Nie bardzo inaczej jest w „Białym Lotosie". Sześcioodcinkowy serial, zrealizowany przez aktora, scenarzystę i reżysera Mike'a White'a dla HBO, otwiera się w tym samym co „Zacisze" slapstickowym stylu. Otóż do pracy w ekskluzywnym ośrodku wypoczynkowym na Hawajach zostaje przyjęta nowa stażystka. Jest dosyć tęga, więc kierownik hotelu Armond (uderzająco podobny do Johna Cleese Murray Bartlett) nie zauważa, że dziewczyna jest w zaawansowanej ciąży. Kiedy zacznie rodzić, „śmiechu będzie co niemiara".
Jednocześnie ambicje twórców były spore, bo szybko staje się oczywiste, że chcieli nakręcić satyrę społeczną, biorąc pod mikroskop wakacje typu all inclusive. Aczkolwiek prostych czy nawet prostackich żartów tutaj nie brakuje. I dobrze, czasem trzeba się pośmiać z głupot, żeby przepona trochę popracowała i rozmasowała brzuch.
W hotelu ważny jest rzeczony kierownik, ale jeszcze ważniejsi są goście – to z nich przecież będziemy się śmiać. Mamy więc znudzoną sobą (białą) rodzinkę Mossbacherów. Zamożną na tyle, żeby zabrać na wakacje (kolorową) koleżankę córki z college'u. Typowa liberalna burżuazja: ojciec popija drinki i tęskni za swoją utraconą dzikością serca, matka szuka idealnego kadru, bo ma wideospotkanie z chińskimi inwestorami („przecież nie mogą wiedzieć, że pojechałam na wakacje!"), syn – znerwicowany onanista, i córka – gardząca wszystkimi lewicowa oratorka, która pragnie dzielić się majątkiem, choć nie swoim.
Najsłabiej w tym niezłym serialu wypada satyra na klasę próżniaczą
Kolejny pokój to nowożeńcy – ona, początkująca dziennikarka, on, syn bogatych rodziców. Mama płaci za wyprawę młodych i nie omieszka osobiście sprawdzić, jak się bawią i czy są traktowani adekwatnie do wysokiej ceny wakacji. W roli synalka Jake Lacy i trzeba go pochwalić, bo rewelacyjnie zagrał bubka, który bierze się za Armonda, bo ten pomylił rezerwacje i zamiast do „apartamentu dla nowożeńców" młodzi trafili do „zwyczajnego apartamentu". Ważniak się wkurza i wypowiada wojnę hotelarzowi. Skończy się ofiarami w ludziach.