Marcin Dorociński: Jestem takim aktorem, jakim człowiekiem

My, aktorzy, gramy to, co jest napisane w scenariuszu. Ale postacie wypełniamy sobą, własnymi gestami, pomysłami. I czasem ponosi nas fantazja, a dobry reżyser wie, kiedy ją przykrócić, a kiedy dać jej galopować. I jeszcze ją rozbuchać - mówi w rozmowie z Barbarą Hollender aktor Marcin Dorociński.

Aktualizacja: 16.03.2018 21:59 Publikacja: 15.03.2018 13:50

Marcin Dorociński: Jestem takim aktorem, jakim człowiekiem

Foto: Fotorzepa/ Krzysztof Wiktor

Plus Minus: Ta rola przyniosła panu Nagrodę Cybulskiego, sprawiła, że pana kariera rozkręciła się na dobre. Dzisiaj, po 13 latach w „Pitbullu. Ostatniej krwi", znów jest pan Sławkiem Desperskim.

Marcin Dorociński: Sam jestem zaskoczony. Naprawdę nie sądziłem, że spotkam się jeszcze sam ze sobą jako Despero.

I co się okazało? Bardzo się pan przez te lata zmienił?

Nie. Ludzie czasem myślą, że jak na ulicy wiszą plakaty z twoją twarzą, to ci się coś przewraca w głowie. A ja pracuję, żeby tak się nie stało. Owszem, przybyło mi doświadczenia. Ale czasem z niego korzystam, a czasem staram się o nim zapomnieć. Bo wierzę w świeżość, otwartość i energię, którą się ma w młodości, a znam ludzi 70- i 80-letnich, którzy te cechy w sobie zachowali. Tak naprawdę to wciąż staram się w sobie pielęgnować tego chłopaka z Kłudzienka, który zasuwał do technikum w Grodzisku siedem kilometrów piechotą, a popołudniami dorabiał na sortowniku w przetwórni warzyw. Jestem wdzięczny rodzicom, że wpoili mi wartości, na których zbudowałem swoje życie. I nie chciałbym stracić umiejętności codziennego dziwienia się, tak potrzebnego w moim zawodzie. Zawsze powtarzam, że jestem takim aktorem, jakim jestem człowiekiem i jestem takim człowiekiem, jakim jestem aktorem.

To cofnijmy się o 13 lat, gdy Patryk Vega zaczynał kręcić „Pitbulla". Właśnie skończył pan trzydziestkę, był pan absolwentem warszawskiej szkoły teatralnej, ale przebijał się pan z trudem.

Bo studia to piękny czas, a potem wychodzisz z uczelni i – jak mawiał mój profesor Jan Skotnicki – „przypominasz astronautę, który wypuścił się w kosmos i nagle pierd...ł mu skafander". Tak trochę się poczułem. Bardzo powoli piąłem się do większych ról w teatrze, grałem w telewizji, trochę w kinie. Miałem już nawet wrażenie, że moja kariera przyspieszy po głównej roli w „Krugerandach" Wojtka Nowaka, ale film przeszedł niezauważony. Łatwo nie było. W moim życiu wszystko toczy się z takim opóźnionym zapłonem. Ale może to dobrze, bo ja muszę w sobie różne etapy przetrawiać.

Opowiadał mi pan kiedyś, że w drodze na casting do „Pitbulla" powtarzał pan: „Panie Boże, tyle razy się nie udawało, ale teraz naprawdę mi zależy..."

I Pan Bóg się zlitował. „Pitbull" był mocnym uderzeniem. Do żadnej roli przedtem nie przygotowywałem się tak długo. Przez cztery miesiące chodziłem na komendę, gadałem z policjantami, jeździłem z nimi na akcje. Zagrałem faceta kompletnie różnego ode mnie. Sławek to kowboj, który wyważa drzwi i mówi: „Jestem". Ja tak nie umiem. Z natury jestem nieśmiały. Ostrożny, słowny, punktualny. Bardzo bezpieczny dla otoczenia. Dlatego się cieszę, gdy przed kamerą mogę znaleźć w sobie bezczelność, jakiej mi brakuje. Może w ten sposób załatwiam własne kompleksy? Ta robota daje ujście moim frustracjom, tęsknotom, ciekawości.

Poznał pan protoplastę swojego bohatera, Sławka Opalę?

Tak. Był ciekawym facetem, choć myślę, że sam ze sobą miał sporo kłopotów. Film dokumentalny Krzysztofa Langa, media, potem „Pitbull" wykreowały jego wizerunek: twardziela, który patrząc na ludzi, ocenia: zbój, dobry człowiek, zbój, dobry człowiek". I przyświeca mu jeden cel: zbója wsadzić za kraty. Byliśmy inni, nie przepadaliśmy za sobą. Ale w „Pitbullu" wzorowałem się na nim, choć nie była to kalka jeden do jednego.

Ma pan poczucie, że ten film stworzył pana jako aktora?

Grając w „Pitbullu" zrozumiałem, czym jest przekraczanie własnych granic. Nawet się tego wystraszyłem. Pamiętam na przykład, jak kręciliśmy scenę z Weroniką Rosati. Pokazuję jej zdjęcia zwłok, mówię: „Samotność jest wtedy, kiedy wsiadam do tramwaju i każdy numer jest dobry, byle jechać. A ludzie i tak się ode mnie odsuwają, bo walę trupem". Ci twardzi policjanci często są ludźmi potwornie samotnymi, bez stałych partnerek, dzieci, życia osobistego. W tej scenie Rosati waliła mnie w pysk, a kończyło się to seksem. Mocnym, bardzo nerwowym. Spotkaniem się ludzi spragnionych bliskości. Potem bohaterowie leżeli obok siebie ciężko oddychając. Jak operator wyłączył kamerę, oboje się popłakaliśmy. Nikt nie zrobił sobie krzywdy, nie przekroczyliśmy żadnego tabu. Ale przeszliśmy przez jakąś barierę – przez limit ludzkich emocji. Pomyślałem: „Więc to jest aktorstwo? Wiwisekcja?".

A nie da się takiej sceny po prostu zagrać?

Pewnie się da. Zawsze można sobie pomóc techniką. Ale czasami trzeba też uchylić drzwi do siebie, do własnego wnętrza i wejść dalej. Ja to wtedy, dzięki Patrykowi, zrozumiałem. On miał 27 lat, był młodszy ode mnie i nie skończył szkoły filmowej, ale mierzył wysoko. Razem przekraczaliśmy bariery.

Skoro „Pitbull" był dla pana tak ważny, dlaczego nie chciał pan zagrać w kolejnych częściach?

Właśnie dlatego. Z poczucia odpowiedzialności. Z szacunku do tego, co z Patrykiem osiągnęliśmy i co sobie nawzajem podarowaliśmy. Trzy lata temu przeczytałem scenariusz „Pitbulla. Nowych porządków" i zorientowałem się, że postać, którą razem stworzyliśmy, została tam potraktowana po macoszemu. Vega przeszedł na drugą stronę barykady. Jego nowe filmy stały się bardziej opowieściami o gangsterach niż o policjantach. W naszym „Pitbullu" byli faceci, którzy jeździli polonezami i nie mieli na swoich biurkach długopisów, ale wykonywali morderczą robotę, żeby ratować ludzi. A w następnych częściach ważniejsi od nich byli mafiosi, zaczęły się liczyć pieniądze, wygląd, lekkie życie, olewanie policji. To jest inne kino. Miałem wrażenie, że Patryk stracił pokorę, z jaką robiliśmy pierwszy film, powiedziałem więc: „Pas". Patryk stwierdził „OK" i nakręcił film bez Sławka. „Nowe porządki", a potem „Niebezpieczne kobiety" odniosły sukces. Mnie nie przekonują.

To dlaczego przyjął pan rolę w „Pitbullu. Ostatnim psie"?

Rok temu zadzwonił producent z kolejną pitbullową propozycją. Powiedziałem: „Nie", ale spytał czy może mi przysłać scenariusz. Po pół roku dostałem tekst podpisany „Władysław Pasikowski". Szczęka mi opadła, bo się tego nie spodziewałem. Nie byliśmy z Władkiem bardzo zakumplowani, wciąż się poznajemy, ale miałem świetne wspomnienia ze współpracy z nim w „Jacku Strongu". To bardzo wrażliwy facet, wymagający dużo od siebie i od innych. Scenariusz też mi się spodobał, jednak miałem do niego pewne zastrzeżenia. Napisałem do Władka. Nie odpisał „Pogięło cię", tylko wysłuchał moich uwag. Zależało mi na przykład, żeby pojawili się na ekranie bohaterowie z pierwszej części: Metel, Nielat. I Władek na to poszedł. Trochę pozmieniał w tekście i dopiero wtedy zaczęliśmy gadać o umowach i pieniądzach. One naprawdę były na samym końcu.

Wyszła petarda. Film mocny, trzymający w napięciu.

Pasikowski jest bezkompromisowym, bardzo zdecydowanym reżyserem o silnej wizji, a jednocześnie przystąpił do tego filmu z szacunkiem. Obejrzał wszystkie „Pitbulle", znał na pamięć różne teksty, muzykę. Myślę, że udało mu się współcześnie dotknąć esencji pierwszej części tego cyklu.

W „...Ostatnim psie" jest również obraz dzisiejszej, skorumpowanej Polski.

Pracując nad tym filmem, myślałem o zdaniu, które w pierwszym „Pitbullu" powiedział grany przez Janusza Gajosa Benek do Rafała Mohra, czyli Nielata: „Wiedz, gdzie barykada jest. I po której jej stronie powinno się być". Hasło czasami w dzisiejszym świecie nadużywane, zwłaszcza, gdy ktoś mówi: „Stoicie tam, gdzie kiedyś stało ZOMO". Ale dla mnie od aluzji politycznych ważniejsza wydaje się refleksja, że choćby życie oferowało ci nie wiem jakie honory, miliony, luksusy i tak pod koniec dnia zostaniesz sam ze sobą i spojrzysz w lustro. I albo będziesz mógł w nie patrzeć, albo nie. Ten film jest dla mnie przede wszystkim opowieścią o uczciwości, o koleżeństwie, o niełatwej przyjaźni. Bardzo lubię scenę z Metylem w bramie, gdy ten degenerat i alkoholik, który całe życie poświęcił policji, mówi: „Myślisz, że jestem taki głupi? Wiem dobrze, co ty robisz, tak jak ty wiesz, co ja robię".

„Pitbull. Ostatni pies" wszedł właśnie na ekrany. Teraz przyjdzie się panu zmierzyć z kolejną falą popularności Sławka Desperskiego.

Może urosnę w oczach chłopaków, którzy myją szyby na skrzyżowaniu, niedaleko mojej ulicy. Bo ostatnio rzucali mi: „Co, nie chcieli cię już w »Pitbullu«?". Mówię to trochę z przymrużeniem oka, bo generalnie lubię siebie i swoje wybory.

One są rzeczywiście rozważne i konsekwentne. Próbuje pan różnych gatunków, ale we wszystkich trzyma poziom.

Pomaga mi moja agentka Anka Świątek. To nie było łatwa decyzja – odejść z dużej agencji aktorskiej i zdecydować się na współpracę z jedną osobą. Ale sprawdziło się. Bo oboje się uparliśmy, że albo robimy rzeczy fajne, albo nie robimy nic. Taka decyzja wzięła się z szacunku do siebie, do pracy, do widzów.

W kinie przełożyło się to na świetne tytuły. Znakomite role ludzi poranionych przez historię, jak w „Róży", „Obławie" czy „Jacku Strongu". Albo przez życie jak „W lęku wysokości" czy „Miłości".

Lubię grać bohaterów upadających, złamanych, podnoszących się. Lubię dawać szansę. Bo wierzę w ludzi. A mogę sobie pozwolić na eksperymenty z psychiką, bo mam poukładane, spokojne życie. Dom, w którym mogę się z traum moich bohaterów leczyć.

Daniel Olbrychski nazywa to „graniem na własnych nerwach". A Arkadiusz Jakubik po swoim ostatnim klapsie w „Wołyniu" wsiadł do samochodu i nocą, prosto z planu, pojechał do domu. Musiał uciec od bezmiaru cierpienia.

Tak czasem jest. Przy „Róży", po każdym ciężkim dniu, zamykałem się sam w pokoju, żeby dojść do siebie. Ten film był opowieścią o świecie, w którym zabrakło człowieczeństwa. O ludziach próbujących ocalić w sobie jego resztki. To było tak przygniatające, że naprawdę chciało się uciekać. A czasem reakcja przychodzi później. Gdy kilka miesięcy po skończeniu zdjęć, jesienią, nagle dopada cię coś na kształt depresji i zaczynasz się łapać na tym, że to ten film odłożył ci się w psychice.

Pana partnerka z „Róży" Agata Kulesza powiedziała mi, że w przerwach zdjęć wracała do domu, stała w oknie, patrząc na płatki śniegu, a jej mąż mówił: „Agata, przecież ciebie tu nie ma".

Bo to nasi najbliżsi wiedzą, ile rola kosztuje. I jak w nas zostaje. Ludzie pytają: „Czy pan gra w życiu?" Nigdy nie gram w życiu. Staram się przynajmniej. Zawodowiec powie: „Wracając do domu, zostawiam swoją postać w garderobie". Ale czasem zdarza się, że ona się do nas przyklei. Bez naszej świadomości. Nagle staję się zbyt pewny siebie i przy śniadaniu odezwę się nie jak Marcin Dorociński, tylko jak Despero. Wtedy przywołuje mnie do porządku żona: „O, Sławuś wrócił..."

Gra pan też w kinie gatunkowym, jest w pana filmografii nawet horror. Ale naprawdę zaskoczył mnie pan talentem komediowym.

Nikt nie chciał uwierzyć, że mogę być zabawny, więc sam się wprosiłem. Kinga Dębska zaproponowała mi rolę lekarza w „Moich córkach krowach". Odpowiedziałem: „Ogólnie przystojnych doktorów to ja już kilku zagrałem. A tam jest taki głupek, on mi się strasznie podoba". Kinga zaryzykowała i pozwoliła mi zaryzykować. A potem poszliśmy dalej tym samym tropem w „Planie B". Ona na polski ciężar potrafi nanieść czeski humor, swobodę rozmawiania o życiu, w którym przeplatają się tragedie i dobre chwile.

Teraz gra pan w jej „Zabawie, zabawie". I nie ona jedna do pana wraca. Także Wojciech Smarzowski, Borys Lankosz czy właśnie Pasikowski.

Kiedyś cholernie mi imponował Patryk Vega, myślałem, że stworzymy team na lata. Nasze drogi się rozeszły. Patrykowi zrobili krzywdę, całkowicie ignorując w werdykcie festiwalu w Gdyni jego „Pitbulla". Może dlatego zmienił podejście do kina. A inni rzeczywiście czasem mi proponują role w następnych produkcjach. Te powroty to dobre doświadczenia. Uczymy się siebie i od siebie nawzajem. A to ważne. My, aktorzy, gramy to, co jest napisane w scenariuszu. Ale postacie wypełniamy sobą, własnymi gestami, pomysłami. I czasem ponosi nas fantazja, a dobry reżyser wie, kiedy ją przykrócić, a kiedy dać jej galopować. I jeszcze ją rozbuchać.

Nie unika pan udziału w serialach.

Na przełomie wieków brałem udział w TVN-owskim „Miasteczku" i w „Marzeniach do spełnienia" w TVP. Oba projekty miały potencjał, by przekształcić się w długofalowe telenowele, ale po sezonie czy dwóch umierały. Może dla mnie lepiej, bo nie zagrzebałem się w jednej postaci na lata. Ale generalnie nie mam problemu z występami w seriach, zwłaszcza krótkich, takich jak „Pitbull" czy „Głęboka woda" Magdy Łazarkiewicz, Kasi Adamik i Olgi Hajdas – opowieść o wykluczonych, chorych, słabszych. To coś, co mnie w życiu bardzo obchodzi. Z kolei w HBO-wskim „Pakcie" znalazłem wyjątkową jakość pracy. Na wszystko był tam czas: na napisanie scenariuszy, na zdjęcia, na dopracowanie każdego szczegółu. Superdoświadczeniem było spotkanie z reżyserem Markiem Lechkim – artystą spokojnym, jakby wycofanym, a przecież o ogromnej sile wewnętrznej. A w drugiej serii z Leszkiem Dawidem. Zresztą dobre seriale robią dzisiaj zawrotną karierę.

Nie wspomina pan o swoich rolach za granicą: w niemieckim serialu „Der Usedom Krimi" kręconym w RPA „Cape Town". Ale również o zagranicznych fabułach: wielkim duńskim przeboju „Małżeńskie porachunki" z Ulrichem Thomsenem i Nicolasem Bro czy dramacie wojennym Seana Ellisa „Anthropoid", gdzie grał pan obok Cilliana Murhy'ego i Jamie Dornana.

Kiedyś wystąpiłem w innym duńskim filmie „Kobieta, która śniła o mężczyźnie". Ole Bornedal zobaczył moje demo i przysłał mi scenariusz. Zagrałem płatnego mordercę Igora. Ole założył sobie, że to nie będzie tur, lecz ktoś o delikatniejszej posturze, za to dziki. Ogolili mnie, wytatuowali, zamieniłem się w grubiańskiego, wiecznie podpitego przybysza ze Wschodu. Poukładani Duńczycy byli zachwyceni, bo tęsknią za odrobiną szaleństwa. A przy „Anthropoidzie" Anka zadzwoniła w sobotę, kiedy akurat jechałem z rodziną na wakacje: „Możesz być w poniedziałek w Pradze?". „Na Pradze?" – upewniam się. „ Nie, w Pradze. Amerykańska koprodukcja, fajna rola, świetny scenariusz, znakomici aktorzy". Żona zadecydowała: „Jedź, będzie przygoda". Pytam Ankę, ile tam jest gadania, bo mówię po angielsku, ale przez moją nieśmiałość trochę się krępuję. „Niewiele" – odpowiada. Przysłała mi scenariusz dopiero, kiedy się zgodziłem. A tam już na początku osiem stron rozmów. Piszę do Ani: „Oszukałaś mnie!" Odpowiada: „Tak, bo inaczej byś nie pojechał". Dzisiaj wiem, że dobrze zrobiła. Amerykanom nawalił czeski aktor, po krótkiej próbie z Murphym, Dornanem i Tobbym Jonesem reżyser powiedział mi: „No, to do zobaczenia jutro na planie". Rola była bardzo ciekawa.

Widziałam – poważna, prowadzona przez cały film. I nie została wycięta w montażu, jak to się polskim aktorom zdarzało. Są gwiazdki, które po takim filmie w każdym portalu i w każdej śniadaniowej telewizji opowiadałyby o Dornanie, Murphym i swoim sukcesie. Nie jest pan zbyt skromny?

Mnie to nie jest potrzebne. Liczy się praca. Na szczęście nie muszę się promować. Mam dużą swobodę wyborów, którą zapewnia mi także udział w reklamach. Dzięki niemu mogłem nie przyjąć kilku bardzo lukratywnych propozycji, które mi nie odpowiadały artystycznie.

A reklamy pasują do wizerunku artysty?

Rozważnie je z Anką wybieramy, bo dając swoją twarz, biorę na siebie olbrzymią odpowiedzialność. Zdecydowaliśmy się na promocję samochodów, firmy ubezpieczeniowej. A ludzie, którzy mnie zatrudniają, często pozwalają mi mieć pewien wpływ, jak ich klip wygląda.

Bierze pan też udział w kampaniach społecznych.

A to już całkowicie za friko. Jak w Dzikim Życiu. World Wild Life Foundation. Jestem z nimi związany od siedmiu lat . Uczestniczę też w spotkaniach i akcjach charytatywnych na rzecz zwierząt. Jeśli mogę użyć swojej twarzy, żeby pomóc komuś albo chociaż znaleźć dom dla psa, to już jest OK. Ale nie opowiadamy o tym naokoło, robimy to z potrzeby serca.

Jest pan aktorem ponad 20 lat. Przez ten czas zawód panu nie spowszedniał?

Nie, ciągle jestem zaskoczony i szczęśliwy, że mogę go uprawiać. Chciałbym uniknąć nawiedzenia, ale on naprawdę jest wspaniały. Idąc, zachęcony przez nauczycielkę, na egzamin do szkoły teatralnej, nie miałem jeszcze pojęcia, w jaki świat wchodzę. A to jest kosmos, w którym mogę wyrazić furę uczuć. Swoje kompleksy. Swoje niespełnienia i niepokoje. Marzenia. Swoją miłość do żony, dzieci, rodziców. W filmie mogę użyć słów, których czasami w życiu boję się i wstydzę. Kiedyś w „Lęku wysokości" Bartka Konopki zawarłem całą miłość, jaką syn może darzyć ojca. Słowami nie wyraziłbym lepiej tych uczuć. A mogę powiedzieć: „Tato, obejrzyj ten film". „Lęk wysokości" był też bardzo osobisty dla Bartka, który opowiedział w nim historię własnej rodziny. Dlatego jest taką bombą emocjonalną.

Najpiękniejsze chwile na planie to?

Taki moment, kiedy patrzysz w oczy innego aktora i widzisz w nich coś, czego nawet nie umiesz nazwać. Moment, gdy rozumiemy się bez słów. Moment, gdy z tego zwykłego rzemiosła rodzi się coś ekstra.

Na przykład?

Pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie „Dom zły" Wojtka Smarzowskiego. Była tam scena, jak Marian Dziędziel siedzi nad ranem z siekierą, w pogorzelisku i patrzy w okno. Po projekcji spytałem go: „Co ty wtedy miałeś w głowie? O czym myślałeś?". A on mówi: „Nie wiem". Sądzę, że grał jak w hipnozie. To też jest zawodowstwo. Dla amatorów czy młodych aktorów najtrudniejsze są właśnie najprostsze rzeczy. Patrzenie w okno.

A o czym pan myśli patrząc w okno?

O wszystkim, co mnie w życiu spotkało. O tym co zrobiłem. O sprawach osobistych.

Rodzina jest chyba dla pana bardzo ważna.

Nie lubię mówić o swojej prywatności. Boję się, że wtedy coś ulatuje. Ale nie byłoby mnie tutaj, gdzie jestem, gdyby nie moja żona. To ona jest remedium na moje zwątpienia, zdołowania czy nawet takie zwykłe poczucie starzenia się. Czasem sobie myślę: „Kurczę, chłopie, nie masz prawa narzekać, jeśli masz kogoś, kto tak na ciebie patrzy". I jeszcze dzieciaki, w których odnajduję siebie sprzed lat: są tak samo nieśmiałe i przewrażliwione jak ja kiedyś. Staraliśmy się dać im wiele miłości i opieki. Monika poświęciła swoją karierę, żeby je wychować i dopiero powoli wraca do pracy. A one teraz to oddają. Czerpię z nich siłę. I z normalności. Ze spotkań się z fajnymi ludźmi, pogadania z sąsiadami, spaceru, z prostych przyjemności.

Paparazzi na panu nie zarobią.

Im więcej jest wokół blichtru, tym bardziej ja się wycofuję. Rodzice dali mi przykład sumienności, nauczyli pokory. I tę lekcję potem, zwłaszcza wtedy, gdy życie mnie nie rozpieszczało, solidnie przerobiłem. Dzisiaj nie mam potrzeby robienia wokół siebie szumu. Premiery i ścianki do fotografowania traktuję zawodowo, rzadko udzielam wywiadów, głównie wtedy, gdy promuję swój film. Wolę, żeby ludzie poznawali mnie przez moją pracę, a nie w gazetach czy portalach. Nie lubię się wymądrzać, unikam zabierania głosu na tematy, na których się nie znam. To nie jest dla mnie sposób na „zaistnienie". Może dlatego właśnie, że – jak już pani mówiłem – wszystko przychodziło do mnie we właściwym czasie lub wręcz z opóźnieniem i nigdy nie zachłysnąłem się sukcesem.

I tak jest pan popularny, na FB ma pan ponad 300 tysięcy obserwujących.

Facebook to znów ciężka praca mojej agentki. A popularność? Nie zależy mi na tak zwanym szerokim rozgłosie. Jestem dumny, gdy widzę, że ktoś się na moim filmie wzruszy. Gdy powie: „To było dla mnie ważne. Pomogło mi w życiu, coś przemyślałem, zrozumiałem". Fajnie się czuję, jak ktoś zatrzyma się obok mnie samochodem na światłach i podniesie kciuk do góry na znak aprobaty. Kiedyś uśmiechnął się do mnie facet pod parkometrem. Potem napisał na Facebooku, że nie zdążył mi tego powiedzieć, ale „Boisko bezdomnych" stało się przełomem w jego życiu. O, to jest satysfakcja.

Ciekawa jestem co by pan robił, gdyby nie zdał pan do szkoły teatralnej?

Oczywiście byłbym strażakiem. Choć pewnie mógłbym też być dobrym taksówkarzem. Takim psychologiem taksówkowym. Może udałoby mi się wyleczyć jakiegoś pasażera z czarnych myśli...

A czy aktor Marcin Dorociński ma jakieś marzenie?

Zwykle czekam na to, co przyniesie życie, ale jedno marzenie mam: chciałbym w filmie zagrać Zbyszka Cybulskiego. Mam już więcej lat niż on w chwili śmierci. Ale on starzej wyglądał. Może zdążę?

rozmawiała Barbara Hollender

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Ta rola przyniosła panu Nagrodę Cybulskiego, sprawiła, że pana kariera rozkręciła się na dobre. Dzisiaj, po 13 latach w „Pitbullu. Ostatniej krwi", znów jest pan Sławkiem Desperskim.

Marcin Dorociński: Sam jestem zaskoczony. Naprawdę nie sądziłem, że spotkam się jeszcze sam ze sobą jako Despero.

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi