– Panie pułkowniku, zgadzam się, że zaproponowane przez pana rozwiązanie jest najprostszym z dostępnych, niemniej proponowałbym wcześniej wypróbować kilka innych.
Dialog ten miał miejsce podczas wojny polsko-bolszewickiej, a krnąbrnym podwładnym był ojciec pisarza i eseisty Andrzeja Bobkowskiego. Z faktu, że udało mu się opowiedzieć synowi tę anegdotę, można wywnioskować, że któreś z tych trudniejszych rozwiązań, jakie miał do dyspozycji wzięty w kleszcze pułk ułanów, okazało się skuteczne. I mógłby to być wstęp do kolejnego odcinka serialu o samobójczych skłonnościach Polaków, bardziej poetyckiej niż politycznej natury naszego narodu. Ale jest w tej historii znak czegoś jeszcze; nie tylko przekleństwo, ale też dar. Ponieważ my, Polacy, potrafimy umierać; wiemy, jak należy się do tego zabrać. I robimy to w sposób, który sprawia, że aż innym chce się żyć.
Nie byłoby jednej z najwspanialszych przygód ludzkości XX wieku, gdyby nie śmierć jednego z nas. Cicely Saunders poznała Dawida Taśmę, polskiego Żyda w Londynie, kilka lat po zakończeniu drugiej wojny światowej. Umierał na raka w szpitalu, gdzie ona była pielęgniarką. Był tak samotny i przygnębiony, jak tylko może być umierający agnostyk. Za nim było pasmo rozczarowań, przed nim kompletna nicość. Ale za każdym razem, kiedy Cicely zaczynała z nim rozmawiać, oboje zauważali, że jego cierpienie – również to fizyczne – zmniejsza się. Na kilka dni przed śmiercią życie Dawida nabrało sensu i celu, we dwójkę wymyślili i opracowali program opieki paliatywnej, z którego miał narodzić się cały współczesny ruch hospicyjny. Jedna z tych kilku bardzo nielicznych rzeczy, które w minionym wieku były właściwie udzieloną odpowiedzią na odwieczne pytanie o godność człowieka.
Hospicja wyrastały jedne po drugim, stojący za nimi wszystkimi pomysł, by koić cierpienie nie tylko farmakologią, ale nade wszystko obecnością, ogarniał cały świat. Jego znaczenia dla nas, tych wszystkich, którzy być może nigdy nie przekroczyli nawet progu hospicjum, nie da się przecenić. Ponieważ to od tego, jak umieramy, zależy sposób, w jaki żyjemy. W nowoczesności, epoce życia coraz wygodniejszego i dłuższego, śmierć – jak pisał historyk kultury, Philippe Aries – „zdziczała".
Zamknięto ją i ukryto przed oczami nas, stojących w tej kolejce nieco dalej. Obnażona z rytuałów, wypchnięta ze świata kultury – nagi, biologiczny fakt. I my – nagie, biologiczne, zdziczałe istnienia. Im głębiej ukryta była śmierć, tym ludziom łatwiej przychodziło zabijanie. A potem pojawiła się Cicely Saunders i tych, których nie dało się wyrwać z kleszczy śmierci, wyciągała przynajmniej z objęć samotności. Koiła cierpienie obu stron. Nadając śmierci ludzką twarz, odzyskiwała ją też dla życia.