A u wybrzeży Bikini kontekstu nie było. Tak jak ofiar, bólu i ruin. Byli za to dziennikarze z aparatami i kamerami filmowymi, gotowi do uwiecznienia przebłysku mocy i piękna atomowego imperium. Hiroszima, ledwo rok wcześniej, była dokumentem, Bikini stało się teatrem. W niecały rok po pierwszej nuklearnej próbie operacja o chwytliwym kryptonimie „Crossroads", „Rozstaje", stała się hitem sezonu. Przez cztery dni. Bo gdy pewien francuski inżynier samochodowy usłyszał o niej w radiu, doznał olśnienia. Ciało stało się wreszcie słowem; kostium kąpielowy jego autorstwa znalazł odpowiednie imię. I komu jeszcze dzisiaj, zakładając, że nie jest seksualnie zaburzony, na dźwięk słowa „bikini" przed oczami staje monstrualnych rozmiarów atomowy grzyb? Zabawa w skojarzenia między eksplozją a modą, próbą nuklearną a testem zderzeniowym na opinii publicznej, dobiegła końca. Huk obu wybuchów przebrzmiał dekady temu. Tylko radioaktywne cząsteczki unoszą się jeszcze w powietrzu. Podobnie jak groźba zagłady.

Proszę mnie źle nie zrozumieć. Żadne ze słów, które padną poniżej, nie zostało podyktowane próbą obrony publicznej moralności. Tego dziwnego czegoś, co z subtelnym wysiłkiem sumienia ma tyle wspólnego, co dom rodzinny z domem publicznym; troski i radości pani domu z chłodnym profesjonalizmem burdelmamy. A więc bynajmniej, nie o zgorszenie i obrazę obyczajów chodzi w sprawie o kryptonimie „Bikini", lecz o chłód. Bliźniaczy w stosunku do tego, jaki zapanował między wrogimi stronami w wojnie imperiów. Więcej niż jedna zimna wojna rozpętywała się w tamtych dniach. Polem bitwy obu była wyobraźnia, uzbrojeniem – strach przed tym, do czego jeszcze zdolna może być druga strona. I do którego momentu jej gesty i demonstracje są odbiciem prawdziwych intencji, a gdzie zaczyna się bluff. Dlatego na wszelki wypadek odgródźmy się kurtyną, choćby i żelazną. Czy Churchillowi mignęło przez myśl podczas budowania swojej efektownej metafory pokrewieństwo ze starą, sprawdzoną „żelazną dziewicą", pozostanie już słodkim sekretem jego podświadomości. Ale wykluczyć się tego nie da. Bo kiedy człowiek raz już wyzwoli drzemiące wewnątrz natury siły, musi postawić im tamę. Najlepiej z żelaza.

Rozsypały się tamte bloki, zwiędły stare imperia, a problem pozostał. Raz na jakiś czas mędrcy tego świata przypominają o konieczności redukcji potencjału nuklearnego, uczynienia kroku w tył w trosce o przetrwanie planety. Po fali rewolucji seksualnej przychodzi zawsze purytańska odwilż; każde Hollywood doczeka się w końcu własnego #MeToo. Ale wydarzenia gorącego lata 1946 roku, tamte eksplozje i pokazy, łączy przede wszystkim fakt, że nie da się ich odzobaczyć. Pozostaną w pamięci każdego przywódcy i młokosa. Przebłysk siły, która równie dobrze może trafić w ich posiadanie, co zostać użyta przeciwko nim.

Dwoje rozbitków z jednego statku, cudownie ocalonych i podobnie osamotnionych przez tę samą katastrofę – nie da się moim zdaniem lepiej opisać relacji między kobietą i mężczyzną, niż zrobił to J.R.R. Tolkien. Jest w tej definicji cały kontekst, który ochroni tę dwójkę o tysiącu twarzy lepiej od każdej z tam i kurtyn, o innych przyrządach z żelaza nie wspominając. I pozwoli im nie tylko uniknąć samozagłady, ale nawet dopłynąć wspólnie do brzegu. Może tylko niekoniecznie jednej z plaż na atolu Bikini.