„Tokyo Vice”. Zbrodnia przegotowana

Zapowiadało się solidnie. Jako podstawa scenariusza reportaż o japońskim półświatku, a za kamerą Michael Mann, mistrz pojedynków gangstersko-policyjnych. To dlaczego zamiast „hard-boiled” wyszedł rozgotowany ryż?

Publikacja: 03.06.2022 17:00

„Tokyo Vice”. Zbrodnia przegotowana

Foto: materiały prasowe

Jake Adelstein wyjechał z rodzinnego Missouri na studia do Japonii w wieku 19 lat. W 1993 r. jako pierwszy gaijin (z jap. obcokrajowiec) trafił do redakcji „Yomiuri Shimbun”, największego dziennika w Japonii i na świecie (ponad 7 mln nakładu w 2020 r.).

W tokijskiej gazecie Adelstein zajmował się przestępczością, a z czasem stał się ekspertem od yakuzy, które jeszcze w latach 90. miały szczególny status i funkcjonowały niemal legalnie, zachowując silną autonomię. To właśnie na wspomnieniach Adelsteina, które ukazały się w 2009 r. (polski przekład z 2021 r.), producenci serialu „Tokyo Vice” postanowili oprzeć scenariusz. To nie pierwszy raz, gdy realizuje się fabułę na podstawie książki reporterskiej. Tak było choćby ze znakomitym serialem „Zero, zero, zero” z 2019 r. poświęconym narkobiznesowi.

Czytaj więcej

Rekonstrukcja turystyczna

Serial stworzony dla platformy HBO Max w ewidentny sposób nawiązuje do „Miami Vice”, czyli w zasadzie dwóch dzieł o tym samym tytule – serialu „Policjanci z Miami” (1984–1989) oraz filmu fabularnego z 2009 r. Za obydwoma stał producent i reżyser Michael Mann, weteran Hollywood, a w dawniejszych czasach król telewizji. Aczkolwiek po tzw. rewolucji serialowej z początku XXI wieku nie zrealizował żadnego znaczącego dzieła na mały ekran. „Tokyo Vice” miało to zmienić, choć co prawda nie był on głównym twórcą i showrunnerem serialu, tylko jednym z kilku producentów i reżyserem pierwszego odcinka (tzw. pilota), który miał ustawić estetykę całej serii.

Jego rękę widać tu od pierwszych ujęć. W ostatnich dekadach Mann wyspecjalizował się w kinie „nocnym” – dynamicznym, oświetlonym neonami, silnie operującym światłocieniem i sylwetą, a do tego paradokumentalnym, kręconym często kamerą „z ręki”, w niestandardowych ujęciach. W tym celu sięgał po wysoce czułe kamery cyfrowe. Takie były jego ostatnie filmy: „Zakładnik” (2004), „Miami Vice” (2009) oraz „Haker” (2015). I takie jest też „Tokyo Vice”.

Pod względem formy wszystko tu gra. Mamy rasowy kryminał neo-noir, odwołujący się do klasycznego nurtu „hard-boiled” (z ang. gotowane na twardo), gdzie bez złudzeń przedstawia się widzom zepsuty na wskroś świat. Problemem jest natomiast scenariusz. Zamiast wciągającej panoramy postaci oglądamy powierzchowne portrety. Jake Adelstein (28-letni Ansel Elgort) to zafascynowany japońską kulturą nowicjusz. Ciekawski obcy, który w końcu przytrzaśnie sobie palce. Samantha (Rachel Keller) to uwikłana w długi Amerykanka. Z zawodu fordanserka, czyli hostessa, która ma nakłonić klienta do jak największych wydatków w barze. Są też dwaj policjanci – nieprzekupny Hiroto (Ken Watanabe) i ten drugi, bardziej „elastyczny” (Hideaki Itô). Jedynie postać Sato (Shô Kasamatsu), młodego yakuzy, hartującego się w ogniu wojny gangów, potrafi przykuć do ekranu i wzbudzić silniejsze uczucia. Reszta wątków już po drugim odcinku zaczyna grzęznąć w kliszach i dość przewidywalnych rozwiązaniach.

Czytaj więcej

Wszyscy wiedzieli, jak się robi te

Wiele tu jest historii i detali japońskiej kultury końca XX wieku. Ambiwalentny stosunek do obcych, pionowa struktura korporacyjna, szowinizm, narkomania, tabu homoseksualności, dwuznaczny stosunek władz do mafii. Wszystkiego po trochu, ale wszystkiego za mało, by coś głębiej zrozumieć i dać się wciągnąć opowieści. Rozbuchane ambicje narracyjne przy braku kontroli nad materią scenariusza potwierdza otwarte zakończenie ostatniego z ośmiu odcinków. Można czekać na ciąg dalszy i kolejne sezony. Pytanie czy warto.

Jake Adelstein wyjechał z rodzinnego Missouri na studia do Japonii w wieku 19 lat. W 1993 r. jako pierwszy gaijin (z jap. obcokrajowiec) trafił do redakcji „Yomiuri Shimbun”, największego dziennika w Japonii i na świecie (ponad 7 mln nakładu w 2020 r.).

W tokijskiej gazecie Adelstein zajmował się przestępczością, a z czasem stał się ekspertem od yakuzy, które jeszcze w latach 90. miały szczególny status i funkcjonowały niemal legalnie, zachowując silną autonomię. To właśnie na wspomnieniach Adelsteina, które ukazały się w 2009 r. (polski przekład z 2021 r.), producenci serialu „Tokyo Vice” postanowili oprzeć scenariusz. To nie pierwszy raz, gdy realizuje się fabułę na podstawie książki reporterskiej. Tak było choćby ze znakomitym serialem „Zero, zero, zero” z 2019 r. poświęconym narkobiznesowi.

Pozostało 80% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi