Jest to opowieść o ostatnich chwilach życia Brunona Jasieńskiego, polskiego poety żyjącego w pierwszych dekadach XX wieku. Przed wyjazdem z kraju zażądał od swoich rodaków natychmiastowej futuryzacji życia, nakłaniał masy do odważnego wdzierania się w jutro, stanowczego odrzucenia wszystkiego, co było. We Francji poczuł obrzydzenie do Zachodu, stwierdził, że nie ma on przed sobą żadnej przyszłości. Nawrócił się więc z futuryzmu na komunizm i wyjechał do sowieckiej Rosji. Tam trafił na „dwór" ludowego komisarza spraw wewnętrznych Gienricha Grigorjewicza Jagody i na pewien czas stał się poetą spełnionym. Aż do chwili, gdy jego mecenas został usunięty, a jemu przyszło podzielić ten sam los.
Historię tę opowiedział w piosence „Epitafium dla Brunona Jasieńskiego" Jacek Kaczmarski. Powielił popularną jeszcze do niedawna legendę, jakoby poeta został wywieziony na Syberię, gdzie zaginął o nim wszelki słuch. Dziś wiemy już, że Jasieński został zastrzelony strzałem w tył głowy jeszcze w europejskiej części Rosji. Niemniej, postanowiłem powielić „legendarną" wersję ostatniej drogi poety. Ale dlaczego w ogóle on?
Jest w tej postaci ogień, który zapłonął na zupełnie nieodpowiednich ołtarzach. W efekcie Jasieński stał się niepodważalnym łotrem, ale przy tym łotrem autentycznie gorliwym. Dla takich zaś tli się wciąż nadzieja, która zgasła dla wszystkich oscylujących w granicach letnich temperatur szuj. Wierzę, że gdyby został mu dany czas, gdyby mógł odbyć swą podróż na Wschód, zatęskniłby podczas niej do Wschodu Ostatecznego, a nie do jego karykatur w rodzaju Przyszłości czy Socjalizmu. I mógłby wówczas usłyszeć słowa, których blade echo kołacze się w uszach wszystkich łotrów tego świata: zaprawdę, dziś jeszcze będziesz ze Mną w Raju.
Czytaj więcej
Niewielu znam ludzi bardziej kompetentnych w kwestii Wielkanocy niż południowoamerykańscy poganie. Aztekowie i Majowie, jeszcze zanim przybył do ich ziem pierwszy statek z konkwistadorami, kiedy do ich uszu nie dobiegły jeszcze choćby najdalsze i najbardziej zniekształcone pogłoski o kimś takim jak Chrystus i czymś takim jak chrześcijaństwo. Ich wiedza była pełna i niczym niezmącona. Wiedzieli o tajemnicy Wielkiego Tygodnia, Golgoty i Zmartwychwstania wszystko, czego tylko człowiek może się własnymi siłami dowiedzieć. Doskonale wiedzieli, czym jest ofiara.
***
Mówiąc o śmierci, mamy tak naprawdę na myśli próbę generalną, ostatni szlif przed premierowym przedstawieniem. Sąd, jaki człowiekowi odbyć należy nad samym sobą. Przypomina mu się jego rola, powtarza ją ostatni już raz do pustej widowni. Pokrzepia jej milczeniem. Nie padnie z jej strony żadna odpowiedź, nie emanuje jeszcze znudzeniem, zachwytem czy choćby milczącą aprobatą. Milczy głucho, ale już niedługo. Bilety sprzedane, afisze rozwieszone, zegar odlicza ostatnie godziny. Znamy śmierć tylko do trzeciego dzwonka. Kiedy unosi się kurtyna, czyjeś łaskawe palce opuszczają właśnie powieki odtwórcy głównej roli. Goethe, poeta nad poetami, choć burżuj i mieszczanin, wiedział, co mówi, gdy w swym ostatnim przedśmiertnym porywie prosił, by skierować na niego więcej światła.