Festiwal w Tykocinie. Prawdziwa opowieść o małej ojczyźnie

Rozpięte między wnikliwą wrażliwością Wajdy a kpiarstwem, choć także empatią, Majewskiego polskie kino było obecne wszędzie tam, gdzie być powinno. Jestem z niego dumny. Podsumowałem to sobie w Tykocinie.

Aktualizacja: 14.08.2021 15:41 Publikacja: 13.08.2021 18:00

Tykocińska Akademia Kresów 2021. Spotkanie z reżyserem Januszem Majewskim (w środku) i aktorką Anną

Tykocińska Akademia Kresów 2021. Spotkanie z reżyserem Januszem Majewskim (w środku) i aktorką Anną Dymną (z prawej). Prowadzi Łukasz

Foto: Tykocińska Akademia Kresów, Marcin Kwiatkowski

Miasteczko Tykocin na Podlasiu, na zachód od Białegostoku, jest klejnocikiem. Co drugi dom tu to zabytek. Widok Rynku z pomnikiem hetmana Stefana Czarnieckiego, zbudowanym w XVIII wieku przez Branickich, i z bazyliką Trójcy Świętej, zamykającą perspektywę, wygląda jak na pocztówce. Bryła barokowego kościoła wydaje się skądinąd znajoma.

Tak, znamy ją z kolejnych filmów Jacka Bromskiego: „U Pana Boga ..." („za piecem, „w ogródku", „za miedzą"). Tykocin udaje tam podlaski Królowy Most, choć zdjęcia kręcone były też w kilku innych miejscowościach. We wrześniu Bromski zaczyna prace nad kolejną, czwartą częścią.

W odrodzonym kinie Hetman

To daje mieszkańcom od ponad 20 lat dodatkowe otrzaskanie się ze światem filmu. A zarazem Tykocin jest mały, to ledwie 2 tysiące mieszkańców. Jakaś część na obrzeżach wciąż żyje z rolnictwa, inna grupa jeździ do pracy w pobliskim Białymstoku, mamy tam też wielką pralnię obsługującą szpitale całego regionu. Dopiero w roku 1993 zdewastowany podczas wojen Tykocin odzyskał prawa miejskie. Dziś sporo tu turystów. Poza zabytkami szukają miejsc upamiętniających Bociana, policjanta Cielęckiego, Struzikową, komendanta Henryka, proboszcza Antoniego i innych bohaterów Bromskiego.

Ci, którzy pamiętają Tykocin sprzed kilkudziesięciu lat, nie mogą się nadziwić. Odnowione miasteczko stało się śliczne, jest symbolem nowej twarzy Podlasia czy szerzej ściany wschodniej. Ale że stanie się na chwilę miejscowością festiwalową, i to nie z inicjatywy świata filmu, lecz miejscowego samorządu i pewnego katolickiego radia, tego byśmy się nie domyślili. A tak się stało.

Na Tykocińską Akademię Kresową pieniądze wyłożył Urząd Marszałkowski Województwa Podlaskiego i fundacja KGHM. Organizatorem była Fundacja Projekt Życie związana z diecezjalnym Radiem Nadzieja z Łomży. Chociaż Tykocin jest blisko Białegostoku, to kościelnie należy do diecezji łomżyńskiej. Obiekty na festiwal udostępnił burmistrz Tykocina Mariusz Dudziński, miejscowy rzutki biznesmen, rządzący tu pierwszą kadencję, od 2019 roku.

Centrum tego zdarzenia stała się sala kina Hetman, dosłownie parę kroków w bok od Rynku. To ciekawa historia: kiedyś to kino normalnie działało, ale od początku lat 90. normalnych seansów filmowych już tu nie ma. Tak samo jak w setkach innych miasteczek nie opłacało się go prowadzić na normalnych komercyjnych zasadach. Niemniej ostatnio Fundacja Projekt Życie pomogła burmistrzowi odremontować kinową salę. Mają się tu dziać rozmaite zdarzenia kulturalne. Czy to sygnał odradzania się, może już na trochę innych zasadach, kultury filmowej na dole? Oby.

Sama impreza to, poza zasługami wszystkich instytucji, dzieło dwóch zapaleńców. Inicjatorem był Adam Radziszewski, weteran ruchu DKF-ów, który pierwsze projekcje i prelekcje po filmach prowadził na Podlasiu, między innymi i w kinie Hetman, jeszcze w latach 70. ubiegłego stulecia. Teraz pojawiał się na każdym pokazie, czuwał nad wszystkim. Drugą dobroczynną postacią okazał się doktor Łukasz Jasina, filmoznawca erudyta, który zgodził się koordynować festiwal i prowadził znaczną część paneli.

I tu rzecz zaskakująca. To wszystko trwało cały tydzień – między 28 lipca i 5 sierpnia. Spotkania odbywały się od rana do wieczora, czasem po dwa równolegle. Nie widziałem żadnego, na które przyszłoby mniej niż kilkadziesiąt osób. Byli ludzie z miasteczka, turyści, także ci, którzy przyjechali na wybrane punkty programu z Białegostoku czy Warszawy.

Oglądali sławnych aktorów, reżyserów, redaktorów nagle przeniesionych w to niezwykłe miejsce, żeby gdzieś daleko od Warszawy opowiedzieć coś ważnego, otworzyć się przed słuchaczami, wyłożyć swoje kredo. Był na przykład Stanisław Janicki, sławny z telewizyjnego „W starym kinie", a przy okazji projekcji „Lekcji martwego języka" Janusza Majewskiego aktorzy Olgierd Łukaszewicz i Ewa Dałkowska prawili sobie nawzajem sympatyczne złośliwości.

Szczególną popularnością cieszyły się występy. Justyna Sieńczyłło i Marzena Trybała przyjechały wtorkowym wieczorem z kameralnym widowiskiem o aktorce Poli Negri firmowanym przez Teatr Kamienica. Grały (przejmująco) w sali ochotniczej straży pożarnej. W miasteczku, gdzie po godzinie 20 ciężko jest znaleźć otwarty lokal, „Noc gwiazdy" Magdaleny Gauer w reżyserii Barbary Sass przyciągnęła blisko 100 osób. Podobny tłum słuchał Mariana Opani mówiącego szmoncesy, śpiewającego piosenki Brela, Wysockiego, Okudżawy, a nade wszystko Mariana Hemara. Obie miniprodukcje kończyły się owacjami na stojąco.

Nie tylko o Lwowie

O czym był festiwal? Na ile realny temat, a na ile pretekst stanowił motyw wschodnich kresów, a szczególnie Lwowa? Z jednej strony to miasto było nieustannie przywoływane. Przede wszystkim ze względu na obecność przez cały czas głównego bohatera Akademii reżysera Janusza Majewskiego, który przejmująco opowiadał o tęsknocie swoich rodziców za Lwowem. Jego niektóre pokazane na festiwalu filmy działy się po prostu tam, jak „Sprawa Gorgonowej".

Ale i z powodu wielu wątków pobocznych. Kiedy obejrzeliśmy polsko-amerykański film „Geniusze" o wielkim matematyku i współtwórcy amerykańskiej bomby atomowej Stanisławie Ulamie, biograf Sławomir Koper uraczył nas prelekcją o lwowskiej szkole matematycznej, choć w samym filmie Lwów był ledwie wzmiankowany. Kiedy pokładaliśmy się ze śmiechu na Teatrze Telewizji „Dwaj panowie B., czyli pierwszy kochanek" Mariana Hemara ( w reżyserii Majewskiego), to zaraz potem biografka komediopisarza Anna Mieszkowska zadziwiła nas jego niesamowitą historią. Lwów odgrywał w niej ważną rolę, choć dalsze dzieje tego kabareciarza, Żyda, katolika, antykomunisty i bigamisty działy się już w Warszawie i na Zachodzie. Po filmie „W ciemności" Agnieszki Holland, o ukrywaniu Żydów w lwowskich kanałach, reżyserka opowiadała, jak jej aktorzy uczyli się „bałaku", czyli tamtejszej specyficznej gwary.

A równocześnie był to trochę i pretekst. Przewijał się przez Akademię cykl filmów z Wojciechem Pszoniakiem uświetniany wspomnieniami jego cudownej żony Barbary Pszoniak. A przecież, choć aktor urodził się we Lwowie, był aktorem krakowskim, warszawskim, a wreszcie i francuskim. To dzięki temu wątkowi oglądaliśmy filmy Andrzeja Wajdy: „Wesele", „Danton" czy „Korczak", i mogliśmy o nich rozmawiać. A tam o Lwowie nie było nic.

Może się wydawać zaskakujące, że pisowski urząd marszałkowski i konserwatywne diecezjalne radio wspierają fetę na cześć liberałów oraz lewicowych liberałów: Majewskiego, Pszoniaka, Holland czy Wajdy. Ktoś wytłumaczył mi dobitnie w kuluarach: „dla ludzi stąd różnice ideowe nie mają w przypadku kultury znaczenia, oni się cieszą, mogąc pokazać i oglądać wybitnych twórców". Motywy zaangażowania w takie przedsięwzięcia mogą być rozmaite. Burmistrz Tykocina powtarzał raz za razem, że jemu zależy przede wszystkim na tym, żeby zauważono jego małą ojczyznę.

Ale ja doznałem tu może mocniej niż kiedykolwiek wcześniej wrażenia, jak bardzo polska kultura jest jedna. I równocześnie jak bardzo jest bogata i różnorodna. Może najlepszym przykładem był właśnie Janusz Majewski. Reżyser, wciąż honorowy przewodniczący Stowarzyszenia Filmowców Polskich, skończył 90 lat. Ostatniego dnia świętował urodziny właśnie w Tykocinie. W obecności marszałka województwa, ale także takich artystów jak Wiktor Zborowski, Anna Dymna, Sonia Bohosiewicz czy Maria Dębska.

Zatrute cukierki Majewskiego

Nie muszę być zwolennikiem każdej opinii Majewskiego, członka kolejnych honorowych komitetów poparcia Bronisława Komorowskiego, żeby zrozumieć, ile mu zawdzięczam. Ile doświadczyłem dzięki jego perfekcyjnym filmom. Można powiedzieć, że twórca „Zaklętych rewirów", „Sprawy Gorgonowej", „CK Dezerterów", „Ekscentryków" czy „Małej matury" opowiadał nam historię Polski od odwrotnej strony niż Andrzej Wajda. Wajda był zainteresowany przede wszystkim tak zwanymi dziejowymi momentami. Majewski ją ukazywał poprzez obyczaj, zwykłe życie ludzi zagubionych w biegu zdarzeń, czasem przez efektowny kostium, ale także humor.

Pozwoliłem sobie porównać go podczas jednego z paneli, który prowadziłem, do Mariana Hemara, wielkiego showmana II RP, którego II wojna światowa i komunizm wygnały z Polski na zawsze. Nie obraził się za to zestawienie. Przeciwnie, panel zakończył domniemaniem, że on, który napisał makabreskę „Upiór w kuchni", podszywając się pod angielskiego autora, zawdzięcza być może poczucie humoru atmosferze Lwowa, z którego pochodził i Hemar. Ludzie stamtąd byli podobno bardziej dowcipni niż Polacy z Warszawy czy Łodzi.

Podczas innego panelu poświęconego jego powieściom, których kilka napisał przed filmami o tych samych tytułach, Majewski pokusił się o sformułowanie własnej dewizy twórczej. Powiedział coś takiego: „Nigdy nie tworzyłem, żeby osiągać swoimi dziełami jakiś ważny cel społeczny, chciałem opowiadać o świecie. Tylko gdzieś na boku dawałem ludziom »zatrute cukierki«, przy okazji rozrywki czasem zachęcałem ich do pomyślenia".

Artysta zadekretował w ten sposób jakieś odgraniczenie sztuki od publicystyki. Co nie znaczy, że w jego filmach nie pojawiały się ważkie społeczne tematy. „Sprawa Gorgonowej" z 1975 roku w kostiumie kryminału z czasów II RP stawia na podstawie prawdziwych zdarzeń pytanie o przesądzanie winy, o fanatyzm, o mechaniczną sprawiedliwość. To właśnie ten „zatruty cukierek".

Ba, na koniec Majewski pozostawił nam kilka mądrych refleksji na temat polskiej historii. W „Małej maturze" z roku 2010, najpierw powieści, potem filmie, pokazał samego siebie, chłopaka przesiedlonego ze Lwowa do Krakowa, do nowej rzeczywistości, także politycznej.

Widzimy w finale zaniepokojone twarze przedwojennych profesorów krakowskiego gimnazjum chcących chronić wychowanków, bo mają już poczucie, w którym kierunku zmierza w 1946 roku system. Ale mamy też w podtekście decyzję głównego bohatera. Skoro nie można kopać się z politycznym koniem, ucieknę w sztukę. Takie decyzje, wymuszonego pozytywizmu, podejmowało wielu Polaków. Można by rzec, Majewski przyłapał i uwiecznił naród na kolejnym dziejowym zakręcie – bez mała jak Wajda. I opowiedział o własnych wyborach.

Wajda i inni – wielkość kina

Wajdy także było na Tykocińskiej Akademii sporo. „Wesele" z roku 1973 według Wyspiańskiego zadziwiało swoją profetycznością. To wcale nie był tylko film o dylematach polskich inteligentów i chłopów z początków XX wieku. To opowieść o zmaganiach z małą, duszącą stabilizacją środkowego PRL-u. „Danton" z roku 1983 przestrzega przed totalitaryzmem rewolucji, chyba każdej. Wreszcie „Korczak" z roku 1991 – ten film mną autentycznie wstrząsnął, chociaż już go kiedyś widziałem.

Na tle świetnie i bardzo obiektywnie nakreślonego portretu społeczności żydowskiej przed i w czasach Holokaustu dostajemy opowieść o człowieczeństwie, o polsko-żydowskim świętym. Wielkie kino, z wielkimi rolami, Pszoniaka, ale także Ewy Dałkowskiej i innych. To nieprawda, że po roku 1989 Wajda nie miał już Polakom nic ważnego do powiedzenia.

Barbara Pszoniak ciekawie opowiadała, w rozmowie moderowanej przez doktora Mikołaja Mirowskiego i przeze mnie, o tym, jak to Francuzi odrzucili ten film jako rzekomo antysemicki. Agnieszka Holland mówiła z kolei o zimnym przyjęciu przez francuskie elity „Dantona" (była jego współtwórczynią). A ja myślę sobie, także i w kontekście tych reakcji, jak bardzo celnie Wajda dotykał właściwie wszystkich głównych wątków, wszystkich „spraw" naszych dziejów. Można się z nim zgadzać lub nie w poszczególnych konkluzjach, ale niemal wszystko nam o nas opowiedział. Niczego ważnego nie pominął. Nie szukam w kinie mechanicznego odwzorowania własnych przekonań, ale szukam inspiracji. On nam ją dawał – na ogół bez ideologicznych fałszów

Czy trzeba dopiero Tykocińskiej Akademii, żeby to sobie zrekapitulować? Pójdę dalej, żeby sformułować bardziej ogólną prawidłowość na temat polskiego kina. Rozpięte między wnikliwą wrażliwością narodowego wieszcza Wajdy (zamkniętą wiwisekcją stalinizmu w „Powidokach") a kpiarstwem, choć także wielką empatią, Majewskiego było obecne prawie wszędzie tam, gdzie być powinno. Pomimo ograniczeń cenzuralnych w PRL-u i komercyjnych w III RP. Jestem z tego kina dumny.

Owszem, było zwykle przechylone nieco w lewo w stosunku do ogółu Polaków, jak chyba każde kino na świecie. A jednak umiało znaleźć nawet nisze dla konserwatystów, o czym przypomniała wizyta w Tykocinie Jacka Bromskiego, który przyjechał szykować swój kolejny film, a przy okazji opowiadał o trylogii „U Pana Boga..." czy o swoim antykomunistycznym „Uwikłaniu".

Czy nie widzę niepokojących symptomów przyszłości? Widzę. Mam wielu ulubionych twórców sporo młodszych od pokolenia Wajdy i Majewskiego. A równocześnie dostrzegam uwikłanie wielu reżyserów w mody i ideologie, które zastępują panoramiczność widzenia świata tamtych gigantów. Majewski, rasowy liberał, przy okazji „Czarnego mercedesa", kryminału z czasów II wojny światowej, został w roku 2016 głupio zaatakowany przez lewicowych krytyków zarzucających mu rzekomą homofobię i seksizm. Trudno o większą komedię pomyłek niż w tym zderzeniu otwartego umysłu starego mistrza z temperamentami politruków. I to nie jest akurat najlepszy prognostyk.

Nowa twarz Podlasia

Za to dobrym prognostykiem dla pulsowania kultury, filmowej, zresztą każdej, na samym dole, są takie imprezy jak tykociński festiwal. Władze samorządowe często bywają oskarżane o obojętność na tę sferę, o bezduszny komercjalizm. Tu było inaczej.

Spotykałem tam co i rusz ciekawych ludzi. Marcina Kwiatkowskiego, który od lat prowadzi w Tykocinie amatorski teatr, pisze dla niego teksty i reżyseruje. Czy Tomasza Brańskiego, który jeździ z Białegostoku do Warszawy, aby dbać o groby aktorek i aktorów przedwojennego polskiego kina, a jedną gwiazdę, pochodzącą spod Białegostoku, Norę Ney, uczcił wystawą własnych rysunków.

Notabene, skoro pan Kwiatkowski zapewniał Akademii oprawę fotograficzną imprezy, warto podkreślić: była ona perfekcyjna technicznie. Działało wszystko, łącznie z połączeniami na odległość. Andrzeja Seweryna czy Agnieszkę Holland przepytywaliśmy przez Skype'a. Ta perfekcja to podważenie kolejnego stereotypu ludzi ze ściany wschodniej przedstawianych czasem jako lekkomyślnych i nieporządnych (nawet w ciepłej wersji trochę i u Bromskiego). W Tykocinie widać jak bardzo to dziś jednostronna opowieść. 

Miasteczko Tykocin na Podlasiu, na zachód od Białegostoku, jest klejnocikiem. Co drugi dom tu to zabytek. Widok Rynku z pomnikiem hetmana Stefana Czarnieckiego, zbudowanym w XVIII wieku przez Branickich, i z bazyliką Trójcy Świętej, zamykającą perspektywę, wygląda jak na pocztówce. Bryła barokowego kościoła wydaje się skądinąd znajoma.

Tak, znamy ją z kolejnych filmów Jacka Bromskiego: „U Pana Boga ..." („za piecem, „w ogródku", „za miedzą"). Tykocin udaje tam podlaski Królowy Most, choć zdjęcia kręcone były też w kilku innych miejscowościach. We wrześniu Bromski zaczyna prace nad kolejną, czwartą częścią.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Bogusław Chrabota: Dlaczego broń jądrowa nie zostanie użyta
Plus Minus
„Empire of the Ants”: 103 683 zwiedza okolicę
Plus Minus
„Chłopi”: Chłopki według Reymonta
Plus Minus
„Największe idee we Wszechświecie”: Ruch jest wszystkim!
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
„Nieumarli”: Noc żywych bliskich