Prawda jest jednak taka, że między deklaracjami a rzeczywistością, jaką odsłaniają nam statystyki, zieje przepaść. Wskaźnik dzietności, choć nieco drgnął po wprowadzeniu 500+, ostatecznie wrócił do poprzednich poziomów, a to oznacza, że jako społeczeństwo będziemy się kurczyć. Rozwodów też przybywa, i to nie tylko w wielkich miastach, ale i w matecznikach tradycji, a do tego młodzież coraz później zawiera związki małżeńskie (zarówno cywilne, jak i kościelne) oraz coraz częściej decyduje się na życie w związkach nieformalnych, które – co znowu potwierdzają statystyki – są mniej trwałe. A wszystko to w kraju, w którym jeśli chodzi o deklaracje, to rodzina i dzieci są nadal wysoko na listach priorytetów.
Skąd ten rozziew? Zacznijmy od najtrudniejszych do zmiany elementów cywilizacyjnych. Po pierwsze, deklaracje często dotyczą tego, jak chcielibyśmy być postrzegani, a nie tego, jakie realnie są nasze aspiracje, szczególnie gdy muszą one wiązać się z decyzjami i rezygnacjami czy wręcz ofiarą, a wielodzietność jest zawsze przestrzenią jakiejś rezygnacji. O ile więc łatwo jest powiedzieć, że chce się mieć dużą rodziną, o już nieco trudniej jest zrezygnować ze stabilizacji finansowej, spokoju po odchowaniu pierwszego dziecka czy względnego komfortu. W kulturze zaś, która nie premiuje ani ofiarności, ani rezygnacji, a wręcz postrzega je jako słabość, nie dowód siły, takie decyzje stają się jeszcze trudniejsze.
Wielodzietności nie sprzyja także niestabilność małżeństwa, zwiększająca się liczba rozwodów. Kobiecie – a biologicznie i kulturowo wciąż to na niej wciąż spoczywa większy ciężar i ona ponosi więcej kosztów społecznych posiadania dzieci – łatwiej po rozwodzie jest utrzymać jedno dziecko niż pięcioro, a i mężczyzna ma świadomość, że jeśli ma płacić alimenty, to łatwiej jest płacić na jedno czy dwoje niż na czworo czy sześcioro. Niestabilność i nietrwałość małżeństw także ma swoje korzenie w cywilizacji, w rozumieniu szczęścia, miłości czy wreszcie realnych celów. Tam, gdzie wspólnota traci znaczenie, a rezygnacja ze swoich aspiracji zaczyna być frajerstwem, a nie jest uznawane za cnotę czy decyzję godną szacunku i pochwały, tam nie widać powodu, by trwać w związku trudnym czy choćby niespełniającym wyśrubowanych przez kulturę masową aspiracji.
Błędem byłoby jednak uznanie, że jedyną przyczyną zapaści demograficznej i osłabienia małżeństwa – czy szerzej: relacji – jest tylko cywilizacja. Wiele z problemów jest bardziej przyziemna. I chodzi zarówno o brak przestrzeni i bezpieczeństwa mieszkaniowego, brak poczucia bezpieczeństwa finansowego związany z modelem zatrudniania czy wreszcie brak możliwości stabilnego łączenia pracy z wychowaniem dzieci. To wszystko są także całkiem realne powody, dla których młode kobiety (i młodzi mężczyźni także) z trudem decydują się na drugie czy trzecie dziecko. I nie ma w tym nic zaskakującego, szczególnie gdy oni sami nie znają modelu wielodzietności, bo wywodzą się z domów, gdzie to raczej jedno czy dwójka potomstwa była standardem i normą.
I wreszcie na koniec – a piszę to, choć jako konserwatysta wcale nie jestem tym zachwycony – jeśli mamy realnie zwiększać przyrost naturalny, to politykę pronatalistyczną trzeba oddzielić od polityki prorodzinnej. Jeśli Szwecja czy Francja mają wyższe wskaźniki demograficzne, to nie tylko dlatego, że funkcjonuje w nich model państwa socjalnego, ale także dlatego, że mocno wspierają one także samodzielne macierzyństwo, posiadanie dzieci w związkach patchworkowych czy wreszcie w związkach nieformalnych. W Polsce też coraz więcej dzieci rodzi się poza małżeństwem i niezależnie od opcji politycznej czy światopoglądowej trzeba o tym pamiętać, jeśli chce się przeciwdziałać zapaści demograficznej.