Podobno za rządu Suchockiej było widać zwiastuny ożywienia gospodarczego i gdyby ta ekipa rządziła do końca kadencji, czyli jeszcze przez dwa lata, to być może utrzymałaby władzę i historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Trudno powiedzieć, co by było, gdyby ta ekipa nadal rządziła. Pewne jest, że społeczeństwo bardzo dużo oczekiwało po transformacji, a niewiele dostało. Pod koniec rządu Suchockiej wzrost PKB był na poziomie 1 proc. rocznie, co oznaczało stagnację gospodarki, bezrobocie przekroczyło 16 proc., inflacja wynosiła ponad 35 proc., upadały przedsiębiorstwa i PGR. Ludzie zaczęli dochodzić do wniosku, że nie wszystko państwowe jest złe i że mniej liberalizmu może być dla nich korzystniejsze. Na fali takich nastrojów SLD wygrał wybory w miastach, a PSL na wsiach. Bo również wieś była mocno rozczarowana rządami solidarnościowymi. Cztery lata później wzrost gospodarczy sięgał już 7 proc. PKB i zaczęto mówić, że Polska jest tygrysem Europy. Gdyby nie wielka powódź, która zdarzyła się na Dolnym Śląsku, to rząd SLD trwałby nadal.
Mieliście swoje problemy. Konflikty z PSL, aferę Olina, czyli oskarżenie premiera o szpiegostwo na rzecz Rosji.
Jeżeli chodzi o aferę Olina, wszyscy uważaliśmy, że Andrzej Milczanowski, szef MSW, oskarżając Józefa Oleksego, wyrządził mu wielką krzywdę. Oleksy był jednym z niewielu polityków, którzy rozumieli, czym jest państwo. Jako premier radził sobie bardzo dobrze. Czuć było jego intelektualne przywództwo. Uważaliśmy, że cała ta afera to była próba zaszkodzenia naszemu obozowi, po przegranych przez Lecha Wałęsę wyborach prezydenckich. Po latach doszedłem do wniosku, że mogło też chodzić o zaszkodzenie krajowi, który nie tylko dobrze sobie radził gospodarczo, ale też rozpoczął negocjacje o przystąpieniu do NATO.
Z którym z trzech premierów koalicji SLD–PSL pracowało się panu najlepiej?
Każdy był inny. Waldemar Pawlak był np. bardzo konkretny i nastawiony na rozwiązywanie problemów. Jego rząd był mniej polityczny, a bardziej technokratyczny. Za jego czasów miałem problem z British Airways. Gdy tylko zostałem ministrem, przyszedł do mnie ambasador Wielkiej Brytanii z żądaniem zdublowania liczby połączeń Londyn–Warszawa. Umowa dwustronna to wykluczała, bo British Airways nie osiągała określonego wskaźnika zapełnienia lotów, żeby domagać się otwarcia kolejnych.
Dlaczego chcieli podwoić liczbę lotów?
Bo kupili nowe boeingi i nastawili się na loty do Nowego Jorku. Chcieli, żeby Polacy udający się do Stanów lecieli do Londynu i tam przesiadali się na lot do Nowego Jorku. Odpowiedziałem, że my też kupiliśmy boeingi 767 i sami latamy do Nowego Jorku. Na to oni się obrazili i ogłosili, że samoloty LOT nie będą wpuszczane do Wielkiej Brytanii. Odparłem, że my nie będzie przyjmować samolotów British Airways, z wyjątkiem nagłych przypadków – chorób, awarii etc.
Dosyć konfrontacyjnie.
Premier Pawlak, gdy go spytałem, czy mogę to zrobić, powiedział: – Jeżeli wiesz, co robisz, znasz się na tym i bierzesz odpowiedzialność, to rób jak uważasz. To był cały Pawlak. Było w tej sprawie trochę międzynarodowych interwencji, ale na koniec Brytyjczycy poprosili, żebyśmy wrócili do rozkładu lotów sprzed konfliktu – czyli pięć lotów brytyjskich i pięć lotów naszych. Józef Oleksy jako premier był bardziej koncyliacyjnie nastawiony. Za jego czasów miewałem konflikty z Grzegorzem Kołodką o budżet i Oleksy zawsze namawiał mnie, żebym jeszcze raz się z nim spotkał i próbował dojść do porozumienia. A Włodzimierz Cimoszewicz był nastawiony na efektywność i na dbałość o to, żeby na pewno wszystko było zgodne z prawem.
Pan był jednym z bohaterów akcji „czyste ręce" przeprowadzonej przez Cimoszewicza, gdy był ministrem sprawiedliwości w rządzie Pawlaka.
Tak. Zostałem wpisany na listę ministrów, którzy złamali ustawę antykorupcyjną, ponieważ jednocześnie zasiadali w radach nadzorczych spółek państwowych. Rzeczywiście za rządu Hanny Suchockiej wicepremier Henryk Goryszewski wydał mi polecenie na piśmie, żebym przejął kierownictwo rady nadzorczej LOT. Podobnie było z Andrzejem Olechowskim, ówczesnym szefem MSZ, i Mirosławem Pietrewiczem, ministrem skarbu, którzy też zasiadali w radach nadzorczych jako przedstawiciele rządu. Zasiadałem w tej radzie nadzorczej LOT kilkanaście miesięcy, nigdy tego nie ukrywałem, zarobiłem z tego tytułu łącznie 340 mln starych złotych, czyli na obecne pieniądze ok. 34 tys. złotych, i nie uważałem się za winnego złamania przepisów antykorupcyjnych.
Nie było z tego powodu niesnasek między panem a Cimoszewiczem?
Na początku źle się z tym czułem. Ale gdy premier Cimoszewicz tworzył rząd, zaprosił mnie jako pierwszego ?na rozmowę i powiedział, że chciałby ze mną współpracować. Dodał: ?– Umówmy się, że tamtego nie było.
W 1997 roku startował pan po raz pierwszy do Sejmu.
Namówił mnie do tego Aleksander Kwaśniewski. Powiedział: – Będziesz kandydował do Sejmu ze Szczecina. Tam wygrasz. Spytałem dlaczego, a on odparł: – Nie dyskutuj, tylko rób, jak mówię. I faktycznie wiedział, co mówi. W Szczecinie wygrywałem wszystkie kolejne wybory.
Dlaczego Szczecin? Pan tam mieszkał?
Nigdy tam nie mieszkałem. Ale w czasach, gdy byłem wiceministrem, zauważyłem, że Gdańsk był bardzo dowartościowanym miastem – finansowo i prestiżowo. Połowa ministrów rządów solidarnościowych była z Trójmiasta i prezydent Lech Wałęsa też. Tam szły największe środki budżetowe. Szczecin w tym czasie był kompletnie zapomniany. Dlatego gdy zostałem ministrem, przeznaczyłem pieniądze na tamten region. Wyremontowałem most łączący dwie strony Szczecina, podjęliśmy decyzję o budowie drugiego mostu, zmodernizowaliśmy przejście drogowe przez Woliński Park Narodowy, wybudowaliśmy obwodnicę Goleniowa i wewnętrzną obwodnicę w Stargardzie Szczecińskim, powstała Baza Promów Morskich oraz miejska przeprawa promowa w Świnoujściu. Wyższa Szkoła Morska uzyskała statek szkoleniowo-badawczy. W planach autostrad znalazła się droga ekspresowa S3.
Czyli zasłużył się pan dla tego regionu?
Tak się złożyło. Po tych wszystkich inwestycjach mieszkańcy uznali, że Szczecin został dostrzeżony.
Jak pan wspominał kampanię 1997 roku?
To była kolejna przygoda. Miałem zostać wpisany na listę krajową, ale gdy listy kandydatów poszły do PKW, to okazało się, że mojego nazwiska na liście krajowej nie było. Wersja oficjalna jest taka, że sekretarka się pomyliła.
Ale tak się złożyło, że tylko na pana niekorzyść?
Tak. Co ciekawe, lista była kompletna – miało być 20 nazwisk i było. Sekretarkom czasami takie rzeczy się zdarzają (śmiech). Nie narzekam, byłem przecież na liście okręgowej. Musiałem tylko wziąć się do kampanii, co mi do dzisiaj procentuje. To była okazja, żeby poznać ludzi i żeby oni poznali i zapamiętali mnie. Po tamtej kampanii pojawiła się taka informacja, że ja przecież jestem ze Szczecina. Znaleźli się nawet tacy, którzy mówili, że chodzili ze mną do szkoły (śmiech). Co miałem robić, nie prostowałem, choć całe dorosłe życie mieszkałem w Warszawie.
A co panu najbardziej utkwiło w pamięci z kadencji 2001–2005?
Sprawa winiet, którym byłem przeciwny, i afera Rywina.
Tak jak PSL był pan przeciwny wprowadzeniu winiet, które miały być sposobem na pozyskanie pieniędzy na budowę autostrad? Z tego powodu rozpadła się przecież koalicja SLD–PSL.
Uważałem, że jeżeli ktoś przejedzie 20 km autostradą czy drogą ekspresową, nie powinien płacić tyle samo za użytkowanie drogi, co ktoś przejeżdżający 400 km. Zresztą ten projekt miał wiele niewiadomych, na przykład nie policzono, ile z tego pozyskamy pieniędzy i na co wystarczą, co będzie się działo, jeżeli ktoś wjedzie na autostradę bez winiety, czy kierowcy poruszający się po autostradzie wybudowanej w systemie koncesyjnym mają płacić dodatkowo, czy winieta wystarczy?
Co na tę krytykę mówił premier Leszek Miller?
Popierał rozwiązanie winietowe wymyślone przez wicepremiera Marka Pola i żebym nie przeszkadzał, w 2003 roku zrobił mnie obserwatorem przy Parlamencie Europejskim. Rok później startowałem do europarlamentu i od tego czasu pracuję w Brukseli.
Był pan zadowolony, że PSL zagłosowało przeciwko winietom?
Nie obnosiłem się z tym zadowoleniem. Prawdę mówiąc, nawet nie przypuszczałem, że PSL tak zagłosuje i że dojdzie do rozpadu koalicji z tego powodu. Oczywiście PSL-owcy znali moje poglądy. Przewodniczącym Komisji Transportu, w której zasiadałem, był wówczas Janusz Piechociński z PSL. Ale gdybym wiedział, że oni tak postąpią i że dojdzie do upadku koalicji rządzącej, tobym nie wypowiadał moich poglądów w obecności PSL.
Jednym z kluczowych wydarzeń w tamtym okresie był rozłam w SLD i odejście grupy Marka Borowskiego.
To było szkodliwe i trudno wybaczalne wydarzenie, które spowodowało, że upadła reputacja naszej formacji i w zapomnienie poszły fakty, że to my uchwaliliśmy konstytucję, przyczyniliśmy się do przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i NATO, przeprowadziliśmy referendum akcesyjne. Dziś mało kto o tym pamięta.
Myśli pan, że SLD ma jeszcze szansę na scenie politycznej?
Proszę zobaczyć, jak dzisiaj wygląda scena polityczna – jeden reflektor na PiS, drugi na PO, a reszta to jest szarość i mrok. My startujemy z mroku medialnego.
rozmawiała Eliza Olczyk, (dziennikarka tygodnika „Wprost")
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95