M.M.: Bo się fascynujemy najróżniejszymi tematami. My z Wojtkiem na przykład muzyką klasyczną. Mamy platformę wypowiedzi i możemy te swoje fascynacje wrzucić w postaci „Pierwszego mokotowskiego międzynarodowego konkursu chopinowskiego dla osób pozbawionych talentu”. To jest nasz głos na temat tęsknoty za kulturą wysoką, ale też zderzenia z kulturą niską i z niemożnością. Ale i o miłości do Chopina. Wojtek sam gra na fortepianie…
W.S.: A Maku nie tylko gra, ale i komponuje.
M.M.: Według mnie tematy polityczne szybko się dezaktualizują. Więc żarty też.
W spektaklu „Cebula i konie” pojawia się piosenka „Mój chłopak to ksiądz”, a za chwilę w skeczu o „rodziniadzie” dworujecie sobie z gejów. To swoisty symetryzm?
W.S.: Różni ludzie wrzucają różne pomysły, czasem pochodzące z własnych doświadczeń. Zarazem nie chcemy nikogo obrażać: ani księży, ani gejów. To ma krótkie nogi, zachęca do eskalacji, która prowadzi donikąd.
M.M.: Graliśmy kiedyś w Kabarecie na Koniec Świata skecz radiowy: występowali reprezentanci różnych opcji politycznych. Obserwowałem to zza kulis, raz śmiała się jedna część sali, raz inna. Ale piosenka „Mój chłopak to ksiądz” pojawiła się w Relaksie przypadkiem. Robiliśmy przegląd starych przebojów, taki „The best of”. Zuza Grabowska miała tę piosenkę w swoim repertuarze, ale naprawdę nie chcieliśmy być na czasie i przemawiać w sprawie patologii w Kościele. Skądinąd mój wujek siedział na widowni i wokół niego nikt się nie śmiał.
W.S.: Przypomnę tylko, że w Kabarecie na Koniec Świata najpierw była piosenka „Mój chłopak to gej”.
M.M.: Kiedyś przyszedłeś na nasz występ z kolegą dziennikarzem i on odczytał go jako parafrazę walki PO z PiS. My nie mamy takich ambicji.
W.S.: Wszyscy chyba jesteśmy trochę symetrystami.
M.M.: Ale ja bym unikał takiej formułki, bo to nas wikła w politykę. Paweł Domagała miał w Relaksie wygłosić swoje stare dość wojownicze monologi polityczne. I ostatecznie doszliśmy do wniosku wspólnie: była pandemia, jest wojna, to nie pora, żeby nadmiernie atakować widza. Tu Kościół, tam geje. Żyjemy w ciężkich czasach, telewizja zalewa nas straszliwymi informacjami, jadowitymi opiniami. Chciałbym, zapowiadamy to zresztą w materiałach promocyjnych, napełniać optymizmem. Przyszedł do nas na „Konkurs Chopinowski” Grzegorz Wasowski z Moniką Wasowską. Już na wstępie zapowiedzieliśmy: „Jest wojna, ale my chcemy państwa zabrać w zupełnie inną podróż”. Pani Monika mówi nam po spektaklu: przez dwie godziny nie pamiętałam o świecie.
W.S.: Komentować tak, ale po co zabiegać, żeby widz wychodził nabuzowany? A może lepiej poszukać pokoju?
Drugi oddech polskich komedii
Co zadecydowało o globalnym sukcesie „Kevina samego w domu”, który stał się symbolem popkulturowego przeżywania Wigilii? Doskonale skonstruowany scenariusz. Polskie komedie ostatnich dwóch dekad mają największy problem właśnie ze scenariuszem. Ale jest światełko w tym tunelu.
Mam wrażenie, że w porównaniu z Kabaretem na Koniec Świata Gędźba jest bardziej zdystansowana od rzeczywistości. W duchu Monthy Pythona.
M.M.: Wypada to potraktować jako komplement. Zawsze marzyłem o ich naśladowaniu. Czasem idę do teatru i po pięciu spektaklach jestem zmęczony. Tu patologie Kościoła, tam alkoholizm i narkotyki, gdzie indziej przemocowa matka.
W.S.: My też możemy pokazać przemocową matkę. Ale taką, którą ratuje mistrz sumo.
No u was mistrz sumo, czyli Sebastian Stankiewicz, ratuje żonę zdominowaną przez przemocowego męża – Roberta Majewskiego.
M.M.: Dla mnie sensem sztuki jest dziś dawanie światła, czyli optymizmu.
Jeździliście jako Kabaret na Koniec Świata na tak zwane kabaretony. Nadajecie na tych samych falach, co większość Polaków?
M.M.: Wymyślaliśmy wspólnie żarty i znaleźliśmy na nie odbiorców. Scena Relax jest już solidnym sprawdzianem, to sala na 500 osób. Nie szukamy jednak masowego odbioru.
A badaliście, z czego się śmieją Polacy? Na kabaretonach na ogół z księdza i policjanta.
W.S.: Te masowe kabarety bywają dobre albo złe, tak jak nasze występy. Ja lubię kabaret Hrabi, Moralnego Niepokoju, Ani Mru-Mru, Młodych Panów, Paranienormalnych, także Mumio, najbardziej z nich abstrakcyjny. Życie skeczu jest generalnie krótkie, on jest produktem chwili. Ale jak zaczęliśmy zgłaszać teksty do ZAiKS-u, dowiedzieliśmy się, które z nich miały najwięcej powtórek w mediach. To były te, nad którymi dłużej posiedzieliśmy. Takie, które nam samym wydawały się wyjątkowe, były czymś więcej niż żart z imprezy.
W innych kabaretach grają na ogół amatorzy. Wy jesteście zawodowymi aktorami. Macie poczucie wyższości nad nimi, czy naginacie się do ich stylu?
M.M.: Jak nas pierwszy raz zaproszono do kabaretonu, zostaliśmy niezwykle ciepło przyjęci przez kolegów kabareciarzy. Zobaczyliśmy, jak ciekawe to środowisko, jak się nawzajem szanują. Od Roberta Górskiego usłyszeliśmy komplement, że gramy niuansami.
Oni grają inaczej.
W.S.: Motywacja do wyjścia na scenę jest na pewno ta sama. Ale nasza technika jest inna, bardziej nastawiona na oddanie psychologii. My reagujemy na siebie spojrzeniami, oni grają do widowni. Nas uczono, że przed nami jest czwarta niewidzialna ściana. Więc i my się możemy czegoś nauczyć od nich: kontaktu z publicznością. Czasem na wielkich estradach jesteśmy zbyt intymni.
M.M.: Oni mają swój warsztat. Uczą nas tego, że jak mówimy, to jest w pewnym momencie puenta i musimy wpuścić widownię, żeby miała czas się zaśmiać. Grają bardziej „na wynos”. My jesteśmy nastawieni na dialogowanie między sobą. Ale korygujemy nasze nawyki.
Zwłaszcza wy dwaj, skoro jesteście teraz konferansjerami. Mówicie, że wasze skecze powstają spontanicznie. Ale potem was to nadal bawi? A może niektóre żarty piszecie na zimno?
M.M.: Bawi nas to. Lubię obserwować kolegów zza kulis i śmieszą mnie. Wojtek prowadzi „program poetycki”, Robert Majewski prezentuje nogę Tiny Turner w programie „Twoja kończyna wygląda podobnie”. Kilka razy dostawałem feedback od widzów, że poza poszczególnymi żartami wyczuwają od nas radość bycia ze sobą. W ostatnim spektaklu „Niedźwiedź, szafa i stary akordeon” Sebastian Stankiewicz nie mógł być na żadnej próbie, tak bardzo był zajęty. Przyjechał na sam spektakl i mówi: „Maku, ja nic nie umiem”.
Mówił teksty z pamięci.
M.M.: No bo coś pamiętał z dawnych czasów, stare skecze. Mówię: Sebastian, spokojnie, pójdziesz po tematach, jak nie powtórzysz co do słowa, nic się nie stanie. Zagrał fenomenalnie. Ale powiedział potem, że uskrzydlało go to, że jesteśmy razem. Ja kiedyś zapomniałem tekstu podczas występu w jednostce wojskowej. Wojtek rozpoznał to po mojej twarzy i powiedział za mnie.
W.S.: Gram w całej Polsce w farsie „Goło i wesoło”. Odbiór jest fantastyczny, ale mamy do dyspozycji scenografię, światło, pracuje na mnie cała maszyneria teatralna. Jeśli jeździmy z kabaretem, wszystko musimy zrobić sami. Prawdziwy teatr w walizce. Nie zadzwonimy do producenta, że czegoś nam brakuje. Nie ma reżysera, inspicjenta, kogoś od kostiumów.
M.M.: W Relaksie Zuza Grabowska mówi nagle: nie mam odpowiedniej bluzy. Monika Mariotti reaguje: Pożyczę ci swoją. Michasia Sosna dodaje swoją czapkę. Na takim wsparciu polega radość z naszego zawodu.
Polacy mają poczucie humoru?
M.M.: Mają wspaniałe poczucie humoru, ono nas zresztą ratowało w trudnych czasach. Skąd się wziął Bareja? Oglądałem jego filmy jako dziecko z dziadkiem i zaśmiewałem się do łez. A dziś są dla mnie nostalgiczne.
W.S.: Był drapieżny, a jednak pokazuje świat, którego nie ma, stąd ta nostalgia. Finałowa kolęda z „Misia”, zawsze przy niej płaczę.
M.M.: Patrzysz na „Alternatywy 4”, woda się ludziom leje na głowę w bloku, więc pytasz, jak można się z tego było śmiać.
W.S.: Ale dziś ze współczesnego osiedla nikt nie czerpie inspiracji do zabawnego filmu.
Obaj jesteście aktorami komediowymi. Wojtek jeździ po Polsce z farsą „Goło i wesoło”, gra w kolejnej komedii z podlaskiego cyklu Jacka Bromskiego. Maciek zagrał kapitalnie w musicalu „Morderstwo dla dwojga” w toruńskim Teatrze Muzycznym. Jakie właściwości są potrzebne, żeby grać komediowe role?
M.M.: Andrzej Łapicki mówił na zajęciach z farsy, że potrzeba lekkości i dystansu do materiału. Przed egzaminem z farsy strasznie się zdenerwowałem, zagrałem ciężko, nie było ani jednej reakcji widowni. Wcześniej na próbach z kolegami szło mi lepiej. Nie każdy aktor tę lekkość osiąga, chyba także dlatego, że nie każdy ma poczucie humoru. Mistrzem tej lekkości był dla mnie Wiesław Gołas.
Jego darem Bożym była zabawna fizjonomia. Ale nie był wcale przerysowany.
W.S.: Jeden aktor ma komedię we krwi, inny nie. To widać już w szkole teatralnej. Ktoś żartuje na korytarzu, ktoś nie. Reszta to technika, którą się nabywa. Mnie drażni, jak aktorzy mający wpisaną w siebie powagę deprecjonują aktorstwo komediowe. Niech powiedzą Zapasiewiczowi, Gajosowi, Holoubkowi, Łapickiemu, że komedia jest gorsza. Albo Emilianowi Kamińskiemu. Oni byli jej mistrzami. Koleżanka aktorka mówi koledze aktorowi: a ty co, wyjdziesz na scenę, pierdniesz, rozśmieszysz, co to za sztuka? Ale drażni mnie też, jak aktorzy komediowi ogłaszają: rozśmieszyć jest trudniej, niż wzruszyć. To są niepotrzebne licytacje. Komedia nie istnieje bez dramatu, a dramat bez komedii.
Anna Wołek przywiozła do Polski „Morderstwo dla dwojga”, a pewien reżyser powiedział: tego się w Polsce nie da zrobić. Bo zagranie tego tekstu wymaga tylu umiejętności. A Maciek to z Marcinem Sosińskim jednak zrobili.
W.S.: Zrobienie czegoś dobrze zawsze jest trudne. Zgadzam się, ja czegoś takiego jak „Morderstwo dla dwojga” w Polsce nie widziałem.
M.M.: Bez doświadczeń kabaretowych bym tego nie potrafił. Zwłaszcza że my to gramy do publiczności i z publicznością.
Padło nazwisko zmarłego w święta Bożego Narodzenia Emiliana Kamińskiego. On w swoim Teatrze Kamienica postawił na komedię. Dopiero co Wojtek kręcił z nim film Bromskiego.
W.S.: On wychodził od komedii, od śpiewania, od radości życia. Pewnie miał to w sobie od urodzenia. A zarazem traktował teatr jak misję, jak kapłaństwo.
M.M.: Biła z niego żywiołowa radość. Był marzycielem, wymarzył sobie teatr i zbudował go w zalanej wodą dziurze, w piwnicy. Jego dziełem była naprawdę rodzinna atmosfera czy to na premierze, czy na wigilijnym spotkaniu.
W.S.: Miał świetny kontakt z ludźmi – od polityków po bezdomnych.
M.M.: Z tego miejsca, z Kamienicy, emanowała dobroć. Który dyrektor państwowego teatru wpadłby na pomysł wigilii dla bezdomnych? Przecież tyle z tym zachodu, potem sprzątania. A on mówił aktorom: przychodźcie na te wigilie i popatrzcie tym ludziom w oczy.
rozmawiał Piotr Zaremba