Wojciech Grzędziński: Na wojnie nie ma jasnych zasad i reguł

Nie da się relacjonować wydarzeń w Ukrainie w sposób rzetelny, nie przesuwając własnej granicy bezpieczeństwa. A ja muszę i chcę je relacjonować - mówi Wojciech Grzędziński, fotograf.

Publikacja: 22.07.2022 10:00

Ranny Andriej Mocuj w domu swojej sąsiadki Haliny. Wieś Trojeckie w Donbasie została ostrzelana z mo

Ranny Andriej Mocuj w domu swojej sąsiadki Haliny. Wieś Trojeckie w Donbasie została ostrzelana z moździerzy w nocy z 17/18 maja 2018 r. Wojciech Grzędziński przypomniał to zdjęcie na swoim profilu na Instagramie 23 lutego 2022 r. , jak się okazało, w przeddzien inwazji Rosji na Ukrainę

Foto: Wojciech Grzędziński

Plus Minus: Rozmawiamy w momencie, w którym szykujesz się do kolejnego wyjazdu do Ukrainy. Po ponad trzech miesiącach relacjonowania wojny dla „Washington Post”, trzech tygodniach odpoczynku, wracasz na kolejne miesiące. 23 lutego 2022 r., dzień przed atakiem Rosji, opublikowałeś ponownie na Instagramie zdjęcie z maja 2018 r. Wykonałeś je we wschodniej Ukrainie. Fotografii towarzyszy podpis: „Ból cierpienie, trauma uderza w zwykłych ludzi najbardziej”. Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do tej fotografii?

Byłem wcześniej w Ukrainie w 2016 i 2018 r. Bardzo szybko zrozumiałem, że konflikt, który trwał od lat, będzie eskalować i wiedziałem, że to właśnie cywile będą jego największą ofiarą.

Na tym zdjęciu są dwie osoby: starsza kobieta – Halina – i Andriej, mężczyzna, który jest ranny. Dosadnie pokazujesz, czym jest fizyczne i psychiczne cierpienie ludzi dotkniętych wojną..

Spaliśmy u pani Haliny w domu. Pociski moździerzowe trafiły w dom, który stał obok. Usłyszeliśmy kilka razy huk. Po chwili doczołgał się do nas ranny mężczyzna, który krzyczał, że ich dom został trafiony. To był Andriej, który był ranny stosunkowo lekko, ale jego mama – Swietłana – miała otwartą ranę brzucha. Była przygnieciona ciałem męża Juriego, który zginął w wyniku tego ostrzału. Młodszy brat Andrieja, Dima, także zginął na miejscu. Musiałem osobiście udzielić pierwszej pomocy. Wtedy zrozumiałem, jak wygląda wojna artyleryjska z bliska. Poprzedniego dnia wieczorem kręciłem filmy, nagrywałem dźwięki, robiłem zdjęcia. Taki zupełnie normalny czas. I nagle ta zwyczajność została przerwana.

Czy osobom rannym w tym ostrzale udało się pomóc?

Tak. Nie wiem, jakim cudem przeżyła Swietłana, ale się udało.

Wciąż żyją w tej wiosce?

Tak. Podziwiam ich za to, bo żyją w cieniu ogromnej tragedii. Ale z drugiej strony tam są groby ich bliskich. Trudno to wszystko porzucić.

Muszę zadać to pytanie, chociaż pewnie nie powinno być kierowane do ciebie. Podejrzewam, że byłeś świadkiem takich rozmów. Jak ci ludzie żyją na linii frontu od tylu lat? Nie wszyscy przecież decydują się na ucieczkę.

No, normalnie. Taka jest zwykle odpowiedź na to pytanie dziennikarzy. Wiele osób zostaje, szczególnie tych w podeszłym wieku, i przyzwyczaja się do tego, że czasem trzeba zejść do piwnicy, gdy jest nalot lub coś wybuchnie. Ci ludzie mówią też o przywiązaniu do domu, ziemi. Czasem chyba bardziej ich przeraża opuszczenie miejsca, w którym spędzili całe życie, niż pozostanie pod ostrzałem. Ale jaki mechanizm psychologiczny się za tym kryje, tego nie wiem. Są też rodziny wielopokoleniowe, które nie mają samochodu i środków na ucieczkę. W Ukrainie nie ma takiego wsparcia, które pomogłoby im na stałe funkcjonować. To dokąd mają jechać i jak?

Czytaj więcej

Wojna w Ukrainie. Prawdziwe poświęcenie i znikająca pomoc

Pierwszy raz pojechałeś dokumentować konflikt w Ukrainie w 2016 r. Potem dwukrotnie byłeś w 2018 r. Dlaczego zdecydowałeś się tam jechać?

Interesowało mnie to, jak normalni ludzie żyją i funkcjonują na linii frontu. Chciałem pokazać tę wojnę od bardziej cywilnej strony. Wtedy mi się to nie udało, także ze względu na barierę językową. Później odrobiłem tę lekcję. W 2016 r. powstał materiał o ukraińskich żołnierzach na wojnie, którzy żyją w domach zajętych przez wojsko i sami sobie wszystko organizują. Obserwowałem ludzi, którzy hodują cebulę, gotują posiłki i generalnie muszą o siebie zadbać. Wówczas nie było suchych racji. Dostawali karton warzyw i mięso, i musieli sobie radzić. Wojna, która na wielu poziomach przypomniała harcerstwo, ale niestety ginęli na niej ludzie.

Żołnierze, którzy walczyli wtedy, to była taka zbieranina 20- i 60-latków. Z jednej strony byli to ludzie wykształceni i profesjonaliści z doświadczeniem w wojsku, z drugiej górnik, który poszedł walczyć, bo miał taką potrzebę. Taki jest koloryt tej wojny. W 2018 r. wróciłem do Ukrainy, najpierw z Polską Akcją Humanitarną, potem z dziennikarką Magdą Chodownik. Pracowaliśmy jako niezależni dziennikarze m.in. w Awdiejewce, Switłodarśku, Trojeckich.

Jakie wtedy postawiliście sobie cele?

Chcieliśmy opowiedzieć o zapomnianej wojnie. Już bardzo niemedialnej w tamtym okresie. Świat nie interesował się Ukrainą, a jednak ludzie na miejscu ponosili konsekwencje tej wojny.

Pamiętam ten czas, gdy o wojnie w Ukrainie przestało się mówić w dużych mediach. Jakie historie udało się wam wtedy opowiedzieć?

Mam wrażenie, że to był jeden z lepszych materiałów reporterskich, które wtedy zrobiłem. Mieliśmy dużo szczęścia. Zabraliśmy na stopa fantastycznego faceta, który pochodził z okolic Bahmutu. Okazało się, że dostawał pomoc z Polskiej Akcji Humanitarnej. Dał nam swój numer telefonu, który jakiś czas później bardzo nam się przydał. Popsuł mi się samochód i nie wiedziałem, gdzie jest warsztat, więc zadzwoniliśmy do nowego znajomego. Poznaliśmy jego rodzinę, kuzynów, którzy pokazali nam swoją rzeczywistość. Dopóki nie znasz takiej osoby, to realizując materiał, opisujesz wyobrażenia o pewnym świecie. A wtedy powstał reportaż, który się nie ślizga po powierzchni. Udało nam się opowiedzieć o tym, jak popieprzone jest życie ludzi mieszkających na wschodzie. Najlepszy cytat z tego materiału: „A co to za normalność, gdzie pies, żeby się nie bać, dostaje wódkę zmieszaną z masłem”. To jest coś, czego nie wychwycisz na pierwszy rzut oka.

Czy masz kontakt z tym mężczyzną?

Ja nie, ale Magda ma. Nie chcę o nich za bardzo opowiadać, bo mieszkają w miejscu, które jest zajęte przez Rosjan. Nie chciałbym, żeby mieli przez to jakieś problemy.

Trasa tej rozmowy będzie prowadziła przez twoje kolejne wyjazdy do Ukrainy. W lutym 2022 r. byłeś na granicy polsko-ukraińskiej w Przemyślu. Pracowałeś już wtedy dla „Washington Post” z dziennikarką Loveday Morris.

Tak. Wyjechaliśmy na granicę 19 lutego, robić materiał o przygotowaniach Polski do możliwej wojny rosyjsko-ukraińskiej, przygotowaniach polskiej strony do niesienia pomocy oraz aktywności amerykańskiej 82. Brygady Powietrznodesantowej. 22 lutego zrobiłem ostatnie zdjęcia i wróciłem do Warszawy. 23 lutego materiał został opublikowany, a 24 rozpoczęła się wojna, więc wróciłem na granicę.

Jak wspominasz te pierwsze dni na granicy, a potem we Lwowie?

Na granicy spędziłem jeden dzień. Potem ruszyłem dalej. Wszyscy, którzy uciekali „na piechotę” musieli uciekać przez Lwów. Na granicy były koszmarne kolejki. Ludzie stali stłoczeni w tłumie, żeby w ogóle przejść na terminal przejścia granicznego. Światła karetek, mdlejący ludzie, środek zimy i minusowe temperatury. Obraz niesamowicie dramatyczny.

Mam w głowie kilka zdjęć zapamiętanych z pierwszych dni. Wykonane przez różnych autorów i autorki. Jakie obrazy ty zapamiętałeś?

Zostały uczucia, atmosfera, emocje bardziej niż konkretne obrazy. Miałem poczucie, że obserwuję exodus. Widziałem 30-kilometrową kolejkę do granicy, której nie ma jak objechać. Widziałem faceta, który odprowadzał na granicę żonę i dziecko. Do momentu, gdy musieli się rozstać, stał z nimi kolejce kilkadziesiąt godzin. Ryczał przy rozstaniu, bo nie wiedział, kiedy zobaczy swoją rodzinę. Widziałem dzieciaki, które się nudzą, ale jest też im zimno i są przerażone. Studentów z wielu krajów, którzy bardzo różnie reagowali na to, co się dzieje. Szczególnie widać było przerażenie u tych osób, które studiowały w Charkowie, blisko granicy z Rosją. Rodziny śpiące na dworcu, na mokrej podłodze. Ludzi szukających się na peronie, próbujących znaleźć połączenie kolejowe. Pamiętam atmosferę strachu, gdy odzywał się alarm przeciwlotniczy. Gdy szedłem z aparatem na wierzchu, momentalnie byłem wyłapywany i legitymowany przez służby z informacją, że mam schować aparat. Podejrzewali, że mogę być szpiegiem. Atmosfera strachu, paranoi, przerażenia. Mikstura uczuć trudna do opisania.

Obserwowanie tego z punktu widzenia dziennikarskiego powinno wymagać pewnego zrozumienia, zatrzymania, subtelności oraz właściwego przygotowania. Masz dość krytyczne zdanie o osobach, które przyjeżdżają dokumentować wojnę.

Jest pewna grupa fotografów, którzy jeżdżą z konfliktu na konflikt. Pokutuje jakiś mit fotoreportera wojennego. Właściwie nie ma z tym problemu do momentu, gdy wiesz, dokąd jedziesz, i rozumiesz, kogo będziesz fotografować. Spotkałem się z wieloma dziennikarzami, operatorami, fotografami, którzy nie rozumieli, gdzie są i jaka jest kultura w Ukrainie. Byli zszokowani, jak bardzo tam było zachodnio. Traktowali ludzi, których historie mieli opowiadać, z pewną wyższością. Przyjeżdżają też ludzie, którzy nie zdają sobie sprawy z zagrożeń. Nie mówię o przygotowaniu medycznym. Loveday Morris powiedziała mi, że relacjonowanie wojny jest w pewnym sensie łatwym sposobem na zaistnienie w dziennikarstwie.

Jak to rozumiesz?

Bardzo łatwo jest w takiej sytuacji zrobić chwytający za serce materiał. W przypadku zdjęć relatywnie szybko można zrobić obraz chwytliwy wizualnie i wzbudzający emocje. Trudniej jest zrobić takie zdjęcie 100 metrów od swojego domu. Tylko to jest pułapka, bo ile można robić pojedynczych zdjęć, nie umiejąc znaleźć w tym historii. Stąd jest zalew dość podobnych zdjęć – rozbitych czołgów, porzuconych ciał.

Zespół, w którym ty miałeś okazję pracować, składał się z fixera (wynajętej osoby, która pomaga w nawiązaniu kontaktów, w logistyce, bywa tłumaczem), dziennikarza i fotografa. System, który bardzo rzadko współcześnie funkcjonuje w mediach. Na ile jest to wyzwanie, a na ile uzupełnienie, które pozwala zrobić coś więcej niż zdjęcia, które robią wszyscy?

Dla mnie to jest cudowny powrót do czasów, gdy pracowałem z polską prasą, dawno temu. Mam w tym doświadczenie, wiem, czego dziennikarze szukają. Wiem też, kiedy odejść i robić swoje. Bardzo lubię pracować z dziennikarzem, bo samemu trudno jest zrobić pełny materiał.

Czy to znaczy, że w waszym systemie pracy zdjęcia szły swoim torem, a tekst swoim?

One się przeplatają i uzupełniają. Robiliśmy z Isabelle Khurshudyan w Charkowie materiał o tym, jak Ukraińcy szybko sprzątają okolice po atakach. Isabelle zrobiła rozmowy z bohaterami, a ja zdjęcia z miejsc, które odwiedziliśmy. Nie wszyscy bohaterowie ze zdjęć, jak to często w polskiej prasie musi być, wypowiadają się w tekście i na odwrót. Za to pojawiły się zdjęcia nowych bohaterów wraz z moimi podpisami, które dopełniły historię. Jak jedna pani, której zrobiłem serię portretów. Ktoś zobaczył tę historię w prasie i napisał piosenkę o tej pani, a następnie wysłał ją do dziennikarki.

W publikacjach „Washington Post” pojawiły się też dziennikarskie śledztwa. Próbowaliście ustalić historię osoby, która została zamordowana blisko Buczy. Poprowadziliście ją od momentu pogrzebu, aż do ustalenia, co się stało. To rzadko spotykane, bo takie materiały wymagają czasu, a w strefie wojny o to niezwykle trudno. Redakcja dała wam na to przestrzeń?

Opowiadanie historii w gazecie codziennej jak „New York Times”, „Los Angeles Times” czy „Washington Post” wygląda mniej więcej tak, jak w polskich magazynach. Zbieranie materiału zajmuje często kilka, kilkanaście dni. Chyba że jest to wydarzenie, które relacjonujemy na bieżąco, jak ostrzał dworca w Kramatorsku. Materiał, do którego nawiązujesz, rozpoczął się podczas ekshumacji ciał w Buczy. W pewnym momencie zostałem przeniesiony ze wschodu Ukrainy do Kijowa. W tym rejonie miałem większą wolność w pracy. Wspólnie z naszym ukraińskim fixerem Siergiejem Morgunowem, który także świetnie fotografuje, zrobiliśmy objazd po okolicy, szukając tematu. W pewnym momencie Siergiej odebrał telefon od kolegi, który powiedział, żebyśmy przyjechali do Buczy, do kostnicy. To był dzień, kiedy rozpoczęła pracę francuska ekipa dokonująca identyfikacji na podstawie badań DNA. Wtedy w kostnicy było około 60 ciał. Wyglądało to makabrycznie, bo przewożono je wózkami widłowymi lub fizycznie przenosili je wolontariusze, m.in. z USA, do dalszych badań. Na to wszystko patrzyły rodziny, które czekały na potwierdzenie, kim są zabici. Na miejscu były dziesiątki fotografów, którzy to relacjonowali.

A ty?

Nie widziałem sensu w pokazywaniu tej tragedii. Wiedziałem, że nie zrobię dobrej historii. To było bardzo ważne miejsce i niesamowicie ważna sprawa, ale przyciągnęło masę dziennikarzy, którzy przyjechali robić zdjęcia, a nie rozmawiać z ludźmi, mimo że były prośby, aby nie fotografować rodzin, które czekają na identyfikację bliskich. Zadzwoniliśmy po resztę ekipy „Washington Post”. Pomyśleliśmy, że może następnego dnia uda nam się nawiązać kontakt z rodzinami. Siergiej zaczął rozmawiać z rodziną, którą widzieliśmy poprzedniego dnia. Oni też nas kojarzyli jako tych, którzy się nie narzucali. Zaproponowali nam, żebyśmy pojechali do ich domu, a stamtąd na cmentarz. Ciało było wiezione ciężarówką, którą wcześniej jeździł zmarły. Na cmentarzu okazało się, że ksiądz będzie robić pogrzeb dla dwóch osób, aby nie czekać, bo ciągle dowożono kolejne trumny. Oczywiście, zapytał o zgodę rodziny. Tak to podobno wyglądało każdego dnia. Pogrzeb po pogrzebie.

Potem zaproszono nas na stypę. Wszystkie bariery zniknęły i zaczęliśmy rozmawiać. Opowiedzieli nam historię zmarłego. Andrij Woznienko to był typowy Ukrainiec z fantazją. Naprowadzał artylerię ukraińską na Rosjan, używając do tego telefonu komórkowego. Organizował pomoc dla całej wioski. Woził chleb, jedzenie. Podczas jednej z takich akcji został ranny w rękę w wyniku ostrzału. Na tyle ciężko, że nikt nie potrafił go opatrzyć, więc ruszył szukać pomocy. Został zatrzymany na rosyjskim punkcie. Jak go rozebrano, to znaleźli na jego ciele tatuaż. Pewnie przypominał rosyjskim żołnierzom orła nazistowskiego. Prawdopodobnie był przesłuchiwany. Zniknął na dwa tygodnie. Został znaleziony w momencie, gdy Rosjanie się wycofywali, w ogrodzie domu, który Rosjanie zajęli. Ciało nosiło ślady tortur.

Nie był jedynym zamordowanym. Znaleziono wtedy pięć ciał i ktoś na miejscu zrobił im zdjęcia, a lokalny ksiądz urządził pochówek. Fotografie zostały rozesłane na kanały na Telegramie. Andrija rozpoznał kumpel, z którym działał w straży pożarnej. Następnie ekshumowano ciało i przewieziono do Buczy. Zdecydowaliśmy się pojechać do kościoła w tej miejscowości i znaleźć księdza, który dokonał pierwszego pochówku. Zaczął nam opowiadać, jak znaleźli te ciała. Pokazał nam, gdzie to było. Dom był zamknięty, a sąsiedzi zaczęli nam opowiadać, że Rosjanie byli tutaj generalnie spokojni, a w tym domu pewnie przesłuchiwali ludzi. Wszystkie fragmenty tej historii musieliśmy zweryfikować. Podążaliśmy za nią aż do momentu, gdy poczuliśmy, że mamy wszystkie możliwe fragmenty i złożyliśmy ją w całość.

Postawiliście sobie takie zadanie, żeby wasi bohaterowie zawsze mieli imiona, aby nie opowiadać historii anonimowych ludzi?

Staramy się to robić i pytać o imiona oraz historie bohaterów. Prawda jest też taka, że „Washington Post” stawia na identyfikację osób. Dużo osób jednak nie chce podawać danych ze strachu o siebie i bliskich. Nie chcą też być na zdjęciach, bo mają rodziny w miejscowościach zajętych przez Rosjan. Oczywiście, taka identyfikacja przy scenach zbiorowych, nagłych, zwykle nie jest możliwa.

Tak było w przypadku relacjonowania rosyjskiego ataku na dworzec w Kramatorsku. Jechaliście na dworzec, gdy rakieta uderzyła w cywilów oczekujących na transport. Zdjęcia, które wtedy zrobiłeś, są wstrząsające. Poza publikacją w prasie przekazałeś je też organizacjom badającym zbrodnie wojenne. Dlaczego?

Moje zdjęcia są dokumentem i zapisem rzeczywistości. Korzysta z nich na przykład Human Rights Watch, który sprawdza m.in. to, jakiej broni użyto w Kramatorsku. Także na ich podstawie jest dokonywana wsteczna analiza.

Wciąż się dyskutuje o takich pojęciach, jak niezależność i rzetelność dziennikarska, które są dość trudne do zdefiniowania w dzisiejszych czasach. W wielu miejscach, jak choćby w Ukrainie, nie jest już możliwe relacjonowanie wojny z dwóch stron. Jakie jest twoje podejście?

Opowiadam historie w sposób jak najbardziej zbliżony do rzeczywistości, starając się nie wpisywać w nurt żadnej propagandy. Wojna w Ukrainie jest trudna do opisywania, choćby dlatego, że jest bardzo ograniczony dostęp do pewnych informacji, np. wojskowych. Jest dużo tematów, o których wiadomo, że Ukraińcy nie chcą, żebyśmy poruszali je jako dziennikarze. Chociażby straty wojska po ich stronie.

Czytaj więcej

Czy pomoc humanitarna pozwoli pokonać Chiny i Rosję

A czy ktoś z zachodnich mediów próbował relacjonować tę wojnę z drugiej strony?

Nie ma wolnego dostępu do strony rosyjskiej. Jedynym zachodnim dziennikarzem, o którym wiem, że tam fotografował, jest Gabriele Micalizzi. Był w Mariupolu, pokazywał także rosyjskie wojska i okupowaną ludność cywilną. Pod Siewierodonieckiem ostrzelano samochód z dziennikarzami Reutera. Zginął kierowca, który został im przydzielony przez służby wojskowe Donieckiej Republiki. Fotograf i operator zostali ranni. Nie ma opcji dokumentowania tego konfliktu w sposób obiektywny, bo nie da się dotrzeć w pełni do dwóch stron. Moim zdaniem w tej chwili w żadnym konflikcie nie ma takiej możliwości.

Nie wiem, czy widziałaś materiał o tym, jak ukraińskie wojsko wyciągnęło z Mariupola Evgeniya Maloletkę i Mstyslava Chernova z Associated Press. Dokumentowali życie i śmierć w tym mieście przez wiele dni. Byli ostatnimi dziennikarzami, którzy tam zostali. Ukraińcy wiedzieli, jak ważna jest ich praca, więc postanowili ich stamtąd wydostać. Zrobili to z narażeniem siebie. Wiedzieli, że jak ich złapią Rosjanie, to dziennikarze będą zmuszeni do zaprzeczenia wszystkiemu, co zrobili. Rzetelność dziennikarska powinna ich powstrzymać przed przyjęciem pomocy ze strony wojska. Z drugiej strony sytuacja jest tak skomplikowana, że gdyby jej nie przyjęli, konsekwencje mogłyby być tragiczne. Młodzi dziennikarze często się w tym gubią. Wydaje się, że wojna to są jasne zasady i jasne reguły. Ale tak nie jest.

To jak rozumiesz niezależność i rzetelność dziennikarską?

Ważne jest, aby w danym miejscu móc pracować i analizować sytuację samodzielnie. To też krytyczne patrzenie na to, co ktoś ci pokazuje. Byliśmy w jednej z odzyskanych wiosek. Nie mogliśmy tam jechać sami, więc asystowały nam kobiety z biura prasowego armii ukraińskiej. Wiadomo, że się tam trochę „zgubiłem”, żeby móc fotografować po swojemu i nie do końca to, co chcą mi pokazać. Weszliśmy do domu, gdzie mieli wcześniej stacjonować Rosjanie. Wspomniane kobiety z wojska pokazywały mi ściany z czerwonym osadem z hasłem: „A tutaj to krew rosyjska”. Cudownie dramatyczna historia. Patrzę na te ściany, sufit i coś mi nie gra. Wziąłem nóż, zdarłem kawałek i powiedziałem, że to nie krew, tylko rdza.

Inny przykład. Tuż po ataku na Kramatorsk nie mogliśmy się dostać do szpitala, żeby sfotografować rannych, ale ostatecznie zorganizowano oprowadzanie dla dziennikarzy. Pokazano nam dzieci, które leżały w tym szpitalu. Zapytałem w pewnym momencie, skąd są te dzieci. Okazuje się, że żadne z nich nie było ranne w tym ostrzale. Poniżej w różnych mediach publikacje były, niestety, podpisane błędnie. To nie zmienia faktu, że to były dzieci dramatyczne poranione, ale…

Zrobiłeś w tym szpitalu zdjęcie ciężko rannej pięcioletniej dziewczynki, która była przywiązana do łóżka za ręce.

Ona była z Izumu, a w części mediów pokazywano ją jako ofiarę z Kramatorska.

Patrząc na cywilne ofiary, doświadczające takiej przemocy, nie da się uniknąć bycia po jednej ze stron?

Nie da się.

To co jest obowiązkiem dziennikarza w takiej sytuacji?

Zachować krytycyzm i obiektywizm. Podważać wszystko, co jest ci podawane. To, co robią Paweł Reszka, Piotr Andrusieczko czy Paweł Pieniążek, jest wyjątkowe w Polsce. Ich opowieści z linii frontu w kontekście życia cywilów czy nawet to, jak Reszka relacjonował wydarzenia w Buczy, to jest do bólu prawdziwe. Większość ludzi powiela narrację, która gdzieś jest im sprzedawana.

Powiedziałeś mi jakiś czas temu, że ta wojna jest zupełnie inna niż te, które do tej pory relacjonowałeś. Wydaje się też, że zmieniła się rola fotoreporterów.

Ta wojna jest inna, bo celem są cywile tak samo jak wojskowi. Ostrzały obiektów cywilnych mają za zadanie osłabiać morale walczących. Wykorzystywana jest ciężka artyleria, czołgi i niemalże całe spektrum możliwości armii rosyjskiej. Do tego chyba pierwszy raz na masową skalę wykorzystywane są drony, ale nie tylko po to, żeby obserwować, ale też atakować i dawać koordynaty artylerii. Wszyscy są obserwowani. Wojna artyleryjska charakteryzuje się tym, że nikt nie jest w stanie usłyszeć, że coś leci w jego stronę. Nie ma jak się ukryć.

Czy twoim zdaniem dziennikarze też są celem w tej wojnie?

Takim samym jak każdy inny. Na pewno napis PRESS i identyfikacja jako dziennikarz przestała być wiele lat temu tarczą i w tej wojnie zdecydowanie nie jest. Są przypadki dziennikarzy celowo zabitych, jak Maksymilian Levin.

Mimo to wracasz do Ukrainy?

Tak.

Na początku naszej rozmowy powiedziałeś, że trzeba mieć dużo szczęścia, żeby wszystko się układało. Zastanawiam się, czy w tej pracy można zachować środki ostrożności.

Mam takie poczucie, że ta wojna przesuwa granice bezpieczeństwa dużo dalej niż wszystkie inne, które do tej pory fotografowałem.

A ty przesuwasz swoje granice?

Nie da się relacjonować tych wydarzeń i historii w sposób rzetelny, nie przesuwając własnej granicy. A ja muszę i chcę to relacjonować.

Czytaj więcej

Franciszek, wojna i pokój

Powstało wiele tekstów o tym, że odbiorcy zdjęć się uodporniają, przestają udostępniać informacje o wojnie choćby w mediach społecznościowych. Przestają też czytać informacje, a nawet zmieniają kanał w telewizji czy radiu, gdy wraca temat Ukrainy. Czy masz poczucie, że wasza praca coś zmienia?

Na pewno takiej sprawczości, że jest natychmiastowa reakcja, bo zrobiłem pojedyncze zdjęcie, nie ma. Jednak po raz pierwszy od dawna dostałem listy od czytelników, którzy czuli się poruszeni historiami. To jest realny wpływ na odbiorców. Z drugiej strony widzę też mnóstwo problemów środowiska dziennikarskiego.

Jakich?

Według mojej wiedzy na ten konflikt jest akredytowanych ponad 10 tys. ludzi mediów. Przy takiej skali zasięg informacji powinien być gigantyczny. Z drugiej strony zaś wszyscy czujemy ten przesyt czy blokadę przed przyjmowaniem kolejnych wieści, o której mówiłaś. Może to kwestia średniej jakości treści? Dziś każdy może być dziennikarzem, bo jak się dobrze zakręcisz, to sobie załatwisz legitymacje. W Ukrainie spotkałem osoby, które ewidentnie uprawiały turystykę wojenną, nie mając pojęcia co i kogo fotografują.

Dlaczego ty to robisz? Dlaczego chcesz tam wrócić?

Miałem taką refleksję jakiś czas temu, że relacjonowanie wojny musi się odbywać na pewnych zasadach, także zasadzie uczciwości wobec bohaterów. Nie wystarczy pojechać na wojnę. Trzeba mieć jeszcze możliwość przekazania historii dalej. Pamiętam, gdy wracając do Polski z konfliktów, słyszałem od fotoedytorów z polskiej prasy, że oni nie pokazują wojny, smutnych historii, bo to np. czas wakacyjny. A mam w tej chwili możliwość publikacji zebranych historii w medium o jednej z największych docieralności i cytowalności na świecie. Traktuję to jako przywilej i kwintesencję tego, czym jest mój zawód, także w kontekście odpowiedzialności dziennikarskiej.

Wojciech Grzędziński

Laureat m.in. World Press Photo i Grand Press Photo (zwycięzca tegorocznej edycji). Jako fotoreporter wojenny pracował m.in. w Libanie, Gruzji, Sudanie Południowym i Afganistanie. W latach 2011–2015 był osobistym fotografem oraz szefem zespołu fotografów prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. Dokumentuje wojnę w Ukrainie dla „Washington Post” 

Monika Szewczyk-Wittek

Fotoedytorka i kuratorka, współtwórczyni projektu Wszyscy Jesteśmy Fotografami. Autorka wydanej w 2021 r. książki „Jedyne. Nieopowiedziane historie polskich fotografek”.

Plus Minus: Rozmawiamy w momencie, w którym szykujesz się do kolejnego wyjazdu do Ukrainy. Po ponad trzech miesiącach relacjonowania wojny dla „Washington Post”, trzech tygodniach odpoczynku, wracasz na kolejne miesiące. 23 lutego 2022 r., dzień przed atakiem Rosji, opublikowałeś ponownie na Instagramie zdjęcie z maja 2018 r. Wykonałeś je we wschodniej Ukrainie. Fotografii towarzyszy podpis: „Ból cierpienie, trauma uderza w zwykłych ludzi najbardziej”. Dlaczego zdecydowałeś się wrócić do tej fotografii?

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi