Słuchałem audycji na ten temat w radiu TOK FM z otwartymi szeroko ze zdumienia ustami. Prowadzący program Jan Wróbel pytał z uśmiechem na ustach kilku światłych ludzi, czy Polacy powinni wziąć udział w tej manifestacji. A ci potakiwali. Pal sześć poglądy. Każdy ma prawo kształtować słowem swój wizerunek. Wróblowi dziwię się jednak, że nie wspomniał o tym, że podobnie jak Niemcy uzależniona jest Polska i równie sensowny jak pod ambasadą Niemiec byłby protest pod siedzibą Orlenu czy PGNiG, które – podobnie jak firmy niemieckie – kontynuując zakup rosyjskich surowców, na równi finansują wojnę Putina. Bo to problem szerszej skali. Chciałoby się rzec europejskiej, i tylko wspólna decyzja krajów UE o bojkocie rosyjskiego gazu oraz ropy i solidarne radzenie sobie z deficytem surowców (pomysł unii energetycznej) ma sens.
Czytaj więcej
To gorzej niż nekrolog. Raczej wielki plakat z napisem: oto umarliśmy. Całe pokolenie ludzi zwiedzionych marzeniem, że po upadku żelaznej kurtyny wejdziemy w epokę końca historii, jak zapowiedział fałszywy prorok ze Stanford w Kalifornii. Czy mu wierzyliśmy do końca? Pewnie nie.
Ktoś powie – to geostrategia. Ani red. Wróbel, ani jego rozmówcy nie muszą mieć o niej pojęcia. Niemniej powinni mieć pojęcie o czymś dużo bardziej oczywistym i bliższym w sensie geograficznym; grze rządu i jego frakcji z Brukselą. A tu sprawy układają się dość czytelnie. Rząd Morawieckiego jest w fundamentalnym sporze z Unią o praworządność. Ten spór wstrzymuje wypłatę Polsce środków zapisanych w Krajowym Planie Odbudowy. Nagły atak Rosji na Ukrainę ustawił wszystko w nowym świetle. Polska przyjęła na siebie główny ciężar uchodźstwa z Ukrainy, a co za tym idzie, potrzebuje największego wspólnotowego wsparcia finansowego. Środki z KPO byłyby właśnie teraz najbardziej potrzebne.
Warszawa chce więc postawić Unię i jej głównych graczy (Francję i Niemcy) pod ścianą. „Nie szkoda róż, gdy płonie las" – tłumaczy Europie Morawiecki, domagając się, by Bruksela zrezygnowała z postulatu przywrócenia w Polsce zrębów praworządności ze względu na szczególną sytuację kraju obciążonego kryzysem imigracyjnym. Byłoby to na rękę Kaczyńskiemu, który nie musiałby zmuszać do kompromisu Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry lub ryzykować rozpadu koalicji. Stąd plan frontalnego ataku na Berlin. To łatwiejszy, bo bardziej tradycyjny niż Paryż cel ofensywy prawicy, którą przeprowadza się wiernymi rękami redaktorów „GPC". Próbuje się w ten sposób zwyczajowo zohydzić Niemcy. Wskazać, że wciąż są proputinowskie i to one, nie Polska, stanowią hańbę i problem Europy.
W sensie merytorycznym to jednak strzał kulą w płot. Niemcy – nie można temu zaprzeczyć – przez całe 50 lat w istocie były pacyfistyczne i prorosyjskie. Cała filozofia polityczna współczesnych Niemiec polegała na tworzeniu sieci subtelnych relacji gospodarczych. Także z Rosją, choć jeszcze większym beneficjentem tej polityki od ponad dwóch dekad była i jest Polska. Tyle że ów niemiecki romans z Moskwą właśnie się skończył. Po ataku Putina na Ukrainę porzucono tę politykę – co było szokiem dla świata – w pięć minut. Niemcy podjęły decyzję o konieczności szybkiego surowcowego uniezależnienia się od Rosji i remilitaryzacji. Poparły też w całości sankcje przyjęte przez Unię Europejską.