Sondaż IBRiS dla „Plusa Minusa”: Pojednanie z Niemcami można uratować

Tylko co dziesiąty Polak uważa, że relacje z zachodnim sąsiadem są dobre – pokazuje sondaż IBRiS przeprowadzony specjalnie dla „Plusa Minusa”. Ujawnia też szanse na ich poprawę. Czy jednak nie przekreśli ich polityka władz w Warszawie i Berlinie?

Publikacja: 26.08.2022 10:00

Sondaż IBRiS dla „Plusa Minusa”: Pojednanie z Niemcami można uratować

Foto: AdobeStock

Wspólnota interesów Polski i Niemiec po 1989 r. przyniosła niespotykane owoce: poszerzenie Unii Europejskiej i NATO, zwielokrotnienie handlu przez Odrę i poważny udział w polskim cudzie gospodarczym, wreszcie niezwykłe zacieśnienie kontaktów międzyludzkich. Do tego stopnia, że zaczęto mówić o „cudzie polsko-niemieckiego pojednania” na wzór tego, które z inicjatywy generała de Gaulle’a udało się zbudować Francji i Republice Federalnej.

Wszystko to staje teraz jednak pod znakiem zapytania. I to w chwili, gdy oba kraje potrzebują się nawzajem bardziej niż kiedykolwiek od upadku komunizmu. Nie tylko wojna w Ukrainie wymaga budowy zwartego frontu Zachodu wobec rosyjskiego imperializmu, ale i ryzyko powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu nie pozwala opierać bezpieczeństwa Europy wyłącznie na aliansie z Ameryką.

Czytaj więcej

Co wiemy po pół roku ukraińskiego koszmaru?

Największy błąd

W takim momencie w przeprowadzonym na zlecenie „Plusa Minusa” sondażu IBRiS szokujące 0,1 proc. ankietowanych postrzega relacje między Warszawą i Berlinem jako zdecydowanie dobre. Ci, którzy sądzą, że stosunki te są raczej dobre (11,3 proc.), też pozostają w głębokiej mniejszości. Niepomiernie więcej (51,8 proc.) respondentów wskazuje, że polsko-niemieckie współdziałanie jest zdecydowanie lub raczej złe.

Pesymizm charakteryzuje w szczególności zwolenników Zjednoczonej Prawicy, wśród których aż 70 proc. ocenia negatywnie relacje z naszym najważniejszym sąsiadem (tylko 8 proc. jest przeciwnego zdania). Ale w elektoracie demokratycznej opozycji nastroje też nie są budujące, skoro 53 proc. pytanych uważa stosunki polsko-niemieckie za złe, a tylko 13 proc. za raczej dobre. Za zdecydowanie dobre nawet w tej części elektoratu nie uznaje ich nikt.

Skąd tak fatalna ocena? Wysokiej rangi niemiecki dyplomata przyznaje w rozmowie z „Plusem Minusem”, że po 1945 r. niemiecka polityka zagraniczna nie zrobiła większego błędu niż postawienie na pogłębienie współpracy gospodarczej z Rosją Putina. Stało się tak mimo powtarzających się od 15 lat sygnałów, że Kreml dąży do odbudowy rosyjskiego imperium kolonialnego.

Ten sam rozmówca podkreśla jednak, że po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji rząd kanclerza Scholza rozpoczął głęboką przebudowę strategii Berlina, czego wyrazem jest radykalne ograniczenie importu rosyjskich nośników energii, skokowy wzrost wydatków na modernizację Bundeswehry czy wsparcie wojskowe dla walczącej Ukrainy.

Pół roku od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji ta zmiana niemieckiej polityki jest dostrzegana nad Wisłą nad wyraz słabo. Ledwie co piąty Polak dobrze ocenia zachowanie Niemiec wobec rosyjskiej napaści na Ukrainę. Ponad połowa wyraża mniej lub bardziej negatywną ocenę.

Tu różnica opinii w zależności od preferencji wyborczych jest już jednak bardzo wyraźna. O ile w elektoracie Zjednoczonej Prawicy 85 proc. pytanych zdecydowanie źle widzi niemiecką reakcję na rosyjską agresję, o tyle wśród zwolenników opozycji – tylko 15 proc. (33 proc. ocenia działania Berlina raczej źle). Można więc pokusić się o tezę, że jeśli PiS za nieco ponad rok straci władzę, a ekipa Olafa Scholza do tego czasu będzie konsekwentnie posuwała się na ścieżce odchodzenia od wcześniejszej strategii wobec Moskwy, postrzeganie zachodniego sąsiada przez Polaków może stopniowo ulegać poprawie.

Opowieść o niemieckiej winie

O ile Jarosław Kaczyński i inni prominentni działacze PiS są skorzy do bezpardonowej oceny niemieckiej polityki wschodniej, o tyle już nie są gotowi do rozliczenia własnych błędów: wspierania reżimu Viktora Orbána, dziś najważniejszego sojusznika Kremla w Unii, czy aliansu z politykami skrajnej prawicy, jak Marine Le Pen, która konsekwentnie naciska na zbliżenie z Rosją. Wreszcie unikają oczywistej konstatacji, że jako czołowy poddostawca niemieckiej machiny eksportowej Polska pośrednio przez dziesięciolecia korzystała ze współpracy energetycznej Moskwy i Berlina, bez której oferta towarowa naszego zachodniego sąsiada nie byłaby tak konkurencyjna. Brak też debaty nad politycznymi skutkami osłabiania jedności Unii z powodu trwającego od siedmiu lat sporu o praworządność.

Bo też opowieść o niemieckiej winie pozornie układa się w logiczną całość, która mogłaby przynajmniej w oczach twardego elektoratu PiS pozwolić na uniknięcie odpowiedzialności obecnej ekipy u władzy za katastrofalne błędy minionych lat. Blokada funduszy z Krajowego Planu Odbudowy jest tu dobrym przykładem. Jest ona efektem podjętej zaraz po zwycięstwie Zjednoczonej Prawicy w 2015 r. reformy wymiaru sprawiedliwości, która w zgodnej opinii społeczeństwa nie przyniosła poprawy działania sądów, za to pociągnęła za sobą gigantyczne koszty polityczne, a teraz i finansowe dla naszego kraju. Obozowi władzy wygodnie jest jednak forsować konspiracyjną tezę, że za Komisją Europejską stoją Niemcy, które nie chcą niczego innego, jak obalenia rządu PiS, przeszkody w powrocie do doskonałych relacji niemiecko-rosyjskich. Zdawałoby się oczywiste pytanie, dlaczego pozostałe 25 krajów UE (poza Polską i Węgrami) nie ma problemów z zapewnieniem niezależności sądownictwa, w tym takie państwa, jak Włochy czy Bułgaria, które nie są znane ze szczególnej skuteczności pracy trybunałów, nawet nie jest w debacie publicznej stawiane.

Nie ma więc dnia, w którym telewizja publiczna powstrzymałaby się przed atakami na Niemcy. W miarę, jak zawęża się różnica w sondażach między PiS i PO, Donald Tusk jest malowany w programach informacyjnych i publicystycznych z coraz większym uporem jako polityk pozostający bez reszty na usługach Berlina. A sam Kaczyński doszedł do tego, że publicznie rozważa, czy ogłoszony po inwazji na Ukrainę przez kanclerza Scholza program modernizacji Bundeswehry jest faktycznie wymierzony w Moskwę, czy może jednak w Warszawę.

– W środowisku PiS od dawna istnieje wyraźna skłonność do publicznego atakowania Niemiec dla zdobycia przychylności prawicowego elektoratu kosztem dobrych relacji polsko-niemieckich. Zadaję sobie pytanie, jakie intencje mają obecne władze w Warszawie? Czy chcą one, aby Niemcy były silnym sojusznikiem Polski, czy potrzebują nas w roli kozła ofiarnego dla rozgrywania własnych problemów wewnętrznych? To szczególnie niepokojące w dzisiejszych czasach, gdy Rosja stara się wykorzystać każdy podział, jaki rysuje się na Zachodzie – mówił pod koniec czerwca „Rzeczpospolitej” w swoim ostatnim wywiadzie przed zakończeniem misji w naszym kraju niemiecki ambasador Bernd Freytag von Loringhoven.

Czytaj więcej

Harry Ho-Jen Tseng: Rosja to mniejszy brat Chin

Kto (nie) chce reparacji

Tyle że strategia bezpardonowego ataku na Niemcy może okazać się nieskuteczna, gdy idzie o to, co dla Kaczyńskiego najważniejsze: utrzymanie władzy. A to dlatego, że negatywny stosunek do zachodniego sąsiada ma charakter punktowy. Odnosi się zasadniczo do obecnego stanu stosunków politycznych i reakcji Berlina na wojnę na Wschodzie, ale już nie Niemców jako takich. Może się więc okazać, że w miarę, jak konflikt w Ukrainie będzie się przedłużał i spadał na liście priorytetów Polaków, rosnąca liczba wyborców będzie odrzucać antyniemiecką krucjatę prezesa PiS.

Sondaż IBRiS pokazuje, że tylko 17 proc. respondentów odnosi się do samych Niemców raczej lub zdecydowanie negatywnie. Znacznie więcej, bo ponad połowa, ma do nich stosunek pozytywny, a potężna grupa (30,5 proc.) zachowuje w tej sprawie stosunek obojętny. Na tak sformułowane pytanie wyraz niechęci do Niemców daje co prawda wyraźnie więcej wyborców PiS (38 proc.), ale nawet w tej grupie respondentów równie wiele osób (37 proc.) deklaruje sympatię do mieszkańców Republiki Federalnej.

Tu widać też, że rządowa propaganda słabo przebija się poza bańkę twardego elektoratu Zjednoczonej Prawicy. Jak bowiem inaczej tłumaczyć fakt, że aż 68 proc. respondentów, którzy deklarują poparcie dla opozycji, podchodzi z mniejszą lub większą sympatią do Niemców, a tylko 6 proc. odnosi się do nich negatywnie?

Taki wynik pozostaje w kontraście do oceny przez Polaków Rosjan. Tylko 11,2 proc. ankietowanych ocenia dziś ten naród mniej lub bardziej pozytywnie. To jasny sygnał, że społeczeństwo nie jest gotowe do powrotu do tragicznych czasów balansowania w latach 30. ubiegłego wieku przez ówczesnego szefa naszej dyplomacji Józefa Becka między wschodnim i zachodnim sąsiadem.

Podejście do Niemców jest znacznie bliższe do stosunku, jaki mamy do tradycyjnie jednego z naszych ulubionych narodów: Czechów (70 proc. respondentów ocenia ich pozytywnie). Podobnie sprawy się mają, gdy idzie o podejście do pozostałych narodów, z którymi dzielimy granice. Grubo ponad dwie trzecie badanych pozytywnie postrzega Ukraińców, Słowaków i Litwinów. Na tym tle w zaskakująco ciemnych barwach są natomiast kreśleni Białorusini. Dwa lata po nieudanej rewolucji demokratycznej naród ten zbiera tylko 35,5 proc. pozytywnych opinii wśród Polaków, podczas gdy ponad 40 proc. odnosi się do niego obojętnie.

O ograniczonej skuteczności antyniemieckiej propagandy świadczy też dyżurny już temat Zjednoczonej Prawicy przed każdymi wyborami: reparacji za drugą wojnę światową. Tym razem długo odwlekany raport w sprawie kwot, jakie miałby zapłacić Berlin, ma przedstawić 1 września poseł Arkadiusz Mularczyk. Pytani o to, czy Republika Federalna ma wobec Polski nieuregulowane zobowiązania finansowe z przeszłości, respondenci IBRiS są mocno podzieleni. 49 proc. raczej lub zdecydowanie się z tym zgadza, jednak 35,1 proc. odrzuca taką ocenę, a niemal co szósty nie ma zdania.

Ten postulat też raczej słabo przebija się poza prawicowy elektorat, skoro wśród zwolenników opozycji rekompensat za drugą wojnę światową oczekuje tylko 27 proc. respondentów (wśród wyborców PiS jest to aż 84 proc.). Zbieżność poglądów panuje, gdy idzie o wymiar moralny zobowiązań Niemiec wobec Polski za zbrodnie drugiej wojny światowej, skoro tak widzi sprawy 94 proc. głosujących na Zjednoczoną Prawicę i 71 proc. zwolenników opozycji. Tyle że to nie jest dla Berlina kwestia kontrowersyjna: niemieccy politycy przy okazji każdej wizyty w Polsce podkreślają wstyd i odpowiedzialność swojego kraju za ogrom zła dokonanego nad Wisłą 80 lat temu.

Nad kwestią reparacji ciąży przede wszystkim brak skuteczności: od lat pozostają one tylko tematem służącym mobilizacji wyborców i nigdy sprawa nie stanęła formalnie na agendzie polsko-niemieckich stosunków. Wysokiej rangi niemieckie źródła dyplomatyczne wskazują „Plusowi Minusowi”, że gdyby atmosfera w relacjach między Berlinem i Warszawą była inna, to prezydent Frank-Walter Steinmeier byłby gotowy włączyć się w finansowanie właśnie rozpoczynającej się odbudowy warszawskich pałaców Saskiego i Brühla, a władze landu Saksonii mogłyby podzielić się na ten cel częścią zbiorów muzealnych Drezna, być może w formie darowizny lub depozytu. To przekształciłoby dzielący obóz władzy i opozycję projekt w dzieło o wymowie europejskiej.

Groźny kompromis z Putinem

Skalę negatywnych ocen wobec Niemców da się zmniejszyć także dlatego, że są one zjawiskiem relatywnie świeżym. Ledwie trzy lata temu Niemcy jako naród zbierali w sondażu IBRiS nawet więcej ocen pozytywnych niż Amerykanie. 58 proc. respondentów wyrażało wówczas pozytywny stosunek do sąsiadów zza Odry wobec nieco ponad 53 proc. dla sojuszników zza Atlantyku. To był jednak czas Donalda Trumpa i podważania demokracji, podczas gdy skutki niemieckiej polityki wschodniej nie były jeszcze dla wszystkich oczywiste.

Inna była też sytuacja w kraju. Owszem, w 2019 r. PiS pozostawał u władzy już cztery lata, trwał spór z Berlinem o politykę migracyjną Unii czy wojenne reparacje. Jednak polską dyplomacją kierował wówczas Jacek Czaputowicz, który ze swoim odpowiednikiem Heiko Maasem próbował zacieśnić relacje między oboma krajami. Niemiecki minister, nie bez przyzwolenia Jarosława Kaczyńskiego, wziął udział w obchodach 75. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, a zaraz potem na obchody 80. rocznicy napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę do Warszawy przylecieli prezydent Frank-Walter Steinmeier i kanclerz Angela Merkel.

Radykalizacja nastrojów w obozie władzy nastąpiła niedługo później, jeszcze przed rosyjską inwazją na Ukrainę. Latem 2020 r., po części w proteście przeciwko blokowaniu przez Kaczyńskiego misji nowego niemieckiego ambasadora von Loringhovena, z kierowania polską dyplomacją zrezygnował Czaputowicz. Zjednoczona Prawica zaostrzyła kurs w relacjach z Berlinem. Prezes PiS najwyraźniej uznał, że nie ma lepszego sposobu na mobilizację twardego elektoratu rozczarowanego obecną ekipą. Taka polityka przyniosła pewne efekty, ale ograniczone. O ile jeszcze w 2019 r. zaledwie 9 proc. ankietowanych deklarowało negatywny stosunek do Niemców, o tyle wiosną tego roku, niedługo po rozpoczęciu wojny w Ukrainie, było ich już 18 proc. Zmalało też w tym samym czasie grono największych sympatyków Niemców: udział tych, którzy widzą sąsiadów zza Odry w zdecydowanie pozytywnym świetle, załamał się z 23 do 11 proc.

Pytanie ambasadora Loringhovena wydaje się coraz bardziej retoryczne: tak, relacje z Niemcami są traktowane przez prezesa PiS instrumentalnie, jako sposób na zachowanie władzy. I jeśli ceną za to będzie zaprzepaszczenie pojednania z Niemcami, to lider partii rządzącej się przed tym nie cofnie. Polska racja stanu zejdzie na dalszy plan.

Ale równie duże zagrożenie dla polsko-niemieckiego porozumienia płynie ze strony Berlina. To pokusa pójścia kanclerza na ugodę z Putinem, której cenę zapłaci Ukraina. Utrwaliłby się wówczas nad Wisłą najgorszy stereotyp naszego zachodniego sąsiada, a dialog narodów leżących po obu stronach Odry i Nysy Łużyckiej cofnąłby się o kilkadziesiąt lat.

Czytaj więcej

Czeka nas nowa fala uchodźców. Afryka wybiera się do Europy

Wspólnota interesów Polski i Niemiec po 1989 r. przyniosła niespotykane owoce: poszerzenie Unii Europejskiej i NATO, zwielokrotnienie handlu przez Odrę i poważny udział w polskim cudzie gospodarczym, wreszcie niezwykłe zacieśnienie kontaktów międzyludzkich. Do tego stopnia, że zaczęto mówić o „cudzie polsko-niemieckiego pojednania” na wzór tego, które z inicjatywy generała de Gaulle’a udało się zbudować Francji i Republice Federalnej.

Wszystko to staje teraz jednak pod znakiem zapytania. I to w chwili, gdy oba kraje potrzebują się nawzajem bardziej niż kiedykolwiek od upadku komunizmu. Nie tylko wojna w Ukrainie wymaga budowy zwartego frontu Zachodu wobec rosyjskiego imperializmu, ale i ryzyko powrotu Donalda Trumpa do Białego Domu nie pozwala opierać bezpieczeństwa Europy wyłącznie na aliansie z Ameryką.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi