Jake Adelstein wyjechał z rodzinnego Missouri na studia do Japonii w wieku 19 lat. W 1993 r. jako pierwszy gaijin (z jap. obcokrajowiec) trafił do redakcji „Yomiuri Shimbun”, największego dziennika w Japonii i na świecie (ponad 7 mln nakładu w 2020 r.).
W tokijskiej gazecie Adelstein zajmował się przestępczością, a z czasem stał się ekspertem od yakuzy, które jeszcze w latach 90. miały szczególny status i funkcjonowały niemal legalnie, zachowując silną autonomię. To właśnie na wspomnieniach Adelsteina, które ukazały się w 2009 r. (polski przekład z 2021 r.), producenci serialu „Tokyo Vice” postanowili oprzeć scenariusz. To nie pierwszy raz, gdy realizuje się fabułę na podstawie książki reporterskiej. Tak było choćby ze znakomitym serialem „Zero, zero, zero” z 2019 r. poświęconym narkobiznesowi.
Czytaj więcej
O Bieszczadach powstało książek tak dużo, że w zasadzie można by już nie wędrować, tylko czytać. Od atlasów, przewodników i albumów fotograficznych, poprzez powieści, reportaże, eseistykę, na wspominkach i gawędach kończąc. A przecież jest jeszcze literatura naukowa: owoce lat pracy archeologów, etnografów, historyków i kulturoznawców. Mniej i bardziej szczegółowe, mniej i bardziej udane. Pośród tej klęski urodzaju bywają też książki, które są po trosze wszystkim, co wymienione powyżej.
Serial stworzony dla platformy HBO Max w ewidentny sposób nawiązuje do „Miami Vice”, czyli w zasadzie dwóch dzieł o tym samym tytule – serialu „Policjanci z Miami” (1984–1989) oraz filmu fabularnego z 2009 r. Za obydwoma stał producent i reżyser Michael Mann, weteran Hollywood, a w dawniejszych czasach król telewizji. Aczkolwiek po tzw. rewolucji serialowej z początku XXI wieku nie zrealizował żadnego znaczącego dzieła na mały ekran. „Tokyo Vice” miało to zmienić, choć co prawda nie był on głównym twórcą i showrunnerem serialu, tylko jednym z kilku producentów i reżyserem pierwszego odcinka (tzw. pilota), który miał ustawić estetykę całej serii.
Jego rękę widać tu od pierwszych ujęć. W ostatnich dekadach Mann wyspecjalizował się w kinie „nocnym” – dynamicznym, oświetlonym neonami, silnie operującym światłocieniem i sylwetą, a do tego paradokumentalnym, kręconym często kamerą „z ręki”, w niestandardowych ujęciach. W tym celu sięgał po wysoce czułe kamery cyfrowe. Takie były jego ostatnie filmy: „Zakładnik” (2004), „Miami Vice” (2009) oraz „Haker” (2015). I takie jest też „Tokyo Vice”.