Bogusław Liberadzki: Współpraca z Wałęsą, lojalność wobec Olszewskiego

Jako wiceminister transportu starałem się współpracować z prezydentem Wałęsą i być lojalny wobec premiera Olszewskiego. To się dało zrobić, bo jednak i Wałęsa, i Olszewski uważali, że trzeba popychać kraj do przodu - mówi Bogusław Liberadzki, minister transportu w rządach SLD–PSL, europoseł.

Aktualizacja: 13.01.2019 10:15 Publikacja: 11.01.2019 00:01

Afera Olina to była próba zaszkodzenia naszemu obozowi – mówi Bogusław Liberadzki (z lewej). Obok Jó

Afera Olina to była próba zaszkodzenia naszemu obozowi – mówi Bogusław Liberadzki (z lewej). Obok Józef Oleksy i Aleksander Kwaśniewski, 2010 r.

Foto: Fotorzepa/ Radek Pasterski

Czy zna pan język arabski?

Bogusław Liberadzki: Nie.

A chciał pan, żeby polskie dzieci uczyły się tego języka w szkole.

Rzuciłem taki pomysł w czasach, kiedy rząd zobowiązał się do przyjęcia kilku tysięcy uchodźców z krajów arabskich. Uważałem, że przybyszów należy traktować jak osoby użyteczne społecznie, które np. mogłyby uczyć w szkołach języka arabskiego. Pamiętajmy, że to był czas, gdy milion uchodźców stało u wrót Europy. No, ale oparliśmy się przyjmowaniu uchodźców.

Wyobrażał pan sobie na początku lat 90., gdy zaczynał pan swoją przygodę z polityką, że będzie pan optował za nauką języka arabskiego w polskich szkołach?

Studiowałem na SGPiS, gdzie było sporo obcokrajowców, którzy uczyli się języka polskiego i po paru latach pokazywali swoją przewagę nad nami, mówiąc: my po polsku potrafimy się dogadać, a wy nawet nie macie pojęcia, co znaczą nasze znaki. Potem spędziłem półtora roku na Uniwersytecie w USA i widziałem, że tamtejsza kadra chciała znać przynajmniej kilkadziesiąt słów po arabsku czy koreańsku, bo mieli studentów z tamtych obszarów. Wtedy nabrałem przekonania, że w podstawowym zakresie powinniśmy mieć komunikacyjną zdolność z różnymi ludźmi. Ale gdybym miał zalecać naukę jakiegoś języka poza angielskim, to raczej rosyjskiego. W 1994 roku pojechałem z premierem Waldemarem Pawlakiem na Białoruś z oficjalną wizytą. Mieliśmy ze sobą oficjalnego tłumacza z języka białoruskiego, który okazał się bezużyteczny, bo ówczesny premier Białorusi mówił wyłącznie po rosyjsku.

Jak to się stało, że został pan ministrem transportu w rządzie Waldemara Pawlaka w 1993 roku?

Najpierw byłem wiceministrem transportu, w kolejnych rządach solidarnościowych od rządu Tadeusza Mazowieckiego do rządu Hanny Suchockiej.

Nie był pan z ekipy solidarnościowej.

Nie byłem. Ale studiowałem transport na SGPiS, gdzie poznałem Leszka Balcerowicza. W latach 80. wyjechałem do USA na stypendium Fulbrighta, a po powrocie współpracowałem z Bankiem Światowym przy projekcie inwestycyjnym w polskim transporcie. Polska dostała wtedy od Banku Światowego 160 mln dol. na rozwój infrastruktury kolejowej i drogowej. Na owe czasy ogromne pieniądze. Krótko mówiąc, byłem fachowcem w dziedzinie transportu. We wrześniu 1989 roku minister transportu Franciszek Adam Wielądek oraz wicepremier Leszek Balcerowicz poszukiwali ludzi, którzy wiedzą, co to znaczy gospodarka rynkowa, zaproponowali mi stanowisko wiceministra transportu i gospodarki morskiej. Przy czym Balcerowicz zaznaczył, że przygoda nie będzie długa, bo ci, co zaczynają rewolucję, zwykle szybko odchodzą w niebyt. Zostałem zatem powołany na to stanowisko, a zarazem odwołany z funkcji dyrektora instytutu naukowego.

Jak wyglądała praca wiceministra w tamtym czasie?

Musiałem rozwiązywać problemy typu: elektrownia nie otrzyma węgla z kopalni, bo nie zapłaciła rachunku. Kopalnia nie wyśle węgla, bo nie zapłaciła kolejom za przewóz. Trzeba było siedzieć z trzema czy czterema słuchawkami przy uchu i uzgadniać, kiedy kopalnia zapłaci kolejom, kolej zawiezie węgiel do elektrowni, a elektrownia zapłaci kopalni.

Całkowicie ręczne sterowanie?

Centralna gospodarka niedoboru – tak się to nazywało naukowo. Kolejne problemy były związane z eksplozją transportu samochodowego. Dostawałem faksem informacje typu: „Pod Wiedniem, przy podjeździe pod górę wysiadła mi skrzynia biegów. Stoję na poboczu. Panie ministrze, nich pan mi przyśle pomoc drogową!". Albo taką: „Autosan zawiózł grupę ludzi z Podlasia do Brukseli do pracy. Dojechał, ale nie może wrócić, bo się zepsuł. Niech pan mi przyśle kogoś z częścią zapasową".

A to dobre.

Tak wyglądał początek transformacji. W Słupsku w kwietniu 1990 roku doszło do strajku kolejarzy. Wszystko stanęło. Pan premier zakazał ministrowi Wielądkowi jechać na miejsce protestów. Powiedział, że nie będziemy pertraktować z tymi, którzy nam przeszkadzają. Mija dzień, drugi, trzeci, piąty, huty nie mają dostaw rud, elektrownie dostaw węgla, straty rosną, a wszystko stoi. Przyszedł do mnie na naradę Jacek Kuroń, miałem pełnomocnictwo ministra Wielądka do zajmowania się tą sprawą. Około godziny 23 zrobiliśmy krótkie podsumowanie sytuacji, a po północy pojechaliśmy obaj do wicepremiera Balcerowicza. On wściekły powiedział: – Co oni sobie myślą, nie możecie być tacy rozmemłani, sprawa jest prosta.

Czyli co? Pacyfikacja strajku?

Chyba o to mu chodziło. Na to Jacek Kuroń powiedział, że sprawa może jest prosta, ale niebezpieczna. Na szczęście wszyscy się zmęczyli protestem, obie strony poszły na ustępstwa i strajk został zakończony. Pierwsze dwa lata transformacji kręciły się wokół takich spraw. W 1990 i 1991 roku mieliśmy setki strajków. Za rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego nieraz zdarzyło mi się po północy odebrać w domu telefon od premiera z pytaniem, czy nie mógłbym przyjechać do urzędu, żeby omówić jakąś palącą sprawę. Dziś trudno mi uwierzyć, że to wszystko jakoś działało. Przykładowo ratowaliśmy LOT przed upadłością. Długi LOT w pewnym momencie przewyższały wartości firmy. Park maszynowy to były głównie antonowy, iły-62 i tupolewy, a więc flota mało atrakcyjna. Przewozy z ponad 3 mln pasażerów rocznie zmalały do 1,5 mln, bo przedsiębiorstwo musiało podnieść ceny biletów. Zdarzało się, że musieliśmy wyposażać pilota w pieniądze, żeby za granicą mógł kupić paliwo na powrót.

W jaki sposób udało się LOT uratować?

Przede wszystkim w trybie interwencyjnym ścięliśmy głowę zarządowi, bo firma była źle zarządzana. Później podnieśliśmy pensje załodze, o ok. 30 proc., w ciągu dwóch lat rozbudowaliśmy terminal na Okęciu, a na koniec – za rządu Bieleckiego – kupiliśmy nowe samoloty Boeingi 737. A wszystkie iły, antonowy i tupolewy sprzedaliśmy w pakiecie na Ukrainę, za kilkanaście milionów dolarów. I powoli wyszliśmy na prostą.

Z którym premierem solidarnościowym pracowało się panu najlepiej?

Najbardziej podniośle, z takim silnym poczuciem misji, pracowało się w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. A najbliżej współpracowałem z Janem Krzysztofem Bieleckim, Janem Olszewskim oraz Hanną Suchocką.

W latach 90. panowała taka opinia, że rząd Jana Olszewskiego był nastawiony głównie na zwalczanie politycznych przeciwników, a gospodarka leżała, bo nikt się nią nie zajmował.

W Ministerstwie Transportu pracowało się bardzo intensywnie. Często współpracowałem też z ministrem budownictwa Adamem Glapińskim, bo transport i budownictwo miewały wspólne interesy. Gdy brakowało pieniędzy na budowę dróg czy kolei, to wspólnie kombinowaliśmy, skąd je wziąć. Z mojego punktu widzenia był to krótki czas bardzo intensywnej pracy.

Premier Jan Olszewski wojował z prezydentem Lechem Wałęsą. Czy wpływało to na pana pracę?

Nie. Burze polityczne mnie omijały, m.in. dlatego, że nie pochodziłem z ekipy solidarnościowej, a więc nie byłem traktowany jak swój. Osobiście starałem się współpracować z prezydentem Wałęsą i być lojalny wobec premiera Olszewskiego. To się dało zrobić, bo jednak i Wałęsa, i Olszewski uważali, że trzeba popychać kraj do przodu.

A jak było w rządzie Hanny Suchockiej?

Tam miałem drobne perturbacje. Na samym początku wicepremier Henryk Goryszewski wezwał mnie i powiedział, że skoro byłem jego przełożonym w poprzednich rządach – on był w poprzednich rządach dyrektorem departamentu w Ministerstwie Transportu, sam go ściągnąłem na to stanowisko – to nie mogę być teraz jego podwładnym i postara się, żebym z rządu odszedł. Czekałem tydzień na to, co się wydarzy, po tygodniu poszedłem do premier Hanny Suchockiej, żeby spytać, czy zostanę zwolniony, czy sam mam złożyć dymisję. Natknąłem się na Tadeusza Syryjczyka, który był szefem gabinetu pani premier i wyłuszczyłem mu sprawę. Syryjczyk na mnie popatrzył i powiedział: – Jakie zwolnienie, pan chyba żartuje, a kto złoży sprawozdanie z realizacji budżetu resortu i przygotuje budżet na następny rok? Proszę wracać do pracy i nie tracić czasu. W ten sposób zostałem na stanowisku.

A wicepremier Goryszewski coś na ten temat mówił?

Nie. Witaliśmy się, uśmiechaliśmy się do siebie i nie wracaliśmy do tego tematu.

Pamięta pan upadek rządu Suchockiej?

Byłem akurat w Londynie w podróży służbowej, ale koledzy mi opowiadali, że po pierwsze, nikt się nie spodziewał upadku rządu, a po drugie, mało kto przewidział zwycięstwo SLD w 1993 roku.

Podobno za rządu Suchockiej było widać zwiastuny ożywienia gospodarczego i gdyby ta ekipa rządziła do końca kadencji, czyli jeszcze przez dwa lata, to być może utrzymałaby władzę i historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.

Trudno powiedzieć, co by było, gdyby ta ekipa nadal rządziła. Pewne jest, że społeczeństwo bardzo dużo oczekiwało po transformacji, a niewiele dostało. Pod koniec rządu Suchockiej wzrost PKB był na poziomie 1 proc. rocznie, co oznaczało stagnację gospodarki, bezrobocie przekroczyło 16 proc., inflacja wynosiła ponad 35 proc., upadały przedsiębiorstwa i PGR. Ludzie zaczęli dochodzić do wniosku, że nie wszystko państwowe jest złe i że mniej liberalizmu może być dla nich korzystniejsze. Na fali takich nastrojów SLD wygrał wybory w miastach, a PSL na wsiach. Bo również wieś była mocno rozczarowana rządami solidarnościowymi. Cztery lata później wzrost gospodarczy sięgał już 7 proc. PKB i zaczęto mówić, że Polska jest tygrysem Europy. Gdyby nie wielka powódź, która zdarzyła się na Dolnym Śląsku, to rząd SLD trwałby nadal.

Mieliście swoje problemy. Konflikty z PSL, aferę Olina, czyli oskarżenie premiera o szpiegostwo na rzecz Rosji.

Jeżeli chodzi o aferę Olina, wszyscy uważaliśmy, że Andrzej Milczanowski, szef MSW, oskarżając Józefa Oleksego, wyrządził mu wielką krzywdę. Oleksy był jednym z niewielu polityków, którzy rozumieli, czym jest państwo. Jako premier radził sobie bardzo dobrze. Czuć było jego intelektualne przywództwo. Uważaliśmy, że cała ta afera to była próba zaszkodzenia naszemu obozowi, po przegranych przez Lecha Wałęsę wyborach prezydenckich. Po latach doszedłem do wniosku, że mogło też chodzić o zaszkodzenie krajowi, który nie tylko dobrze sobie radził gospodarczo, ale też rozpoczął negocjacje o przystąpieniu do NATO.

Z którym z trzech premierów koalicji SLD–PSL pracowało się panu najlepiej?

Każdy był inny. Waldemar Pawlak był np. bardzo konkretny i nastawiony na rozwiązywanie problemów. Jego rząd był mniej polityczny, a bardziej technokratyczny. Za jego czasów miałem problem z British Airways. Gdy tylko zostałem ministrem, przyszedł do mnie ambasador Wielkiej Brytanii z żądaniem zdublowania liczby połączeń Londyn–Warszawa. Umowa dwustronna to wykluczała, bo British Airways nie osiągała określonego wskaźnika zapełnienia lotów, żeby domagać się otwarcia kolejnych.

Dlaczego chcieli podwoić liczbę lotów?

Bo kupili nowe boeingi i nastawili się na loty do Nowego Jorku. Chcieli, żeby Polacy udający się do Stanów lecieli do Londynu i tam przesiadali się na lot do Nowego Jorku. Odpowiedziałem, że my też kupiliśmy boeingi 767 i sami latamy do Nowego Jorku. Na to oni się obrazili i ogłosili, że samoloty LOT nie będą wpuszczane do Wielkiej Brytanii. Odparłem, że my nie będzie przyjmować samolotów British Airways, z wyjątkiem nagłych przypadków – chorób, awarii etc.

Dosyć konfrontacyjnie.

Premier Pawlak, gdy go spytałem, czy mogę to zrobić, powiedział: – Jeżeli wiesz, co robisz, znasz się na tym i bierzesz odpowiedzialność, to rób jak uważasz. To był cały Pawlak. Było w tej sprawie trochę międzynarodowych interwencji, ale na koniec Brytyjczycy poprosili, żebyśmy wrócili do rozkładu lotów sprzed konfliktu – czyli pięć lotów brytyjskich i pięć lotów naszych. Józef Oleksy jako premier był bardziej koncyliacyjnie nastawiony. Za jego czasów miewałem konflikty z Grzegorzem Kołodką o budżet i Oleksy zawsze namawiał mnie, żebym jeszcze raz się z nim spotkał i próbował dojść do porozumienia. A Włodzimierz Cimoszewicz był nastawiony na efektywność i na dbałość o to, żeby na pewno wszystko było zgodne z prawem.

Pan był jednym z bohaterów akcji „czyste ręce" przeprowadzonej przez Cimoszewicza, gdy był ministrem sprawiedliwości w rządzie Pawlaka.

Tak. Zostałem wpisany na listę ministrów, którzy złamali ustawę antykorupcyjną, ponieważ jednocześnie zasiadali w radach nadzorczych spółek państwowych. Rzeczywiście za rządu Hanny Suchockiej wicepremier Henryk Goryszewski wydał mi polecenie na piśmie, żebym przejął kierownictwo rady nadzorczej LOT. Podobnie było z Andrzejem Olechowskim, ówczesnym szefem MSZ, i Mirosławem Pietrewiczem, ministrem skarbu, którzy też zasiadali w radach nadzorczych jako przedstawiciele rządu. Zasiadałem w tej radzie nadzorczej LOT kilkanaście miesięcy, nigdy tego nie ukrywałem, zarobiłem z tego tytułu łącznie 340 mln starych złotych, czyli na obecne pieniądze ok. 34 tys. złotych, i nie uważałem się za winnego złamania przepisów antykorupcyjnych.

Nie było z tego powodu niesnasek między panem a Cimoszewiczem?

Na początku źle się z tym czułem. Ale gdy premier Cimoszewicz tworzył rząd, zaprosił mnie jako pierwszego ?na rozmowę i powiedział, że chciałby ze mną współpracować. Dodał: ?– Umówmy się, że tamtego nie było.

W 1997 roku startował pan po raz pierwszy do Sejmu.

Namówił mnie do tego Aleksander Kwaśniewski. Powiedział: – Będziesz kandydował do Sejmu ze Szczecina. Tam wygrasz. Spytałem dlaczego, a on odparł: – Nie dyskutuj, tylko rób, jak mówię. I faktycznie wiedział, co mówi. W Szczecinie wygrywałem wszystkie kolejne wybory.

Dlaczego Szczecin? Pan tam mieszkał?

Nigdy tam nie mieszkałem. Ale w czasach, gdy byłem wiceministrem, zauważyłem, że Gdańsk był bardzo dowartościowanym miastem – finansowo i prestiżowo. Połowa ministrów rządów solidarnościowych była z Trójmiasta i prezydent Lech Wałęsa też. Tam szły największe środki budżetowe. Szczecin w tym czasie był kompletnie zapomniany. Dlatego gdy zostałem ministrem, przeznaczyłem pieniądze na tamten region. Wyremontowałem most łączący dwie strony Szczecina, podjęliśmy decyzję o budowie drugiego mostu, zmodernizowaliśmy przejście drogowe przez Woliński Park Narodowy, wybudowaliśmy obwodnicę Goleniowa i wewnętrzną obwodnicę w Stargardzie Szczecińskim, powstała Baza Promów Morskich oraz miejska przeprawa promowa w Świnoujściu. Wyższa Szkoła Morska uzyskała statek szkoleniowo-badawczy. W planach autostrad znalazła się droga ekspresowa S3.

Czyli zasłużył się pan dla tego regionu?

Tak się złożyło. Po tych wszystkich inwestycjach mieszkańcy uznali, że Szczecin został dostrzeżony.

Jak pan wspominał kampanię 1997 roku?

To była kolejna przygoda. Miałem zostać wpisany na listę krajową, ale gdy listy kandydatów poszły do PKW, to okazało się, że mojego nazwiska na liście krajowej nie było. Wersja oficjalna jest taka, że sekretarka się pomyliła.

Ale tak się złożyło, że tylko na pana niekorzyść?

Tak. Co ciekawe, lista była kompletna – miało być 20 nazwisk i było. Sekretarkom czasami takie rzeczy się zdarzają (śmiech). Nie narzekam, byłem przecież na liście okręgowej. Musiałem tylko wziąć się do kampanii, co mi do dzisiaj procentuje. To była okazja, żeby poznać ludzi i żeby oni poznali i zapamiętali mnie. Po tamtej kampanii pojawiła się taka informacja, że ja przecież jestem ze Szczecina. Znaleźli się nawet tacy, którzy mówili, że chodzili ze mną do szkoły (śmiech). Co miałem robić, nie prostowałem, choć całe dorosłe życie mieszkałem w Warszawie.

A co panu najbardziej utkwiło w pamięci z kadencji 2001–2005?

Sprawa winiet, którym byłem przeciwny, i afera Rywina.

Tak jak PSL był pan przeciwny wprowadzeniu winiet, które miały być sposobem na pozyskanie pieniędzy na budowę autostrad? Z tego powodu rozpadła się przecież koalicja SLD–PSL.

Uważałem, że jeżeli ktoś przejedzie 20 km autostradą czy drogą ekspresową, nie powinien płacić tyle samo za użytkowanie drogi, co ktoś przejeżdżający 400 km. Zresztą ten projekt miał wiele niewiadomych, na przykład nie policzono, ile z tego pozyskamy pieniędzy i na co wystarczą, co będzie się działo, jeżeli ktoś wjedzie na autostradę bez winiety, czy kierowcy poruszający się po autostradzie wybudowanej w systemie koncesyjnym mają płacić dodatkowo, czy winieta wystarczy?

Co na tę krytykę mówił premier Leszek Miller?

Popierał rozwiązanie winietowe wymyślone przez wicepremiera Marka Pola i żebym nie przeszkadzał, w 2003 roku zrobił mnie obserwatorem przy Parlamencie Europejskim. Rok później startowałem do europarlamentu i od tego czasu pracuję w Brukseli.

Był pan zadowolony, że PSL zagłosowało przeciwko winietom?

Nie obnosiłem się z tym zadowoleniem. Prawdę mówiąc, nawet nie przypuszczałem, że PSL tak zagłosuje i że dojdzie do rozpadu koalicji z tego powodu. Oczywiście PSL-owcy znali moje poglądy. Przewodniczącym Komisji Transportu, w której zasiadałem, był wówczas Janusz Piechociński z PSL. Ale gdybym wiedział, że oni tak postąpią i że dojdzie do upadku koalicji rządzącej, tobym nie wypowiadał moich poglądów w obecności PSL.

Jednym z kluczowych wydarzeń w tamtym okresie był rozłam w SLD i odejście grupy Marka Borowskiego.

To było szkodliwe i trudno wybaczalne wydarzenie, które spowodowało, że upadła reputacja naszej formacji i w zapomnienie poszły fakty, że to my uchwaliliśmy konstytucję, przyczyniliśmy się do przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i NATO, przeprowadziliśmy referendum akcesyjne. Dziś mało kto o tym pamięta.

Myśli pan, że SLD ma jeszcze szansę na scenie politycznej?

Proszę zobaczyć, jak dzisiaj wygląda scena polityczna – jeden reflektor na PiS, drugi na PO, a reszta to jest szarość i mrok. My startujemy z mroku medialnego.

rozmawiała Eliza Olczyk, (dziennikarka tygodnika „Wprost")

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Czy zna pan język arabski?

Bogusław Liberadzki: Nie.

Pozostało 100% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi