Opowiadanie Jana Maciejewskiego. Podróż na Wschód

Jasieński przedarł się przez las, za którym rozpoczynała się sięgająca aż po horyzont tafla zamarzniętego jeziora. To na nim wszystko miało się rozstrzygnąć.

Publikacja: 15.04.2022 18:00

Opowiadanie Jana Maciejewskiego. Podróż na Wschód

Foto: EAST NEWS

Jest to opowieść o ostatnich chwilach życia Brunona Jasieńskiego, polskiego poety żyjącego w pierwszych dekadach XX wieku. Przed wyjazdem z kraju zażądał od swoich rodaków natychmiastowej futuryzacji życia, nakłaniał masy do odważnego wdzierania się w jutro, stanowczego odrzucenia wszystkiego, co było. We Francji poczuł obrzydzenie do Zachodu, stwierdził, że nie ma on przed sobą żadnej przyszłości. Nawrócił się więc z futuryzmu na komunizm i wyjechał do sowieckiej Rosji. Tam trafił na „dwór" ludowego komisarza spraw wewnętrznych Gienricha Grigorjewicza Jagody i na pewien czas stał się poetą spełnionym. Aż do chwili, gdy jego mecenas został usunięty, a jemu przyszło podzielić ten sam los.

Historię tę opowiedział w piosence „Epitafium dla Brunona Jasieńskiego" Jacek Kaczmarski. Powielił popularną jeszcze do niedawna legendę, jakoby poeta został wywieziony na Syberię, gdzie zaginął o nim wszelki słuch. Dziś wiemy już, że Jasieński został zastrzelony strzałem w tył głowy jeszcze w europejskiej części Rosji. Niemniej, postanowiłem powielić „legendarną" wersję ostatniej drogi poety. Ale dlaczego w ogóle on?

Jest w tej postaci ogień, który zapłonął na zupełnie nieodpowiednich ołtarzach. W efekcie Jasieński stał się niepodważalnym łotrem, ale przy tym łotrem autentycznie gorliwym. Dla takich zaś tli się wciąż nadzieja, która zgasła dla wszystkich oscylujących w granicach letnich temperatur szuj. Wierzę, że gdyby został mu dany czas, gdyby mógł odbyć swą podróż na Wschód, zatęskniłby podczas niej do Wschodu Ostatecznego, a nie do jego karykatur w rodzaju Przyszłości czy Socjalizmu. I mógłby wówczas usłyszeć słowa, których blade echo kołacze się w uszach wszystkich łotrów tego świata: zaprawdę, dziś jeszcze będziesz ze Mną w Raju.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Bo nie wiedzą, co czynią

***

Mówiąc o śmierci, mamy tak naprawdę na myśli próbę generalną, ostatni szlif przed premierowym przedstawieniem. Sąd, jaki człowiekowi odbyć należy nad samym sobą. Przypomina mu się jego rola, powtarza ją ostatni już raz do pustej widowni. Pokrzepia jej milczeniem. Nie padnie z jej strony żadna odpowiedź, nie emanuje jeszcze znudzeniem, zachwytem czy choćby milczącą aprobatą. Milczy głucho, ale już niedługo. Bilety sprzedane, afisze rozwieszone, zegar odlicza ostatnie godziny. Znamy śmierć tylko do trzeciego dzwonka. Kiedy unosi się kurtyna, czyjeś łaskawe palce opuszczają właśnie powieki odtwórcy głównej roli. Goethe, poeta nad poetami, choć burżuj i mieszczanin, wiedział, co mówi, gdy w swym ostatnim przedśmiertnym porywie prosił, by skierować na niego więcej światła.

Każdy z nas „to" ma. My, poeci, zabieramy się do umierania na zimno, jesteśmy solidnie zaprawieni w tym śmiertelnym boju. Nie bez kozery nasz fach polega w dużej mierze na sprawnym zdążaniu do puenty, przeskakiwaniu ponad dłużyznami fabuły. Niech sobie pisarze piją wodę opisów świata i konstrukcji postaci, dla mnie liczy się tylko mięso metafory. Bo to ja jestem dla siebie całym światem, jedyną postacią, jaka naprawdę mnie interesuje. Ludzkość? A czym byłaby ludzkość beze mnie? Istnieje, bo otwarłem oczy. Zniknie, kiedy je zamknę.

Takim to myślom oddawał się Bruno Jasieński na obozowej pryczy pod koniec swego krótkiego życia. Gdyby pobył tu miesiąc albo dwa dłużej, przyzwyczaiłby się do bliskości innych, równie co jego własne, cuchnących ciał. Do posłania z nieoheblowanej deski i przykrycia z noszonej w ciągu dnia kurtki. Zamiast rozmyślać i wspominać, spałby teraz, zbierając siły na starcie z kolejnym dniem, przygotowując się do tego, co przyniesie mu przyszłość. Do wielu rzeczy mógłby zdążyć przywyknąć, jego organizm nie był wiele słabszy od tych, którymi wylegitymować mogli się przed Kołymą towarzysze tej samej niedoli. Nikt z nich nie pokona drogi, którą tu przybyli w przeciwnym kierunku. Dla takich jak oni nie ma powrotu. Ale niektórzy będą tu na tyle długo, że wrosną w to miejsce jak wszy i brud w ich skórę. I wreszcie przestaną się uważać za przybyszy. W ogóle za kogokolwiek, nawet za obywateli tej ziemi. Bo nie ma ona swoich mieszkańców ani gospodarzy. Jest tylko przestrzeń złożona z anonimowej sumy fragmentów, wszystkich samych z siebie pozbawionych jakiegokolwiek znaczenia. Żadne korzenie nie są na tyle uparte, żeby zapuścić się w wieczną zmarzlinę.

A Bruno Jasieński nie zwykł się ani zakorzeniać, ani tym bardziej cofać. Szedł zawsze naprzód, młody, genialny. Nawet teraz, na krótko przed śmiercią, którą uznał z resztą za jedyne godne tego miana rozwiązanie aktualnej sytuacji, nie tyle wracał myślami do tego, co znajdowało się za nim, ale z przemyśliwania swojej przeszłości uczynił sposób uwalniania się od niej. Wiedział już, jak umrze, nie musiał tego planować, ta myśl przyszła do niego tak samo, jak wszystkie jego wiersze – mimowolnie, lekko, z zewnątrz. On tylko ją pochwycił. Przyjrzał się swoim smukłym, niemal kobiecym dłoniom. To one były prawdziwym narzędziem jego pracy.

Jestem robotnikiem fabrycznym poezji. Wytapiałem frazy w piecach hutniczych przyszłości. Składałem je potem w darze u progu czynszowych kamienic. Jeszcze przed świtem masy udzielały mi błogosławieństwa swymi obcasami i niosły w świat moją poezję. Widziałem, jak potem szli. Szli. Rzędem. Po rzędzie. Tam. I tam. I dalej. I wszędzie. Byłem tam z nimi, krzywdzony i poniżany. Nie wiedzieli, że uwznioślam każdą niesprawiedliwość. Uszlachetniam rzucane im w twarz obelgi. Otwieram bramy przyszłości przed ślepym zaułkiem, w jakim się znaleźli. Czym jest masa bez poety, jeśli nie pojęciem czysto biologicznym. Beze mnie zgniliby w ciasnej celi abstrakcji. Czy wiedzą, ile dla nich zrobiłem? Czy rozumieją, że to ja jestem tym, który spalił Paryż?

Wypuściłem bakcyla dżumy, kazałem władzom otoczyć stolicę Francji kordonem sanitarnym. Byłem każdą pędzącą na złamanie karku karetką, każdym nowo nabrzmiewającym guzem i jękiem cierpienia. Kroplą potu i strużką krwi. Wisiałem nad tym miastem, krążyłem po nim, przeniknąłem je jak trujące powietrze. Jak śmierć, którą byłem. Zanosiłem mu siebie w darze. Przynosiłem Paryżowi oczyszczenie.

Musiało paść, samo wydało na siebie wyrok, ja byłem tylko tym jedynym, któremu starczyło odwagi, by go wykonać. Uwędzone w oparach własnej dekadencji. A jeśli Paryż padł, to paść musi i cały zachód (tak o nim właśnie myślę, małą literą, nigdy inaczej). Tu nie ma miłości, tylko wieczna noc uczuć z krążącymi po jej zaułkach dziwkami.

Nie ma wiary, ostały się jedynie rytuały mieszczańskiego zakłamania. Techniczne osiągnięcia tej cywilizacji to wyłącznie zgrubienia na jej ropniu. Tętni w nich ta sama ropa, co w sprzedajnej miłości, fałszywych ideałach, niesprawiedliwym wyzysku. Czy chirurg wahałby się przed odcięciem zgangrenionej kończyny, jeśli by to mogło uratować życie delikwenta? Jego współczucie, sentymentalizm równałby się zbrodni. A ja nie jestem zbrodniarzem. Dlatego nie wahałem się ani chwili. Spaliłem Paryż.

„Palę Paryż", tam, gdzie to napisałem, mogło pozostać tylko powieścią. W Europie słowa nie mają w zwyczaju stawać się ciałem. Nie posiadają swojej mocy sprawczej, magicznej siły. Ani nie burzą, ani nie są też w stanie niczego zbudować. Czy może być lepszy dowód na to, jak bardzo zwiędły, martwy, zgniły jest tamten świat? Chwila, w której go opuściłem na zawsze – wszystko i zawsze robię wyłącznie „na zawsze" – była jak dostąpienie jakiejś nieznanej wcześniej rozkoszy. Z wygnańca zachodniej pustyni stałem się obywatelem najlepszego ze światów. Żyłem zawsze jutro, nigdy dzisiaj. Wszystko tu było nowe, wszystko, mnie również, nowym czyniące.

Jagoda, Gienrich, przyjacielu. Nigdy nie miałem odwagi zapytać cię, dlaczego otwarłeś przede mną szlak prowadzący na Wschód. Drogę, którą nigdy nie przestanę podążać. Dopiero ty pokazałeś mi, czym jest prawdziwa poezja. Byłeś tak olśniewająco rzeczowy w wykonywaniu naszego fachu. Każdy twój podpis znaczył więcej niż wszystkie napisane przeze mnie w tamtym życiu strofy. Twoje słowa – nawet te, których nie wypowiedziałeś, a których zdołali domyślić się twoi podwładni – stawały się ciałem. Tam w Paryżu dusiłem się w oparach kawiarni. Wydawało mi się, że to jest właściwy aromat tworzenia, aura, jaką wyczuwa każdy epileptyk poezji, zanim wstąpi w niego twórczy szał i nie zacznie potrząsać jego piórem. Dopiero gdy zaznałem świetlistego spokoju twojego gabinetu, zrozumiałem, czym jest prawdziwa twórczość. Że to konkret. Praca i rytm. Równy marsz, nie żaden opętańczy szał. Przy tobie zrzuciłem wreszcie starą skórę.

Teraz już nie mogłem się zatrzymać, musiałem iść dalej, dalej na Wschód. Tadżykistan pamiętam jakby był powieścią przeczytaną w ukryciu przed rodzicami. Pod grubym, czarno-czerwonym kocem we wzorzyste kształty. Jak ta szata, którą tam na siebie zakładałem. Przemierzałem konno bezkresne stepy, z orłem krążącym nad moją głową. Wieczorami, gdy przekraczałem próg pałacu, rysy otaczających mnie kobiet przywodziły mi na myśl, że oto zaczynam właśnie śnić kolejną z baśni tysiąca i jednej nocy. Im dalej na wschód, tym intensywniejszy zapach magii. I tym więcej poetów, magów wyczarowujących przyszłość za pomocą odpowiednio dobranych słów. Widziałem betonowe bloki wyrastające spod wody. Nagi step, na którym rodziły się dymiące kominy. Jak inaczej można to nazwać, jeśli nie magią?

Wtedy zniknął gdzieś nagle mój dobroczyńca i opiekun. Musiałem zrobić krok w tył, wrócić do Moskwy. Zabrałem ze sobą mojego orła, trzymałem go w ciasnym mieszkanku. Stworzony do latania, zamknięty pod kluczem. Wspólnie kuliliśmy pod siebie nasze skrzydła. Była zima, gdy odwiedziło mnie dwóch przybyszów z Polski. Piliśmy wódkę w milczeniu, trzęsąc się z zimna. Zrozumiałem, jak niewiele mogę im powiedzieć. Jak mało byliby w stanie zrozumieć. Jak ja sam przestawałem cokolwiek rozumieć. Orzeł zerkał na nas czujnie ze szczytu stojącej w rogu szafy. W pewnym momencie jeden z nich zapytał mnie: towarzyszu Jasieński, palicie Paryż, a dlaczego nie palicie w piecu? Mówiąc to, patrzył w podłogę, a twarz miał nieruchomą. Żart zdążył zamarznąć, zanim wydostał się z jego ust. Spadł na ziemię jak grudka lodu. Rozstaliśmy się w milczeniu.

Wiedziałem już tylko jedno – muszę wyruszyć dalej, na Wschód. Trwając w oczekiwaniu i niepewności popełniałem największą ze zbrodni – zatrzymywałem się w miejscu. Grzeszyłem przeciwko przyszłości, bluźniłem jej każdym zniewolonym przez strach oddechem. Moich rannych gości powitałem więc z wdzięcznością. Ruszyliśmy w podróż na Wschód. Podobno dalej już nie można. To nieprawda, zawsze jest jakieś „dalej".

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Lewis i Tolkien - świadkowie stworzenia

***

Aby zrozumieć, jak mogło dojść do tego, co stało się później, dlaczego tak a nie inaczej wyglądała ostatnia droga Brunona Jasieńskiego, musimy wziąć pod uwagę kilka okoliczności. Poeta był głodny, co nie sprawiło jednak, że przestał być poetą. Przeciwnie, osłabienie ciała wyzwoliło nieznaną wcześniej jego duszy energię. W naszym przyziemnym języku moglibyśmy określić ją jako „omamy". Jego transport przybył na Kołymę w samym środku polarnego dnia, a więc nie miało znaczenia, że swe rozmyślania skończył snuć tuż nad ranem – i tak toczyły się one w jednostajnym, bladym świetle. Kiedy uznał, że jest już gotowy, wysunął się delikatnie spomiędzy ułożonych z nim na jednej pryczy ciał i wyszedł z baraku. Jak udało mu się opuścić teren obozu? Przybyli na swoją placówkę w pionierskim okresie jej istnienia. Budowa ogrodzenia dopiero trwała. Poza tym, na Kołymie nigdy nie trzeba było strzec więźniów zbyt uważnie. Ogrodzeniem nie do przebycia pozostawała sama przestrzeń. Problemem nie było to, jak uciec, tylko dokąd. Chyba nigdy nikomu nie udała się ta sztuka. Na tej ziemi obóz pozostaje jedynym ratunkiem i schronieniem. Nie ma od niego ucieczki. Wiedza o tym roznosiła się wśród więźniów bez słów, jak każde przykazanie ślepej konieczności.

Ale nawet w tych okolicznościach Jasieńskiemu musiało sprzyjać szczęście, gapiostwo czy nieostrożność strażnika. Opuścił obóz niezauważony. Skierował swoje kroki na Wschód. Przedarł się przez las, za którym rozpoczynała się sięgająca aż po horyzont tafla zamarzniętego jeziora. To na nim wszystko miało się rozstrzygnąć.

W pewnej chwili, nie wiadomo skąd, może tylko z jego osłabionej głodem głowy, pojawiła się wokół gęsta mgła. Gęstsza od cementu, oślepiająca bardziej od najciemniejszej nocy. Jednocześnie zerwał się ogłuszający wiatr. Bruno Jasieński tracił zmysły jeden po drugim. Szedł jednak uparcie.

Podobno ludy Północy rozróżniają 50 różnych kolorów śniegu. Tylko tyle? Poecie wydawało się, że spoza białej zasłony mgły widzi setki przesuwających się jak w kalejdoskopie barw. Co dziwne, w ogóle nie musiał mrużyć oczu, by im się przyjrzeć. Śledzić ich ruchy, kształty, jakie zaczęły przybierać. Plamy migoczącego atramentu rozpływały się na śnieżnobiałym płótnie. Teraz to jednak już co innego przykuwało jego uwagę. Świat mógł nabrać nieskończenie wielu barw, ale tonów huczącego coraz głośniej wiatru było – słyszał to wyraźnie – tylko osiem. Tego, co się z nich układało, nie ośmieliłby się nazwać melodią. Było zbyt gwałtowne, dzikie, a jednocześnie – dopuścił to słowo do swej świadomości po dłuższej chwili toczonej z samym sobą walki – twórcze. Każdy dźwięk to wibrowanie powietrza. Tutaj natomiast wibracja była tak intensywna, że powietrze, przestrzeń wybuchały od środka. Jak owoc ściśnięty w żelaznej dłoni. Można by to nazwać eksplozją, gdyby nie porządek kształtów, jaki się z niej wyłaniał. A wyłaniające się kontury wchłaniały w siebie – Jasieński użył w swych myślach słowa „wsysały" – tańczące w przestrzeni, migotliwe chmury kolorów.

Było tak, jakby kształty opiekowały się kolorami, uspokajały je, sprawiały, że te przestawały nerwowo migotać. Każdy z tonów pieśni, którą eksplodowało powietrze wokół naszego wędrowca, był wybuchem spadającej z nieba bomby – tak samo głośnym i przerażającym. Ale zamiast gruzów, z każdą eksplozją wyrastały nowe kształty. Nie to, co zwykliśmy nazywać murami czy ścianami, ale nastroje tak intensywne, że aż nabrzmiewające przestrzenią. Konkretne, rzeczowe.

Pierwszy ton był ciężki, poważny. Opowiadał o wielkich sprawach, ale bez zadęcia. Raczej z należytą w takich tematach solidnością i rzetelnością. Rozchodził się pod stopami Jasieńskiego, głęboko, poniżej dna jeziora, po którym kroczył. Umacniał i fundował. Ton drugi rozbrzmiewał smutkiem, dalekim jednak od rozpaczy. Jego żal był pewny, analityczny, tak głęboki, że aż przechodzący w nadzieję. Jak ten moment nad ranem, kiedy wypłacze się już wszystkie łzy, a za oknem zaczyna świtać słońce. Również znajdował się pod nim, ale już bezpośrednio. Poeta kroczył jego powierzchnią. Trzeci ton był chyba najdziwniejszy ze wszystkich. Zdawał się wznosić, rozbiegając jednocześnie w dwóch przeciwnych kierunkach. Krzyżował się wysoko nad jego głową w brzmieniach wzniosłej sprzeczności. Czwarty ton rozchodził się w przeciwnym kierunku – rozpychał przestrzeń na boki. Nie uciekał wzwyż, ale budował dyskretne schronienie, był czuły i słodki. Jasieński opatrzył go słowem „kryjówka".

Piąty ton pędził naprzeciw, euforycznie i z impetem, daleko poza zasięg wzroku. Jego dzieło można by nazwać tunelem, gdyby nie był tak szeroki i przestronny. Szósty ton zdawał się dziecinny, zakłopotany. Wypełniał utworzoną przez jego poprzednika przestrzeń jakimiś przedmiotami, których przeznaczenia nasz poeta nie rozumiał, odczuwał tylko emanującą od niego, dziwnie pociągającą go aurę pokory. Ton siódmy był najbardziej przejrzysty ze wszystkich, napełnił przestrzeń wielokolorowym światłem. Ostatni z tonów, ósmy, rozbrzmiewał wysoko, jakby na niebie zamykała się jakaś gigantyczna brama.

Bruno Jasieński stał teraz w środku jakiejś ogromnej budowli – dość solidnej, bo nie było mu już zimno. Gdzieś już widział te kształty, ale chyba tylko z zewnątrz, dlatego rozglądał się dłuższą chwilę, zanim zorientował się, gdzie jest. Błyszcząca posadzka, ciągnąca się aż po horyzont nawa. Krzyżowe sklepienie wysoko, setki metrów nad jego głową. Przytulne, jakby zapraszające do schronienia się w nich kaplice. I niepozostawiające już żadnych wątpliwości, ustawione w szeregi, setki i tysiące klęczników.

Wokół panowała absolutna cisza. Nie tylko każdy krok, ale nawet oddech, odbijał echem w pustym wnętrzu katedry. Po chwili Jasieński zorientował się, że musi zmrużyć oczy, ponieważ witraże zaczęły swój taniec kolorowych opowieści. Na wschodzie wzeszło słońce.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Koniec początkiem

Jest to opowieść o ostatnich chwilach życia Brunona Jasieńskiego, polskiego poety żyjącego w pierwszych dekadach XX wieku. Przed wyjazdem z kraju zażądał od swoich rodaków natychmiastowej futuryzacji życia, nakłaniał masy do odważnego wdzierania się w jutro, stanowczego odrzucenia wszystkiego, co było. We Francji poczuł obrzydzenie do Zachodu, stwierdził, że nie ma on przed sobą żadnej przyszłości. Nawrócił się więc z futuryzmu na komunizm i wyjechał do sowieckiej Rosji. Tam trafił na „dwór" ludowego komisarza spraw wewnętrznych Gienricha Grigorjewicza Jagody i na pewien czas stał się poetą spełnionym. Aż do chwili, gdy jego mecenas został usunięty, a jemu przyszło podzielić ten sam los.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich