Gra pan też w kinie gatunkowym, jest w pana filmografii nawet horror. Ale naprawdę zaskoczył mnie pan talentem komediowym.
Nikt nie chciał uwierzyć, że mogę być zabawny, więc sam się wprosiłem. Kinga Dębska zaproponowała mi rolę lekarza w „Moich córkach krowach". Odpowiedziałem: „Ogólnie przystojnych doktorów to ja już kilku zagrałem. A tam jest taki głupek, on mi się strasznie podoba". Kinga zaryzykowała i pozwoliła mi zaryzykować. A potem poszliśmy dalej tym samym tropem w „Planie B". Ona na polski ciężar potrafi nanieść czeski humor, swobodę rozmawiania o życiu, w którym przeplatają się tragedie i dobre chwile.
Teraz gra pan w jej „Zabawie, zabawie". I nie ona jedna do pana wraca. Także Wojciech Smarzowski, Borys Lankosz czy właśnie Pasikowski.
Kiedyś cholernie mi imponował Patryk Vega, myślałem, że stworzymy team na lata. Nasze drogi się rozeszły. Patrykowi zrobili krzywdę, całkowicie ignorując w werdykcie festiwalu w Gdyni jego „Pitbulla". Może dlatego zmienił podejście do kina. A inni rzeczywiście czasem mi proponują role w następnych produkcjach. Te powroty to dobre doświadczenia. Uczymy się siebie i od siebie nawzajem. A to ważne. My, aktorzy, gramy to, co jest napisane w scenariuszu. Ale postacie wypełniamy sobą, własnymi gestami, pomysłami. I czasem ponosi nas fantazja, a dobry reżyser wie, kiedy ją przykrócić, a kiedy dać jej galopować. I jeszcze ją rozbuchać.
Nie unika pan udziału w serialach.
Na przełomie wieków brałem udział w TVN-owskim „Miasteczku" i w „Marzeniach do spełnienia" w TVP. Oba projekty miały potencjał, by przekształcić się w długofalowe telenowele, ale po sezonie czy dwóch umierały. Może dla mnie lepiej, bo nie zagrzebałem się w jednej postaci na lata. Ale generalnie nie mam problemu z występami w seriach, zwłaszcza krótkich, takich jak „Pitbull" czy „Głęboka woda" Magdy Łazarkiewicz, Kasi Adamik i Olgi Hajdas – opowieść o wykluczonych, chorych, słabszych. To coś, co mnie w życiu bardzo obchodzi. Z kolei w HBO-wskim „Pakcie" znalazłem wyjątkową jakość pracy. Na wszystko był tam czas: na napisanie scenariuszy, na zdjęcia, na dopracowanie każdego szczegółu. Superdoświadczeniem było spotkanie z reżyserem Markiem Lechkim – artystą spokojnym, jakby wycofanym, a przecież o ogromnej sile wewnętrznej. A w drugiej serii z Leszkiem Dawidem. Zresztą dobre seriale robią dzisiaj zawrotną karierę.
Nie wspomina pan o swoich rolach za granicą: w niemieckim serialu „Der Usedom Krimi" kręconym w RPA „Cape Town". Ale również o zagranicznych fabułach: wielkim duńskim przeboju „Małżeńskie porachunki" z Ulrichem Thomsenem i Nicolasem Bro czy dramacie wojennym Seana Ellisa „Anthropoid", gdzie grał pan obok Cilliana Murhy'ego i Jamie Dornana.
Kiedyś wystąpiłem w innym duńskim filmie „Kobieta, która śniła o mężczyźnie". Ole Bornedal zobaczył moje demo i przysłał mi scenariusz. Zagrałem płatnego mordercę Igora. Ole założył sobie, że to nie będzie tur, lecz ktoś o delikatniejszej posturze, za to dziki. Ogolili mnie, wytatuowali, zamieniłem się w grubiańskiego, wiecznie podpitego przybysza ze Wschodu. Poukładani Duńczycy byli zachwyceni, bo tęsknią za odrobiną szaleństwa. A przy „Anthropoidzie" Anka zadzwoniła w sobotę, kiedy akurat jechałem z rodziną na wakacje: „Możesz być w poniedziałek w Pradze?". „Na Pradze?" – upewniam się. „ Nie, w Pradze. Amerykańska koprodukcja, fajna rola, świetny scenariusz, znakomici aktorzy". Żona zadecydowała: „Jedź, będzie przygoda". Pytam Ankę, ile tam jest gadania, bo mówię po angielsku, ale przez moją nieśmiałość trochę się krępuję. „Niewiele" – odpowiada. Przysłała mi scenariusz dopiero, kiedy się zgodziłem. A tam już na początku osiem stron rozmów. Piszę do Ani: „Oszukałaś mnie!" Odpowiada: „Tak, bo inaczej byś nie pojechał". Dzisiaj wiem, że dobrze zrobiła. Amerykanom nawalił czeski aktor, po krótkiej próbie z Murphym, Dornanem i Tobbym Jonesem reżyser powiedział mi: „No, to do zobaczenia jutro na planie". Rola była bardzo ciekawa.
Widziałam – poważna, prowadzona przez cały film. I nie została wycięta w montażu, jak to się polskim aktorom zdarzało. Są gwiazdki, które po takim filmie w każdym portalu i w każdej śniadaniowej telewizji opowiadałyby o Dornanie, Murphym i swoim sukcesie. Nie jest pan zbyt skromny?
Mnie to nie jest potrzebne. Liczy się praca. Na szczęście nie muszę się promować. Mam dużą swobodę wyborów, którą zapewnia mi także udział w reklamach. Dzięki niemu mogłem nie przyjąć kilku bardzo lukratywnych propozycji, które mi nie odpowiadały artystycznie.
A reklamy pasują do wizerunku artysty?
Rozważnie je z Anką wybieramy, bo dając swoją twarz, biorę na siebie olbrzymią odpowiedzialność. Zdecydowaliśmy się na promocję samochodów, firmy ubezpieczeniowej. A ludzie, którzy mnie zatrudniają, często pozwalają mi mieć pewien wpływ, jak ich klip wygląda.
Bierze pan też udział w kampaniach społecznych.
A to już całkowicie za friko. Jak w Dzikim Życiu. World Wild Life Foundation. Jestem z nimi związany od siedmiu lat . Uczestniczę też w spotkaniach i akcjach charytatywnych na rzecz zwierząt. Jeśli mogę użyć swojej twarzy, żeby pomóc komuś albo chociaż znaleźć dom dla psa, to już jest OK. Ale nie opowiadamy o tym naokoło, robimy to z potrzeby serca.
Jest pan aktorem ponad 20 lat. Przez ten czas zawód panu nie spowszedniał?
Nie, ciągle jestem zaskoczony i szczęśliwy, że mogę go uprawiać. Chciałbym uniknąć nawiedzenia, ale on naprawdę jest wspaniały. Idąc, zachęcony przez nauczycielkę, na egzamin do szkoły teatralnej, nie miałem jeszcze pojęcia, w jaki świat wchodzę. A to jest kosmos, w którym mogę wyrazić furę uczuć. Swoje kompleksy. Swoje niespełnienia i niepokoje. Marzenia. Swoją miłość do żony, dzieci, rodziców. W filmie mogę użyć słów, których czasami w życiu boję się i wstydzę. Kiedyś w „Lęku wysokości" Bartka Konopki zawarłem całą miłość, jaką syn może darzyć ojca. Słowami nie wyraziłbym lepiej tych uczuć. A mogę powiedzieć: „Tato, obejrzyj ten film". „Lęk wysokości" był też bardzo osobisty dla Bartka, który opowiedział w nim historię własnej rodziny. Dlatego jest taką bombą emocjonalną.
Najpiękniejsze chwile na planie to?
Taki moment, kiedy patrzysz w oczy innego aktora i widzisz w nich coś, czego nawet nie umiesz nazwać. Moment, gdy rozumiemy się bez słów. Moment, gdy z tego zwykłego rzemiosła rodzi się coś ekstra.
Na przykład?
Pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie „Dom zły" Wojtka Smarzowskiego. Była tam scena, jak Marian Dziędziel siedzi nad ranem z siekierą, w pogorzelisku i patrzy w okno. Po projekcji spytałem go: „Co ty wtedy miałeś w głowie? O czym myślałeś?". A on mówi: „Nie wiem". Sądzę, że grał jak w hipnozie. To też jest zawodowstwo. Dla amatorów czy młodych aktorów najtrudniejsze są właśnie najprostsze rzeczy. Patrzenie w okno.
A o czym pan myśli patrząc w okno?
O wszystkim, co mnie w życiu spotkało. O tym co zrobiłem. O sprawach osobistych.
Rodzina jest chyba dla pana bardzo ważna.
Nie lubię mówić o swojej prywatności. Boję się, że wtedy coś ulatuje. Ale nie byłoby mnie tutaj, gdzie jestem, gdyby nie moja żona. To ona jest remedium na moje zwątpienia, zdołowania czy nawet takie zwykłe poczucie starzenia się. Czasem sobie myślę: „Kurczę, chłopie, nie masz prawa narzekać, jeśli masz kogoś, kto tak na ciebie patrzy". I jeszcze dzieciaki, w których odnajduję siebie sprzed lat: są tak samo nieśmiałe i przewrażliwione jak ja kiedyś. Staraliśmy się dać im wiele miłości i opieki. Monika poświęciła swoją karierę, żeby je wychować i dopiero powoli wraca do pracy. A one teraz to oddają. Czerpię z nich siłę. I z normalności. Ze spotkań się z fajnymi ludźmi, pogadania z sąsiadami, spaceru, z prostych przyjemności.
Paparazzi na panu nie zarobią.
Im więcej jest wokół blichtru, tym bardziej ja się wycofuję. Rodzice dali mi przykład sumienności, nauczyli pokory. I tę lekcję potem, zwłaszcza wtedy, gdy życie mnie nie rozpieszczało, solidnie przerobiłem. Dzisiaj nie mam potrzeby robienia wokół siebie szumu. Premiery i ścianki do fotografowania traktuję zawodowo, rzadko udzielam wywiadów, głównie wtedy, gdy promuję swój film. Wolę, żeby ludzie poznawali mnie przez moją pracę, a nie w gazetach czy portalach. Nie lubię się wymądrzać, unikam zabierania głosu na tematy, na których się nie znam. To nie jest dla mnie sposób na „zaistnienie". Może dlatego właśnie, że – jak już pani mówiłem – wszystko przychodziło do mnie we właściwym czasie lub wręcz z opóźnieniem i nigdy nie zachłysnąłem się sukcesem.
I tak jest pan popularny, na FB ma pan ponad 300 tysięcy obserwujących.
Facebook to znów ciężka praca mojej agentki. A popularność? Nie zależy mi na tak zwanym szerokim rozgłosie. Jestem dumny, gdy widzę, że ktoś się na moim filmie wzruszy. Gdy powie: „To było dla mnie ważne. Pomogło mi w życiu, coś przemyślałem, zrozumiałem". Fajnie się czuję, jak ktoś zatrzyma się obok mnie samochodem na światłach i podniesie kciuk do góry na znak aprobaty. Kiedyś uśmiechnął się do mnie facet pod parkometrem. Potem napisał na Facebooku, że nie zdążył mi tego powiedzieć, ale „Boisko bezdomnych" stało się przełomem w jego życiu. O, to jest satysfakcja.
Ciekawa jestem co by pan robił, gdyby nie zdał pan do szkoły teatralnej?
Oczywiście byłbym strażakiem. Choć pewnie mógłbym też być dobrym taksówkarzem. Takim psychologiem taksówkowym. Może udałoby mi się wyleczyć jakiegoś pasażera z czarnych myśli...
A czy aktor Marcin Dorociński ma jakieś marzenie?
Zwykle czekam na to, co przyniesie życie, ale jedno marzenie mam: chciałbym w filmie zagrać Zbyszka Cybulskiego. Mam już więcej lat niż on w chwili śmierci. Ale on starzej wyglądał. Może zdążę?
rozmawiała Barbara Hollender
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95