Gdy ktoś ma 2–3 tys. zł na rękę, to 70 zł stanowi dla niego różnicę.
To tym ludziom można tę podwyżkę zrekompensować, nawet z górką, i tak to się zbilansuje.
Wróćmy do lat 90. i podatków progresywnych. Największym problemem nie były same podatki, tylko wysokość progów podatkowych. Pamiętam, jak jednego roku ku mojemu zdumieniu przesunęłam się z drugiej do trzeciej grupy podatkowej, wcale nie awansując materialnie.
Oczywiście, bo rząd zamroził progi podatkowe mimo bardzo wysokiej inflacji, a gdy Trybunał Konstytucyjny orzekł, że przepis o zamrożeniu progów podatkowych jest sprzeczny z konstytucją, Sejm odrzucił to orzeczenie, bo to było jeszcze pod rządami starej konstytucji, która przewidywała taką możliwość. Za odrzuceniem orzeczenia Trybunału głosował m.in. minister finansów, który te progi podatkowe zamroził.
A potem nastał 1993 rok i minister finansów Marek Borowski z SLD powiedział, że jest różnica między rządami liberalnymi a robotniczo-chłopskimi i dlatego rząd SLD–PSL podwyższa podatki dochodowe do 21, 33 i 45 proc.
Tak jest i to było naprawdę bez sensu. W dzisiejszym otwartym świecie nawet Amerykanie nie są w stanie opodatkować ludzi tak wysoko, jak by chcieli, bo ci najbogatsi zawsze znajdą sobie miejsce, gdzie będą płacili mniej. W Polsce było i jest tak samo. Wśród najbogatszych Polaków z listy „Forbesa" nie znajduję takich, którzy płaciliby podatki w Polsce. Progresja podatkowa ich nie sięga. Zresztą gdyby płacili tyle, ile państwo od nich chce, to nigdy nie staliby się bogaci. Progresja uderza w średniaków. Tych, których nie stać na zrobienie optymalizacji. A poza tym utrudnia rozwój, bo jeżeli małym przedsiębiorcom zabieramy więcej z ich zysku, to oni mniej reinwestują albo ograniczają konsumpcję, a przecież konsumpcja napędza wzrost gospodarczy.
Mimo to w latach 1993–1997, kiedy podwyższono podatki, gospodarka pięknie się rozwijała.
Tylko że wtedy w drugim i trzecim progu podatkowym znajdowało się łącznie 3 proc. podatników, bo reszta kombinowała jak mogła. Gdyby wzięła pani „Życie Warszawy" z tamtego okresu, to zobaczyłaby pani ogłoszenia „koszty kupię".
Kupowano lewe faktury?
Jakie lewe? Całkiem legalne. Przykładowo taksówkarz za drobną opłatą mógł wystawić napisaną odręcznie fakturę za dowolny kurs, np. z Warszawy do Gdańska, bo nikt go nie sprawdził. I tak to chodziło. Gdyby naprawdę tylko 3 proc. Polaków miało dochody wchodzące w drugi i trzeci próg podatkowy, to nie rozwinęlibyśmy się tak, jak się rozwinęliśmy.
Wszyscy uprawiali fikcję?
Tak jest. I czuli się usprawiedliwieni, bo w tamtym czasie afera goniła aferę, pieniądze budżetowe wypływały szerokim strumieniem, a państwo chciało od ludzi podatki niegodziwe. Bo 40 proc. od ponad 10 tys. marek to nie jest podatek, tylko wywłaszczenie, zatem ludzie nie dawali się wywłaszczać.
W 2001 roku rząd Leszka Millera wprowadził podatek od dochodów z giełd i od dochodów z oszczędności, czyli podatek od zysków kapitałowych.
To był bardzo dobry podatek.
Ludziom się nie spodobał. Politycy SLD do dzisiaj uważają, że gdy zapowiedzieli ten podatek na kilka dni przed wyborami, to stracili 2–3 proc. poparcia.
Przekaz mieli kiepski. Inwestorzy finansowi zaczęli krzyczeć: zabierają nam nasze oszczędności.
W rzeczywistości nikt nikomu oszczędności nie zabierał, bo podatek był od odsetek, ale Sojusz nie potrafił się z tym przebić. Na miejscu SLD obliczałbym ten podatek pomniejszony o inflację, która była wówczas wysoka. Ale oni tego nie zrobili i dlatego łatwo było ludziom wmówić: zabierają wam oszczędności. U nas, w Centrum Adama Smitha, też pojawili się ludzie, którzy chcieli, żebyśmy ten podatek zwalczali.
Bo mieli kapitał i nie chcieli płacić podatku od zysku?
Oczywiście. A my się na to nie zgodziliśmy, bo jeżeli są trzy źródła przychodu: praca, kapitał i ziemia, to u nas opodatkowanie pracy od początku było bardzo wysokie, a kapitał w ogóle nie był opodatkowany. Podatek Belki ma idealną konstrukcję, ponieważ jest pobierany u źródła, zatem ludzie nawet nie zauważają, że go płacą. Jest coś takiego jak psychologia podatkowa. Zły system podatkowy powoduje, że ludzie są skłóceni. Biedni nienawidzą bogatych i vice versa. Na dodatek wszyscy widzą, że państwo szasta ich pieniędzmi, wydając je na handlarza bronią, który nagle zaczął handlować respiratorami, lub na instruktora narciarskiego, który niespodziewanie zabrał się do handlu maseczkami. I to powoduje jeszcze większe napięcia.
Zyta Gilowska, o której pana wspomniał, jako minister finansów w rządzie PiS zrobiła małą rewolucję podatkową. Zlikwidowała trzeci próg podatkowy, obniżyła składkę zdrowotną i zlikwidowała podatek spadkowy.
Gdy Zyta była w PO, to sam ją przekonywałem do niektórych pomysłów, m.in. do likwidacji podatku spadkowego, bo podatek od wdów i sierot jest niemoralny.
Nawet od sierot po Janie Kulczyku?
Akurat te sieroty nie są rezydentami podatkowymi w Polsce, a Jan Kulczyk też nie miał majątku w kraju, zatem i tak podatku spadkowego jego dzieci by nie zapłaciły. Podatek spadkowy płacony jest głównie wtedy, gdy rodzina się pokłóci i zacznie na siebie donosić do urzędu skarbowego. Przez całe lata koszty egzekucji tego podatku były wyższe od wpływów. Natomiast czasami dochodziło do sytuacji niemoralnych. A nawet gdy ten podatek został zlikwidowany, to zostawiono furtkę pozwalającą na opodatkowanie dochodu ze sprzedaży odziedziczonego mieszkania. Na tej podstawie pewien urząd skarbowy naliczył podatek dziewczynce, która w spadku po ojcu dostała mieszkanie, a matka je sprzedała, bo nie była w stanie płacić rat kredytu. Dlatego gdy ludzie słyszą o reformach podatkowych, to drżą.
Do obniżenia składki zdrowotnej też pan namawiał Gilowską?
Rozmawiałem z Zytą parokrotnie o obniżeniu kosztów pracy, jeszcze gdy była w PO. Potem, gdy ją Tusk z Platformy przegonił, poszła do PiS, ale poglądów na gospodarkę nie zmieniła.
A jeżeli chodzi o obniżenie kosztów pracy, to w Centrum Adama Smitha przygotowaliśmy kompleksowy projekt, jak to zrobić. Natomiast pod koniec prac nad nim trochę się w Centrum poróżniliśmy. Inne stanowisko zajęli Krzysztof Dzierżawski, Andrzej Sadowski i ja, a trochę inne Paweł Szałamacha i dwóch innych kolegów. Oni tuż przed wyborami w 2005 roku powołali Instytut Sobieskiego i przedstawili własny program reform podatkowych, który był lekko zmodyfikowanym naszym programem. Pan Jarosław wybrał program Instytutu Sobieskiego.
Dlaczego?
My byliśmy ci źli liberałowie.
W każdym razie Jan Krzysztof Bielecki po latach powiedział, że obniżenie składki zdrowotnej spowodowało, iż pracownicy mieli więcej pieniędzy w kieszeniach, co było impulsem popytowym. I dlatego kryzys 2008 roku przeszliśmy suchą nogą – popyt wewnętrzny ciągnął gospodarkę.
To dlaczego, mając takie doświadczenia, Donald Tusk nie był skory do obniżania podatków, tylko je podwyższył, np. VAT?
Potrzebował pieniędzy, bo próbował przekupywać wyborców, tylko nie był w tym tak brutalny jak Jarosław Kaczyński. Ale na ciepłą wodę w kranie musiał mieć pieniądze. Poza tym Jan Vincent Rostowski jako minister finansów był dosyć rozrzutny, jeżeli chodzi o wydatki budżetowe.
Jak to rozrzutny, przecież to on mówił, że „pieniędzy nie ma i nie będzie".
Tak mówił, ale wydatki budżetowe rosły z roku na rok, mimo że mieliśmy kryzys. W efekcie z powodu rozbuchanych wydatków rząd musiał zlikwidować OFE, żeby na papierze obniżyć deficyt.
To co wyniknie z rewolucji podatkowej projektowanej przez obecny rząd?
Przypuszczam, że dla budżetu państwa niewiele. Po pierwsze, ci, którzy mają zapłacić więcej, będą optymalizować na potęgę. Może i ludzie są głupi, jak wyznał onegdaj przyszły premier u Sowy & Przyjaciół, ale nie aż tak, jak zakładał. Po drugie, wygląda na to, że tylko Kancelaria Premiera i Ministerstwo Finansów wspierają projekt podatkowy. Zakon PC, ziobryści i Pałac Prezydencki nabrali wody w usta. Nie jest wykluczone, że specjaliści od Excela i PowerPointa, którzy otaczają Morawieckiego, pociągną go na dno.
Robert Gwiazdowski jest wykładowcą na Uczelni Łazarskiego, ekspertem podatkowym w Centrum im. Adama Smitha. Publikuje felietony w „Rzeczpospolitej". W 2019 r. założył ruch polityczny Polska Fair Play. Rozwiązał go po klęsce w wyborach do Parlamentu Europejskiego.