„Wypędzeni”, obozy i Stauffenberg. Jak przeszłość dzieli Polskę i Niemcy

O wymowie otwartej niedawno w Brukseli ekspozycji Domu Historii Europejskiej decydowali w największym stopniu Niemcy. Prezentuje ona rozmytą w mętnym sosie poprawności politycznej, nieakceptowalną z polskiego punktu widzenia wizję dziejów naszego kontynentu. A to tylko jeden z aktów sporu o interpretację przeszłości, jaki toczymy z naszymi zachodnimi sąsiadami.

Aktualizacja: 07.10.2017 21:07 Publikacja: 05.10.2017 13:04

Minęło prawie 30 lat od znaku pokoju, jaki przekazali sobie w Krzyżowej Tadeusz Mazowiecki i Helmut

Minęło prawie 30 lat od znaku pokoju, jaki przekazali sobie w Krzyżowej Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl, a historia wciąż rzuca cień na polsko-niemieckie stosunki.

Foto: AFP

Reparacje – to słowo zrobiło w ostatnich tygodniach furorę w polskiej debacie publicznej. Stało się jednym z najczęściej używanych i odmienianych przez wszystkie przypadki wyrazów w dyskursie nad Wisłą i rozpaliło wyobraźnię społeczną niewyobrażalnymi kwotami ewentualnych roszczeń państwa polskiego. Jednocześnie tematyka ta, co zrozumiałe, zaciążyła na relacjach polsko-niemieckich, stanowiąc nowy i poważny czynnik w nie najlepszych ostatnio stosunkach między oboma krajami.

Kwestia reparacji po II wojnie światowej najprawdopodobniej pierwotnie została użyta jako temat w polityce wewnętrznej. Jak jednak zwykle bywa w takich sytuacjach, zaczął on żyć własnym życiem, rozrastać się i dziś już niezwykle trudno byłoby go z powrotem schować w ramy wewnętrzne. To pokazuje, jak żywe są emocje związane z pamięcią o II wojnie światowej, jak kształtuje ona wciąż polską tożsamość i wpływa na relacje z sąsiadami. Na tym przykładzie widać też (po raz kolejny), że ponad pół wieku po liście biskupów polskich do biskupów niemieckich oraz niemal 30 lat po mszy świętej w Krzyżowej, podczas której Tadeusz Mazowiecki i Helmut Kohl przekazali sobie symboliczny znak pokoju, historia wciąż rzuca cień na relacje polsko-niemieckie.

Sprawa polskich strat wynikających z II wojny światowej nie pojawia się w relacjach bilateralnych po raz pierwszy. Na początku XXI wieku, gdy w Niemczech bardzo silną pozycję miał Związek Wypędzonych ze swoją charyzmatyczną i kontrowersyjną szefową Eriką Steinbach, ówczesny prezydent Warszawy Lech Kaczyński podjął decyzję o przygotowaniu raportu o stratach, jakie poniosła Warszawa w wyniku działań III Rzeszy Niemieckiej w czasie wojny. Była to raczej broń defensywna, do ewentualnego wykorzystania, gdyby pojawiające się w środowisku wypędzonych postulaty odszkodowawcze zaczęły przybierać bardziej realny kształt.

Aktywność Związku Wypędzonych i polska krytyka jego działalności pokazuje jednak dużo głębsze i znacznie ciekawsze zagadnienie – fundamentalną różnicę w postrzeganiu przeszłości przez Polaków i Niemców. Kolejne odsłony tego sporu pozwalają ułożyć mapę różnic i stworzyć obraz społecznych pamięci, w wielu punktach nieprzystających do siebie nawzajem.

Wypędzenia największą zbrodnią XX wieku?

Na mapie tej jedno z ważniejszych miejsc zajmuje kwestia przymusowych wysiedleń w czasie oraz po zakończeniu II wojny światowej. Szczególnie widoczne stało się to w trakcie debaty nad przygotowywanym przez Steinbach Centrum przeciw Wypędzeniom. W zamierzeniu miało ono skupiać się wyłącznie na tym aspekcie XX-wiecznych totalitaryzmów, w dodatku jedynie w marginalnym stopniu uwzględniając inne przesiedlenia niż te, które dotknęły Niemców. W wyniku międzynarodowych nacisków i protestów projekt został rozbudowany, a jego ostateczna wymowa złagodzona.

Zasadniczy sprzeciw wobec lansowanej przez tę instytucję wizji historii wynikał z jej założeń – dla doświadczonych przez dwa narzucone z zewnątrz totalitaryzmy Polaków nie do zaakceptowania jest prezentacja masowych przesiedleń jako kluczowej i najważniejszej zbrodni popełnionej w XX wieku. Polacy, których zresztą również brutalne wysiedlenia dotknęły w olbrzymim stopniu, oczekują znacznie bardziej kompleksowej prezentacji tematu, gdzie przesiedlenia stanowią jeden z przejawów (wcale nie najbardziej dramatyczny wobec ludobójstwa czy obozów koncentracyjnych) funkcjonowania zbrodniczych totalitaryzmów.

Z tego też powodu nawet uzupełnienie opowieści o deportacje Polaków w czasie II wojny światowej nie jest uznawane za wystarczającą korektę, aby ekspozycja mogła zostać zaakceptowana. Wprawdzie tematyka wysiedleń (czy – zgodnie z niemiecką terminologią, która budzi w Polsce sprzeciw ze względu na zawarty w tym słowie emocjonalny przekaz – wypędzeń) chwilowo zniknęła z agendy polsko-niemieckich sporów o historię, jednak można się spodziewać, że uderzy ze zdwojoną siłą, gdy zbliżać się będzie termin otwarcia ekspozycji „Widocznego znaku", placówki która ostatecznie zastąpiła Centrum przeciw Wypędzeniom.

Określenie „wypędzeni" nie jest jedynym przypadkiem, w którym emocje budzą sformułowania na poziomie językowym. Jak powszechnie wiadomo, język, którego używamy, znacząco wpływa na postrzeganie otaczającej nas rzeczywistości. Wypędzeni budzą znacznie więcej współczucia i empatii niż choćby przesiedleni, o repatriantach nie mówiąc. A właśnie takiego terminu, całkowicie niezgodnie z naturą przesiedleń, którym zostali poddani, używa się wobec Polaków, którzy znaleźli się po wojnie poza granicami Polski, na terenach anektowanych przez Związek Sowiecki.

Jeszcze większe emocje budzi określenie „naziści", które w światowej narracji o II wojnie światowej niemal całkowicie wyparło słowo „Niemcy" w kontekście odpowiedzialności za wywołanie największego konfliktu zbrojnego w dziejach świata oraz zbrodnie popełnione w jego trakcie. O tym, jak daleko posunięty jest ten proces, świadczyć może choćby fakt, że wielokrotnie miałem okazję spotkać się z pytaniem niemieckich grup odwiedzających Muzeum Powstania Warszawskiego, zdziwionych, że na ekspozycji używane jest określenie „Niemcy".

Oczywiście dla Polaków takie postawienie sprawy jest nie do zaakceptowania. Niemal każdy z nas pamięta wspomnienia rodziców, dziadków czy pradziadków z czasów wojny – nikt wówczas nie „walczył z nazistami", jasne było, że wojna toczy się przeciwko Niemcom, które napadły na Polskę. Co więcej, nawet rzut oka na prawo międzynarodowe uzasadnia takie określenie – nie istniało nigdy „państwo nazistowskie", tylko „Trzecia Rzesza Niemiecka", która napadła na Rzeczpospolitą Polską i znajdowała się z nią w stanie wojny. Jakby tego było mało, należy pamiętać (co zresztą nieraz było podnoszone jako argument, aby nie potępiać szeregowych żołnierzy niemieckich), że w Wehrmachcie nie służyli sami naziści, przyjmując, że wyznacznikiem jest członkostwo w NSDAP.

Kolejny krok dalej znajduje się sformułowanie „polskie obozy śmierci", niejednokrotnie uzasadniane przez używających go dziennikarzy i publicystów chęcią „geograficznego określenia ich lokalizacji". Forsowanie takiego sposobu określania trybów machiny śmierci założonej przez Niemców na terenie okupowanej Polski budzi nad Wisłą tak wiele oburzenia, że od kilkunastu lat prowadzona jest przez państwo polskie skoordynowana akcja zwalczania go w światowych mediach. Zwolennicy aktywności na tym polu argumentują, że przeciętny odbiorca komunikatów wysyłanych takim językiem, może dojść do logicznego wniosku, że skoro w „polskich obozach śmierci" zabijali „naziści", to byli nimi po prostu Polacy.

Zdarzają się jednak również znacznie bardziej wysublimowane różnice sięgające daleko w głąb znaczeń językowych. Znamiennym przykładem może być określenie „patriotyzm" – w polszczyźnie kojarzące się jednoznacznie pozytywnie, „podejrzane" zaś w języku niemieckim. Dla Niemców, narodu, który ma silne tradycje nacjonalizmu w ujęciu etnicznym, patriotyzm jest terminem o zabarwieniu ksenofobicznym. Dopiero wyjaśnienie sobie nawzajem pojęć, zdefiniowanie patriotyzmu jako umiłowania ojczyzny opierającego się na obywatelskim pojmowaniu wspólnoty, de facto znajdujące się bliżej tego, co na Zachodzie rozumiane jest pod pojęciem „społeczeństwa obywatelskiego", pozwoliłoby nam na odnalezienie wspólnej płaszczyzny do dyskusji z Niemcami.

Kto odpowiada za Holokaust

Polskie obozy śmierci" są u nas często postrzegane jako ostateczny dowód na dążenie Niemiec do „podzielenia się" odpowiedzialnością za Zagładę. Wykorzystywane w tym celu ma być nieustanne przywoływanie zbrodni w Jedwabnem, pojawiające się jako motyw przewodni każdej dyskusji o „polskim antysemityzmie".

Podobne rozważania o odpowiedzialności za ludobójstwo mieszają jednak porządki – jednostkowy i wspólnotowy. Wśród Niemców znalazły się wszak jednostki heroiczne, które sprzeciwiły się ludobójczemu totalitaryzmowi. Jednak Niemcy jako wspólnota polityczna nie zdali tego egzaminu. Powstała machina państwowa – emanacja woli politycznej narodu, która była nastawiona na ludobójstwo, wyniszczenie dziesiątek milionów istnień ludzkich.

W przeciwieństwie do Niemców Polacy, jako wspólnota polityczna, mająca wyraz w strukturach państwowych, zdali ten egzamin. Polska jako pierwszy kraj w Europie stanęła do walki ze złem absolutnym, płacąc za to niewyobrażalną cenę. Stworzyliśmy struktury państwowe, które mimo okrutnej okupacji na naszym terytorium funkcjonowały, co więcej, które jasno opowiedziały się po stronie ratowania życia, nie po stronie nazistowskiej cywilizacji śmierci. Władze państwa podziemnego, któremu (mimo operowania w warunkach zniewolenia, a co za tym idzie – niemal niemającego możliwości egzekwowania swoich prerogatyw) podporządkowała się znakomita większość społeczeństwa, potępiały ludobójstwo niemieckie, sądy wydawały wyroki na osoby kolaborujące (w tym wydające Żydów). W strukturach państwowych powstała również Żegota, organizacja mająca za zadanie ratować Żydów.

To oczywiście nie znaczy, że w społeczeństwie nie było zbrodniarzy i kanalii. Wojna i przyzwolenie okupanta na przestępstwa wobec Żydów, Polaków żydowskiego pochodzenia czy też innych, powodowały rozbudzenie najniższych instynktów. Kluczowe jest jednak zauważenie jednej, zasadniczej różnicy – w okupowanej Polsce to szmalcownicy i zbrodniarze przyczyniający się do ludobójstwa występowali przeciwko państwu i jego regułom. W III Rzeszy zbrodniarze działali w imię państwa i za jego przyzwoleniem, wsparciem, a wręcz zgodnie z oczekiwaniami i planami, przeciw państwu występowali zaś ludzie sprzeciwiający się złu.

Stauffenberg – kłopotliwy bohater

Jedną z różnic w postrzeganiu historii, które ze swej natury są najprawdopodobniej nie do przezwyciężenia, jest zagadnienie niemieckiego ruchu oporu. Niewątpliwie jednostki, które występowały przeciw totalitarnemu państwu, zasługują na najwyższy podziw – w ówczesnych warunkach, przy masowym poparciu dla polityki Adolfa Hitlera oraz jego kontroli nad społeczeństwem był to niezwykły akt heroizmu. Warto się jednak bliżej przyjrzeć, kto jest największym bohaterem z punktu widzenia Niemców.

Takim niemal legendarnym herosem pozostaje na zachód od Odry Claus Schenk von Stauffenberg, organizator zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. Ten sam, który w 1939 r. gorliwie uczestniczył w podbijaniu naszego kraju, a o Polakach pisał z pełną rasistowskich uprzedzeń pogardą. Zorganizował on zamach nie dlatego, że sprzeciwiał się absolutnemu złu uosabianemu przez nazizm. Jego działania wynikały z kalkulacji politycznej – dopóki führer odnosił sukcesy, Stauffenberg trwał przy nim, uznając to za korzystne dla Niemiec. Dopiero gdy uznał, że polityka wodza prowadzi do klęski, postanowił przeciw niemu wystąpić. W jego wizji powojennej Europy nie było miejsca dla Polski.

W pewnym sensie to zrozumiałe, że w Niemczech legenda Stauffenberga jest znacznie bardziej żywa niż któregokolwiek z pozostałych przeciwników Hitlera. Dysponował on polityczną koncepcją ratowania Rzeszy, posiadał zarówno zaplecze jak i wysoko postawionych pomocników. Jego zamach miał też realne szanse powodzenia.

Z polskiego punktu widzenia znacznie bardziej na podziw zasługują ci, którzy sprzeciwili się nazizmowi z pobudek moralnych, a nie politycznych kalkulacji. Było to niezwykle trudne, obarczone skrajnym ryzykiem działanie, które oznaczało też pójście pod prąd społecznym nastrojom. Dlatego to prosty stolarz Georg Elser czy studencki ruch Białej Róży są z polskiego punktu widzenia jednoznacznymi bohaterami niemieckiego oporu wobec Hitlera w czasie II wojny światowej.

Pseudohistoryczna agitka w sercu Europy

Znacznie bardziej złożona jest kwestia świeżo otwartego w Brukseli Domu Historii Europejskiej, placówki w założeniu mającej opowiadać historię naszego kontynentu, tak by – jak deklarują jego twórcy – „zrozumieć wspólną przeszłość i zróżnicowane doświadczenia Europejczyków". Zaprezentowana ekspozycja wzbudzi zapewne krytykę nie tylko w Polsce, ale także w większości innych państw i narodów, których wkład w tożsamość europejską nie został tu zauważony lub uwzględniony w odpowiednim stopniu.

Nie miejsce tu, aby skupiać się na krytyce na poziomie szczegółu czy nawet większych całości tematycznych. Twórcy tej ekspozycji na każdym niemal kroku podkreślają kluczowe znaczenie marksizmu, socjalizmu i komunizmu dla dziejów kontynentu (nawet w sekcji „korzenie Europy" opowiadającej o okresie przed Wielką Rewolucją Francuską, a więc grubo przed narodzinami Marksa, o jego ideach nie mówiąc). Ani razu nie pojawia się klasyczny liberalizm, o myśli Adama Smitha czy Johna Stuarta Milla nie wspominając. Podobnie jest z kształtowaniem się narodów w XIX wieku. Temat ten praktycznie się tu nie pojawia, a jeśli już, to w jednoznacznie negatywnym świetle jako przyczyna większości problemów, z którymi musiał się borykać Stary Kontynent.

Z ekspozycji Domu Historii Europejskiej wynika też pośrednio, że dopiero książka „Sąsiedzi" Jana T. Grossa uświadomiła Polakom skalę Holokaustu i fakt współudziału w nim naszych rodaków. Wystawa ta jest pod tym względem szczególnie kuriozalna, gdyż tematyce samej Zagłady poświęcono niezwykle mało miejsca. Można wręcz odnieść wrażenie, że mniej niż kwestii odpowiedzialności za nią.

Kluczowa jednak jest ogólna wymowa ekspozycji prezentowanej w Domu Historii Europy. Ta zaś jest jednoznacznie ideologiczna i stanowi wyjątkowe pomieszanie politycznej poprawności ze skrajnie lewicowym przechyłem, chwilami wręcz eurokomunistycznym przekazem. To powoduje m.in., że w części, gdzie mowa jest o totalitaryzmach, widz się dowiaduje, że owszem w XX wieku pojawił się on w Europie w dwóch postaciach, tyle że nazywały się one: „nazizm" i „stalinizm".

Co jednak najważniejsze, profil ideologiczny wystawy powoduje, że nie jest ona w stanie zrealizować głównego (jak się można spodziewać) celu tego przedsięwzięcia, którym powinno być wzbudzenie w mieszkańcach Unii dumy wynikającej z faktu bycia Europejczykiem, przekonanie ich o sukcesie integracji europejskiej oraz pozytywne nastawienie do wartości stojących u podstaw Europy. Tymczasem ekspozycja poświęcona zimnej wojnie bardzo wiele uwagi przykłada do odpowiedniej symetrii między oboma ścierającymi się blokami, jak ognia unika wartościowania, na koniec zaś okazuje się, że właściwie z niewiadomych przyczyn jeden z nich wygrał.

W ten sposób zmarnowana została olbrzymia szansa, by pokazać wielki triumf świata zachodniego i reprezentowanych przez niego wartości nad totalitarnym zniewoleniem. Wydarzenie, które mogłoby się stać jednym z pięknych mitów założycielskich nowej, rozszerzonej o Europę Środkową wspólnoty, zostało rozmyte w mętnym sosie poprawności politycznej. Wartości, które stały za zwycięstwem świata wolności nad sowieckim zniewoleniem, nie zostały pokazane na wystawie mającej prezentować drogę do zjednoczonej Europy. Trudno o większy paradoks.

* * *

Historia dzieli nie tylko Polskę i Niemcy. Różne, nieprzystające do siebie narracje i interpretacje można znaleźć w całej Europie. Pamiętać przy tym należy o rosnącej roli historii (czy może raczej – polityki historycznej) we współczesnym świecie. W skrajnym przypadku może być bowiem nie tylko kwestią soft power, ale również jak najbardziej twardej polityki bezpieczeństwa, czego przykładem może być konflikt rosyjsko-ukraiński, w którym rosyjska agresja na Ukrainę jest uzasadniana m.in. względami historycznymi, agresywną propagandą z zakresu polityki historycznej. To wymaga od Polski z jednej strony aktywności na tym polu, z drugiej zaś mądrości i powściągliwości pozwalającej na skuteczną realizację celów.

Autor jest wicedyrektorem Muzeum Powstania Warszawskiego. W latach 2014–2016 był zastępcą prezesa Instytutu Pamięci Narodowej.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Reparacje – to słowo zrobiło w ostatnich tygodniach furorę w polskiej debacie publicznej. Stało się jednym z najczęściej używanych i odmienianych przez wszystkie przypadki wyrazów w dyskursie nad Wisłą i rozpaliło wyobraźnię społeczną niewyobrażalnymi kwotami ewentualnych roszczeń państwa polskiego. Jednocześnie tematyka ta, co zrozumiałe, zaciążyła na relacjach polsko-niemieckich, stanowiąc nowy i poważny czynnik w nie najlepszych ostatnio stosunkach między oboma krajami.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman