskiego miru pozostaje wielką niewiadomą, możliwe, że oglądamy początek jego końca, o tyle wiara w szybką zmianę rosyjskiego ducha musi pozostać iluzją. Niezależnie od tego, czym go będziemy tłumaczyć (publicysta Filip Memches mówił nawet o surowości klimatu i warunków geograficznych). Trudno o bardziej przygnębiające wrażenie.

Współsprawcy wojny

Czy wszyscy mają tego świadomość? Przewodnicząca komisji obrony w niemieckim Bundestagu Marie-Agnes Strack-Zimmermann właśnie wezwała swoich rodaków do zerwania z „folklorystycznym wyobrażeniem” o Rosji. Ta wypowiedź nałożyła się na męczący proces wypracowywania przez Niemców stosunku do tego państwa i narodu. Jego symptomem stał się opór kanclerza Olafa Scholza przed przekazaniem Ukrainie czołgów Leopard. Opór, jak się zdaje, w finale złamany przez międzynarodowy nacisk. Ale obrazujący coś dużo szerszego.

Czy to tylko kwestia ignorancji i niechęci do wgłębiania się w komplikacje dawnej rosyjskiej strefy wpływów? Kiedy przychodzi roztrząsać te kwestie, w Polsce rodzą się żale i podejrzenia. Znaczna część prawicy buduje na tym swoją polityczną narrację. Niemcy współcześni są w tym ujęciu cynicznymi kontynuatorami swojej tradycyjnej polityki: instrumentalnego traktowania Europy Środkowo-Wschodniej i tendencji do dzielenia się wpływami w niej (choć z przerwami, szczególnie na II wojnę światową) z Rosją. Były szef polskiej dyplomacji Witold Waszczykowski mówił nawet o zamiarach budowania rosyjsko-niemieckiego kondominium w naszym regionie.

Równocześnie chwieją się w tradycyjnym liczeniu na Niemcy niektórzy przedstawiciele liberalnego mainstreamu. Właśnie zwątpił kolejny, dziennikarz Marcin Meller, przyznając się przed kamerami do oburzenia na niemiecką postawę. Meller to klasyk popkulturowej interpretacji polityki, ale takich głosów jest więcej.

Choć są też epigoni bardziej klasycznej postawy. Podczas gdy były szef Fundacji Batorego Aleksander Smolar wyrażał w Radiu Tok FM nadzieję, że Niemcy zmienią stanowisko w sprawie leopardów, jego brat Eugeniusz publikował w anglojęzycznej „Nowej Europie Wschodniej” artykuł, w którym krytykę Niemiec uznawał wyłącznie za przejaw antyeuropejskich fobii Jarosława Kaczyńskiego.

Jeśli niezmienność rosyjskiej duszy powoduje trwałość jej strategii, czy analogicznie mamy do czynienia z trwałością niemieckich zachowań i kalkulacji? Publicysta dziennika „Die Welt” Jacques Schuster przyznał, że w sporach z Niemcami o relacje z Rosją Polacy miewali rację. Ale zarazem zarzucił polskiemu rządowi zbytnią brutalność. „Po 1945 roku Niemcy musieli ujarzmić dzikie zwierzę w sobie i to się udało”.

Uwagi o zbytniej brutalności PiS dotyczą także kwestii ze stosunkiem do Rosji niezwiązanych, choćby polskich żądań reparacyjnych. Schuster pisze, że w ostatnich latach wina Niemiec polegała nie na krzywdzeniu innych, a na chęci bycia lubianymi przez wszystkich. Miało to wynikać właśnie z kompleksu II wojny światowej. Czy rzeczywiście?

Pojawia się interpretacja zakładająca, że niechęć Berlina do dozbrajania Ukrainy to element nowej niemieckiej tożsamości: pacyfistycznej, uważającej jakąkolwiek wojenną eskalację na naszym kontynencie za śmiertelne niebezpieczeństwo. Do pewnego stopnia to zapewne subiektywna prawda. Są ludzie w Niemczech, którzy tak myślą.

Na dokładkę tak jak dla Rosji mit wojny ojczyźnianej ma być dziś głównym ideologicznym spoiwem (co do tego zgodzili się wszyscy paneliści na promocji książki Skwiecińskiego), tak dla Niemców powojenną traumą ma być właśnie rosyjska krzywda. Stąd chęć ekspiacji za wszelką cenę, także faktów.

To mógłby mieć na myśli redaktor Schuster, pisząc o wyganianiu z siebie zwierzęcia. Tyle że gołym okiem widać niespójność, ba, fikcyjność takiej motywacji. Zapobieganie agresji przez wzmacnianie potencjalnego agresora, to oryginalna konstrukcja. Jeśli prezydent USA Joe Biden definiuje dziś wojnę na Wschodzie jako starcie autorytaryzmu z demokracją, ma zapewne rację. Niemcy, osłabiając ten front, choćby tylko do pewnego stopnia, są bardzo oryginalnymi pacyfistami. Skądinąd nie pierwszymi, którzy popadają w taki absurd.

Oczywiście, nie wszyscy w Niemczech przyjmują taką postawę, i po lewej, i po prawej stronie. Najmniej szczęśliwi są przy jej manifestowaniu choćby Zieloni, nieprzypadkowo to ich szefowa, niemiecka minister spraw zagranicznych, wystąpiła jako pierwsza z zapowiedzią rozluźnienia oporu wobec wysłania leopardów. Skądinąd sprzeciw wobec tej postawy Scholza reprezentuje dziś chadecja. Czy z powodów czysto partyjnych, czy jednak z większej wiary w siłę euroatlantyckich więzi niż ta, którą żywi SPD? Z kolei najgorliwiej wspiera dziś Putina w Niemczech eurosceptyczna AfD. Tradycyjny niemiecki nacjonalizm był – z przerwą na Hitlera – nie tylko proautorytarny, ale i prorosyjski.

Czytaj więcej

„Alicja w Krainie Snów”: Pudełko ciastek ze wspomnieniami

Przywołując niemiecką chadecję, przytoczmy też jednak fakty z niedawnej historii. To niemiecki opór, wtedy chadeckiego rządu kanclerz Angeli Merkel, udaremnił na szczycie w Bukareszcie w 2008 roku zamysł stworzenia ścieżki przyjęcia do NATO Ukrainy i Gruzji. Zaraz potem Putin zaatakował ten drugi kraj. Poczuł przyzwolenie.

Czy istotnie Merkel kierowała się syndromem pacyfistyczno-ekspiacyjnym? Publicysta Zbigniew Parafianowicz przypomina w „Dzienniku Gazecie Prawnej” notatkę z rozmowy ówczesnego polskiego szefa MSZ Radosława Sikorskiego z amerykańskim asystentem sekretarza stanu utrwalonej przez WikiLeaks. Sikorski dziś jest autorem dziwnych wyskoków, ostatnio wyssanego z palca donosu na polski rząd, że miał pokusy dzielenia wraz z Rosją Ukrainy. Ale wtedy w rozmowie z Amerykaninem wyrażał przypuszczenie, że Berlin ma do ubicia z Putinem interes. Elementem tego był deal dotyczący rosyjskiego zaplecza energetycznego dla Niemiec.

Tamten historyczny już Sikorski miał chyba rację. Dodajmy, że w grę wchodziło też lekceważenie tamtego regionu. Dla Niemiec Rosja to ich pogromca. Za to Ukraina, a w mniejszym stopniu i bliższe im państwa regionu, to godne lekceważenia kraiki, które są dla rozmaitych wspólnot – europejskiej i euroatlantyckiej – realnym lub potencjalnym obciążeniem.

Jakie były skutki tamtych decyzji? Malowniczo opisał to Sławomir Dębski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Mówił o tym podczas panelu z udziałem byłego ambasadora USA w Polsce Daniela Frieda – w Muzeum Powstania Warszawskiego (Fried został odznaczony medalem Jana Nowaka-Jeziorańskiego). Gdyby nie przyjęto do NATO państw bałtyckich: Litwy, Łotwy i Estonii, one także mogłyby ulec rosyjskiej agresji. Dla Rosjan wywiezienie wszystkich Litwinów z ich ojczyzny pociągami to, jak obliczono, kwestia czterech tygodni – obrazowo argumentował Dębski. Fried, związany z dyplomacją kolejnych ekip amerykańskich demokratów, zgodził się z tym.

Niemcy być może otworzyły więc drogę rosyjskiej agresji nie tylko na Gruzję wtedy, ale i na Ukrainę dziś, warto mieć tego świadomość. Jakimi racjami kierują się teraz, już pod rządami socjaldemokratów?

Możliwe, że pomimo szumnych zapowiedzi uniezależnienia się od rosyjskich paliw wciąż nie podjęły definitywnych decyzji co do kierunku swojej strategii energetycznej. Nie chcą więc stawiać krzyżyka na relacjach z Rosją. Ale ważniejsze wydaje się coś innego. Opisał to precyzyjnie ekspert od geopolityki tego regionu Marek Budzisz. Jeśli Ukraina odniosłaby zwycięstwo (pytanie, co miałoby ono oznaczać), wschodnia Europa zostanie wzmocniona w stosunku do zachodniej – gospodarczo i politycznie. Także Polska mogłaby skorzystać. Niemcy nie mają w tym interesu.

Filister się zmieni?

Fried i Dębski wyrazili nadzieję na mentalną przebudowę Europy, odrzucenie dogmatów zbudowanych jeszcze przez Jałtę. Dębski przypomniał, że wiosną 1989 roku ówczesny prezydent USA George Bush senior wygłosił, zresztą w Niemczech, piękne przemówienie z wizją wolnej i zjednoczonej Europy. Ale potem pojechał do Kijowa i tam przekonywał, że Ukraina nie powinna odrywać się od Rosji. Przebyliśmy więc daleką drogę

Czy dziś powinniśmy liczyć na szybką przebudowę umysłów niemieckich? Podczas I wojny światowej prezydent USA Woodrow Wilson próbował zdefiniować złe cechy Niemców kolidujące z wizją świata Anglosasów. Z jednej strony oskarżał ich o nadmierne skłonności militarystyczne ścierające się z anglosaską koncepcją wolności. Ale z drugiej opisywał jako bezdusznych filistrów. Ten pierwszy czynnik mamy już chyba za sobą, Niemcy faktycznie wygnali z siebie zwierzę przemocy. A ten drugi?

Naturalnie, można by odpowiedzieć, że wszystkie zamożne kraje produkowały filistrów z ich komercyjnym postrzeganiem rzeczywistości. Także i dziś bogaci pilnują swoich interesów. Niemcy nie są jedynymi „egoistami”, przykład gry Francji, Włoch czy Hiszpanii pokazuje, że Berlin nie ma na nic monopolu. A przecież ich historie są inne.

Opinia publiczna USA czy Wielkiej Brytanii jest bardziej impregnowana na pokusę godzenia się z Rosją, bo jest bardziej przywiązana do wolnościowych argumentacji. Ale przecież ktoś może pomawiać Waszyngton o jego własny cynizm. Prawda, bez USA Ukraina pewnie dawno by przegrała, co przypomina Daniel Fried. Ale czy Amerykanie nie kierują się własnym interesem? Czy maksymalne osłabienie Rosji, potencjalnego sojusznika ich głównego rywala, czyli czerwonych Chin, nie jest elementem ich geopolityki?

Takie argumenty można mnożyć, rezygnując z wydawania definitywnych wyroków na „złych Niemców”. Powstaje jednak pytanie, czy kalkulacje naszych zachodnich sąsiadów czynią ich dobrymi kandydatami na głównych belfrów Europy, dyżurnych strażników demokratycznych standardów. Polaków powinno to czynić ostrożnymi wobec rozwiązań, które dawałyby Niemcom nadmierną dominację we wspólnych decyzjach.

Czytaj więcej

Ziobro i PiS. Rozwód się nie opłaca

W tym kontekście podrzucany przez Scholza projekt federalizacji Unii Europejskiej jawi się jako co najmniej przedwczesny. Ale powinniśmy też nieustannie z nimi dyskutować. Decyzja w sprawie leopardów pokazuje, że mogą to być debaty skuteczne, choć zapewne wpływ Waszyngtonu był większy niż Warszawy.

Zarazem pamiętajmy, nic nie jest definitywnie zamknięte. Piotr Skwieciński spytany o rosyjską taktykę pozyskiwania narodów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej przeciw złemu skomercjalizowanemu Zachodowi, potwierdził: ona jest faktem. Ale przypomniał, że tak naprawdę Rosję interesuje tylko Zachód. Jako przedmiot nienawiści, ale i nieustannych zalotów. W tym sensie rosyjska rozgrywka o niemiecką duszę pewnie dopiero przed nami.

Z kolei Daniel Fried przywołał słowa litewskiego polityka narodowego Andriusa Kubiliusa, że w Rosji jest jednak potencjał dla demokracji. Dziś nic na to nie wskazuje. A może kiedyś?

Piotr Skwieciński, dziennikarz, znawca Rosji, a do wojny Putina z Ukrainą dyrektor Polskiego Instytutu w Moskwie, napisał książkę. Jego „Koniec ruskiego miru?” wydała Teologia Polityczna. Autor zastanawia się nad historycznymi, można by rzec intelektualnymi źródłami masakry w Buczy. I nad tym, czy ta wojna oznacza triumf, czy raczej zapowiada klęskę pewnej wizji.

Dodajmy, że ruski mir jest koncepcją państwa zbierającego do pewnego stopnia rozsypany Związek Sowiecki. Szczególną rolę odgrywa w nim wizja „narodu trójjedynego” złożonego z dominujących Rosjan, a także z Ukraińców i Białorusinów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi