Zespół deficytu natury. Czego uczą w zielonej szkole i przedszkolu

Właśnie wchodzi w dorosłe życie pierwsze pokolenie dzieciaków, które znaczną część swojego życia przeniosły do świata wirtualnego. W tym realnym funkcjonowały w środowisku zabetonowanym, pozbawionym szeregu naturalnych bodźców. Czy w systemie edukacji powinno znaleźć się miejsce na doświadczanie natury?

Aktualizacja: 05.07.2019 23:16 Publikacja: 05.07.2019 10:00

Zespół deficytu natury. Czego uczą w zielonej szkole i przedszkolu

Foto: AFP

Pani Anna z Gdańska zwraca się do portalu turystycznego z prośbą o polecenie ośrodka wczasowego na Kaszubach: „Zależy mi na tym, żeby na miejscu był plac zabaw dla dzieci i organizowane dla nich animacje". Elegancka blondynka po czterdziestce, kierowniczka zespołu menedżerów w korporacji – wysokie szpilki i służbowa garsonka eksponująca wąską talię. Zapytana, jak sama spędzała wakacje, uśmiecha się szeroko na wspomnienie lat dzieciństwa. Pamięta noce w stodole na sianie u babci, huśtawkę na drzewie z liny i patyka, szałas, który zbudowały z dziewczynami, i okazał się lepszy niż chłopaków – przynajmniej tak to zapamiętała. Nie potrafi odpowiedzieć, dlaczego – skoro tak miło to wszystko wspomina – dziś sama swojemu synowi, 12-letniemu Adasiowi, chce zafundować zorganizowane zabawy pod okiem zawodowych animatorów. Wspomina tylko coś o innych czasach, pedofilii i kleszczach.

Zespół deficytu natury – pojęcie to zaproponował pisarz i dziennikarz Richard Louv w bestsellerowej książce „Ostatnie dziecko lasu". „Zespół deficytu natury opisuje cenę, jaką ludzkość płaci za odwrócenie się od przyrody: zmniejszone użycie zmysłów, niedobór uwagi, częstsze występowanie chorób psychicznych i fizycznych. Ten zespół występuje u pojedynczych osób, rodzin i całych społeczności" – pisze Louv, specjalizujący się w tematyce relacji człowieka z naturą.

Zespół deficytu natury nie jest pozbawiony podstaw teoretycznych, ale na razie pozostaje twierdzeniem bardziej publicystycznym niż naukowym. Choć sam Louv wielokrotnie używa pojęcia ekopsychologia. Powołuje się na amerykańskiego badacza Howarda Gardnera, który zasłynął tym, że zdetronizował IQ, dawniej jedyny wskaźnik inteligencji. Gardner zaproponował osiem jej rodzajów, w tym inteligencję przyrodniczą, którą sam charakteryzował w jednym z referatów w sposób następujący: „U podłoża inteligencji przyrodniczej leży ludzka zdolność do rozpoznawania roślin, zwierząt i innych elementów środowiska naturalnego, takich jak chmury czy skały". Zespół deficytu natury miałby więc polegać na utracie tych zdolności.

Adaś widzi trawę

Syn pani Anny, 12-letni Adaś, zwykle wraca ze szkoły dość późno. Korzysta z bogatej oferty zajęć pozaszkolnych publicznej szkoły, głównie sportowych. Po lekcjach idzie na SKS, gra w piłkę, w kosza. Rodzice są bardzo zadowoleni, że ich syn, klasowy prymus, rozwija się harmonijnie, uprawiając sport.

Jednak Adaś cierpi na zespół deficytu natury. Jego rodzice wzruszają na to ramionami i się oburzają. Adaś ma wszak świetne oceny, jest wyróżniającym się sportowcem. Bystry, spostrzegawczy i inteligentny. Można jednak zabrać Adasia na łąkę. Zapytać, na przykład: – Jak wyglądają lasy równikowe?

Adaś, prymus, odpowie bezbłędnie. – A teraz Adasiu, powiedz: co depczesz? Co masz pod butami?

Adaś spojrzy w dół i odpowie: – Trawę.

– To wszystko?

Adaś nie odpowie prawidłowo. Oprócz trawy ma pod butami mniszka lekarskiego i babkę zwyczajną, nie licząc mrówki rudnicy, która tu przywędrowała z pobliskiej sośniny. Nie chodzi o to, że Adaś nie zna nazw gatunkowych, choć oczywiście mógłby je znać. Adaś tych roślin i mrówki nie widzi. Nie zauważa. Jest zdziwiony, gdy się zwraca jego uwagę na to, że spod jego podeszwy wystają różne liście i nie jest to trawa.

– Adasiu, co to cytoplazma?

Odpowie, uczył się przecież o budowie komórki zwierzęcej. – A dlaczego te ptaki, wzlatują ciągle do góry i opadają na dół?

Adaś nie ma pojęcia, że patrzy na skowronki. Zauważa je pierwszy raz w życiu, choć był wiosną na łące niezliczoną ilość razy i zapewne patrzył na nie wielokrotnie. Ale nigdy ich nie dostrzegł, choć przecież są wszędzie. Dziwi się, że tyle ich i że rzeczywiście przez cały czas dobiega do niego ich śpiew, którego wcześniej nie słyszał.

– Adasiu, co to jest skrzek?

Odpowie, przerobił już fazy rozwojowe żaby. – A co to jest tam, ta galaretka w stawie?

Chłopiec nie wie. A to właśnie skrzek.

Zdaniem Richarda Louva takie dzieci jak Adaś, choć najprawdopodobniej będą świetnie wyedukowane (według obowiązujących oficjalnie kategorii oceny) i osiągną sukces w życiu zawodowym, jednocześnie są w pewien sposób ułomne i narażone na choroby cywilizacyjne, takie jak np. depresja. Właśnie wchodzi w dorosłe życie pierwsze pokolenie dzieciaków, które znaczną część swojego życia przeniosły do świata wirtualnego. W tym realnym funkcjonowały w środowisku zabetonowanym, pozbawionym szeregu naturalnych bodźców. To świat bez zapachów, który nie wydaje różnorodnych dźwięków z wielu miejsc równocześnie. Nie rozciąga się po horyzont, nie ma w sobie błękitu nieba i zieleni lasu czy łąki. W efekcie coś, co dla współczesnych czterdziestolatków jest oczywiste, dla ich dzieci niekoniecznie już takie jest. Czyli odbieranie tych wszystkich bodźców, używanie wszystkich zmysłów, otwartość na różne doznania – czasem zaskakujące. Wniosek Louva jest jednoznaczny: system edukacji zarówno w USA, jak i w innych krajach skutecznie eliminuje z dzieciństwa doświadczanie natury.

Zielony żłobek

Zgodnie z polskim prawem obowiązek szkolny obejmuje osoby od 7. do 18. roku życia. Za zaniechanie edukacji dziecka rodzicom grożą sankcje karne, począwszy od grzywny, skończywszy na pozbawieniu praw rodzicielskich. To jednak nie oznacza, że dziecko musi chodzić do szkoły. Na wniosek rodziców dyrektor szkoły może zezwolić na spełnianie przez dziecko obowiązku szkolnego poza placówką. Wówczas jest uczniem danej szkoły czy przedszkola, lecz nie musi przychodzić na zajęcia. Musi natomiast raz w roku przystąpić do egzaminu klasyfikacyjnego. Po jego zdaniu otrzyma świadectwo i promocję do następnej klasy. To tzw. edukacja domowa.

15 tys. członków – tyle liczy grupa „Edukacja Domowa" na Facebooku. „Zespół deficytu natury – ktoś coś słyszał? Ktoś może ma swoje przemyślenia? Zastanawiam się, jak deficyty związane z odcięciem od natury można »nadrabiać« w edukacji domowej. I czy rzeczywiście odcięcie od natury tak fatalnie wpływa na funkcje poznawcze, kreatywność itd. Co myślicie? Jak w edukacji domowej wygląda edukacja przyrodnicza? Jestem dziennikarzem, przymierzam się do napisania na ten temat, zależy mi na waszej opinii. Proszę o pomoc".

Okazuje się, że temat deficytu natury jest tu doskonale znany. W odpowiedzi grupowicze nadsyłają dziesiątki linków do różnych „leśnych" i „zielonych" miejsc edukacji w całej Polsce.

Agata Kluczewska prowadziła niegdyś przedszkole na obrzeżach krakowskich Bronowic. Jak na miejskie warunki miała tam całkiem sporą działkę, a za płotem łąki. Starała się, żeby dzieci mogły korzystać z dobrodziejstw świeżego powietrza (choć pojęcie „świeże powietrze" w Krakowie może być uznane za ponury żart). Pani Agacie i jej mężowi to nie wystarczało – za mało było w tym wszystkim „dzikości". Kolejne przedszkole otworzyła w Niepołomicach, jednak miejscowość będąca sypialnią Krakowa, również okazała się niewystarczająca. Dziś mieszka z mężem w starym domu z dużą działką w niewielkiej wsi pod Wieliczką. Mają tu kawałek lasu, wąwóz, strumień. Pod taras podchodzą łanie, wśród dębów zamieszkała para bażantów.

– Mam czteromiesięczną córkę i dziewięcioletniego syna, który chodzi do normalnej szkoły, ale wczesne dzieciństwo spędził w „zielonym przedszkolu". Ruszamy właśnie z inicjatywą czegoś, co można nazwać „zielonym żłobkiem".

Pani Agata nalega, żeby pisząc: „żłobek", „przedszkole", „szkoła", zawsze używać cudzysłowu. Bo w sensie formalno-prawnym przedsięwzięcia te nie są placówkami funkcjonującymi w oficjalnym systemie oświaty, tylko w formule edukacji domowej. – Dzieci przyprowadzają do nas również inni rodzice. Są to na razie dziewczynki w wieku od kilku miesięcy do dwóch lat. Czym różni się nasza opieka od klasycznego żłobka? Jeśli to tylko możliwe, spędzamy z dziećmi czas na tarasie, na naszej dzikiej działce. Dwulatki już samodzielnie poruszają się po trawie, między drzewami, młodsze dzieci spędzają czas na kocykach, w wózkach czy chustach. Robimy to bez względu na pogodę, choć czasem bywa niełatwo. Kiedy pada, rozwieszamy sobie nad głową plandekę, ubieramy dzieci odpowiednio. Nie, nie jest tak, że gdy pada, uciekamy do domu, choć jest on tuż obok.

Niebawem córka pani Agaty i odwiedzające ją regularnie rówieśniczki będą stawiać pierwsze kroki. Wezmą do rączki szyszkę, liść, kamyk, patyk. Rozpoczną eksplorowanie terenu – dzikiej działki pani Agaty, którą będą traktować jak przestrzeń oczywistą i przyjazną.

Odszkalnianie rodziców

Moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa dotyczą łąki. Ta łąka właśnie stała się moim osobistym miejscem mocy. Miałam pięć, może sześć lat, leżałam w trawie i widziałam nad sobą falujące na wietrze kłosy, a wszędzie wokół rozbrzmiewało brzęczenie owadów. Byłam w absolutnej błogości i to uczucie do dzisiaj jest dla mnie... to jest coś takiego, do czego przez całe życie można się odwołać, daje później możliwość lepszego funkcjonowania, nawet wtedy, gdy już nie ma się dostępu do przyrody. Zostaje gdzieś tam w ciele, w umyśle, można potem poczuć ten stan, niemal fizycznie. Chciałabym, żeby nasze dzieci także miały to doświadczenie i mogły się do niego odwołać, niezależnie od tego, co będą robiły w swoim dorosłym życiu – mówi Agata Kluczewska.

Teraz kilkumiesięczne maluchy studiują kształty przemykających po niebie chmur, zaś dwulatka, siedząc w trawie wśród dębów, najpierw bada rączkami kształt roślin, fakturę, a niekiedy zapach i smak. Wkrótce potem uwagę przenosi na leżącego obok żołędzia. Pani Agata nie spuszcza z oka dziewczynki, lecz robi to na tyle dyskretnie, że dziecko nie zdaje sobie sprawy, że jest pilnowane.

– Po latach doświadczeń w prowadzeniu systemowych przedszkoli zamierzam od tego odchodzić w kierunku zielonych miejsc, takich, jakie teraz tworzę. Rozglądam się, przypatruję potrzebom ludzi wokół mnie. Większość ludzi nie jest gotowa na to, żeby pójść na całość, jeśli chodzi o ten rodzaj wychowania. Moje poglądy mogą być w tym zakresie radykalne, ale muszę zawsze się zastanowić, co i z kim w danym miejscu można zrobić. Nie mogę nagle wyprowadzać rodziców ze strefy ich mentalnego komfortu i przekonywać, żeby z dnia na dzień zmienili sposób myślenia. Dlatego teraz tworzymy grupy weekendowe, prowadzimy warsztaty dla rodziców, bo również rodziców trzeba „odszkolnić" – podkreśla.

Odszkalnianie rodziców – w środowisku związanym z zieloną edukacją domową to dość często pojawiające się pojęcie. – Rodzice chętniej oddają do „zielonych przedszkoli" dzieci młodsze, na przykład w wieku półtora czy dwóch lat. Problem pojawia się w wieku pięciu, sześciu lat. Mam na myśli literki. Mówią: „Jak to – nie będziecie w zerówce naszych dzieci uczyć literek?". Ano nie będziemy, bo w tym modelu edukacji zerówka jest kontynuacją przedszkola, dzieci dalej zachwycają się motylkami. A tu nagle pojawia się presja, że szósty rok życia to moment, w którym trzeba skończyć zachwycanie się motylkami, trzeba zasiąść w ławce i uczyć się literek. Literki dla tych rodziców są strasznie ważne, znacznie ważniejsze, niż zachwycanie się motylkami.

Badacze jajek

Warszawskie Bródno. Do ścisłego centrum stolicy, gdy nie ma korków, jedzie się stąd 15 minut. Znajduje się tu zielone przedszkole sąsiadujące z folwarkiem. Spory kawał wsi w centrum miasta. Z obszernej łąki, gdzie żyją zwierzęta gospodarskie – konie, krowa, króliki, kozy i kury – widać bloki, dobiega dźwięk przejeżdżających i stojących w korku samochodów. Ktoś, kto odwiedzi to miejsce po raz pierwszy, może poczuć się dziwnie. Bo niby jest w Warszawie, jednak otwarta przestrzeń imponuje swoimi rozmiarami. Teren po dawnym pegeerze. Zapach wsi, dźwięki wsi. To pole eksploracji dla maluchów.

W marcu, w nocy z piątku na sobotę, do kurnika zakradła się kuna i wydusiła wszystkie kury i dwie gęsi. Dzieci dowiedziały się o wszystkim w poniedziałek. Jeden z chłopców wpadł na pomysł, że przejedzie złą kunę rowerkiem. Inny postanowił, że kunę upoluje. Pozostałe dzieci postanowiły zrobić pułapkę, żeby złapać agresora i ukarać. Smutek maluchów łączył się z gniewem na niedobre zwierzątko.

Edukatorka, pani Marta, tłumaczyła dzieciom, że taka jest natura zwierzęcia, które nazywamy drapieżnikiem. Że ono też musi jeść – a je mięso, więc musi polować. Po wizycie kuny pozostało kilka nieżywych ptaków i jajko. W zabudowaniach folwarku stanął inkubator. Dzieci. które i tak codziennie przychodzą tu karmić zwierzęta, mogły przez 21 kolejnych dni obserwować proces formowania się nowego życia. Wystarczyło na moment wyjąć jajo z inkubatora, podświetlić latarką, żeby zobaczyć zarys tego, co jest w środku. Pojawiła się „fasolka", która z dnia na dzień coraz bardziej przypominała pisklę. Dzieci codziennie, z zapartym tchem, sprawdzały, jak kształtuje się ciało ptaka. W końcu nadszedł ten dzień – skorupka zaczęła pękać. Kurczak otrzymał imię Leniwiec. Gdy przychodzą rodzice, pociechy tłumaczą im, skąd się wziął. Wiedzą dokładnie, bo same widziały.

O wychowaniu w folwarku na warszawskim Bródnie opowiada Justyna Borecka, mama dwójki dzieci (2 i 6 lat) – wychowanków tutejszego Zielonego Przedszkola: – Stawiamy na budowanie relacji z żywymi istotami. Jest to inspiracja do rozmów, sięgnięcia po książki, stawiania hipotez, przeprowadzania eksperymentów i obserwacji, wykonywania prac plastycznych. Nasze dzieci jeżdżą konno. Te ćwiczenia obejmują nie tylko naukę trzymania się na grzbiecie, ale także opiekę nad zwierzęciem, współpracę z nim oraz naukę panowania nad koniem, co wyrabia w dziecku poczucie pewności siebie, empatii, troski o inne istoty. Kontakt z przyrodą i swobodne eksplorowanie dużej przestrzeni dają im dodatkową możliwość sprawdzenia swojego ciała i swoich ograniczeń, które stają się wyzwaniem i wkrótce zostają przezwyciężone. Przykładem może być moja córka, która bała się wchodzić na drzewo, a dziś robi to z przyjemnością.

Wielu rodziców powie, że to zbyt niebezpieczne: pozwolić dzieciom wspinać się po drzewach bez opieki dorosłych, bez asekuracji w postaci lin, uprzęży i instruktorów wspinaczki. Jednak to zaufanie ma być w tym modelu wychowania kluczową sprawą. Jak tłumaczy Justyna Borecka: – Jeśli dzieci obdarzane są zaufaniem i darzą zaufaniem nauczyciela, to mamy idealne warunki do tego, by mogły odkrywać, badać i śmiało eksplorować otoczenie. Gdy będą potrzebowały pomocy, same poproszą, a poza tym nie należy im przeszkadzać. To wpływa na poczucie własnej wartości.

Ale to wszystko jest możliwe tylko wtedy, gdy z dziećmi pracuje odpowiedni nauczyciel – przekonuje Borecka. – Autorytet nieautorytarny, który chętnie zbuduje z dziećmi gniazdo, pogra w piłkę, pobawi się w berka, a kiedy nie zna odpowiedzi na pytania stawiane przez przedszkolaków, zachęci do wspólnego szukania odpowiedzi.

Nauka na nowo

To wszystko wydaje się piękne, romantyczne i... utopijne. Bo przecież również i te dzieci będą musiały, prędzej czy później, jakoś odnaleźć się w rzeczywistości „systemu" – edukacji, studiów, pracy. Czy będą na to przygotowane?

Justyna Borecka sprawia wrażenie, jakby już wielokrotnie to tłumaczyła. To bodajże najczęstsza wątpliwość rodziców – skoro sześcioletnie i starsze maluchy nie uczą się jak inne dzieci, tylko się bawią, to jak sobie poradzą? – Realizujemy podstawę programową, ale sami wybieramy metody. Dobieramy je do dzieci, a nie odwrotnie. Można uczyć się liczyć za pomocą patyków, kamieni, można obliczyć pole powierzchni piaskownicy, można korzystać z inspiracji i narzędzi w świecie, który nas otacza. Korzystamy z metodologii systemu holenderskiego i fińskiego, działamy głównie na metodzie projektów badawczych, która angażuje dzieci do działania. Zamiast czytać o porach roku, zmieniającej się pogodzie, dzieci wychodzą na zewnątrz i obserwują wszystkie zjawiska atmosferyczne. W trakcie głosowania wybierają temat, nad którym będą pracować przez najbliższy tydzień lub dwa. Następnie przystępują do hipotez, które potem próbują weryfikować, a na koniec następuje podsumowanie, sprawdzenie wiedzy. W ten sposób przyroda, nie tylko ta z książki na obrazku, staje się przedmiotem badań i odkryć.

Kolejna wątpliwość rodziców, którzy przychodzą do Zielonego Przedszkola na Bródnie: co z tak zwaną kindersztubą? Czy w ten sposób wychowuje się dzikie dzieci, które nie będą wiedziały, jak się zachować w cywilizowanym świecie? Nie ulega wątpliwości, że edukacja poza szkołą to wyzwanie dla rodziców. Justyna Borecka: – Od czwartego roku życia chodzę z córką na koncerty do filharmonii, do kina, teatru, galerii sztuki, restauracji.

Dzieci jednak rosną, tak jak córka pani Justyny. Co więc z nauką? Bródnowskie przedszkolaki dorastają, więc powstaje tu Zielona Szkoła.

Żaby w stawie

W Dymaczewie Starym, leżącym na obrzeżach Wielkopolskiego Parku Narodowego, taka szkoła z powodzeniem funkcjonuje już od paru lat. Formalnie rzecz biorąc, odbywają się tutaj „warsztaty rozwoju kompetencji społecznych i uczenia się z własnej woli". Jest tu w sumie 17 dzieci w wieku od 3 do 12 lat – wszystkie funkcjonują w systemie edukacji domowej.

Słoneczny majowy dzień. Dwoje dzieci spędza czas w budynku – jeden z maluchów śpi, drugi przykleja naklejki. Reszta wychowanków przebywa na dużym, ogrodzonym terenie. Dzieciaki zbierają pokrzywę na gnojówkę, wspinają się na kopulastą konstrukcję, która niebawem posłuży za szkielet szklarni, i pracują łopatami oraz szpadlami. Jakiś czas temu postanowiły zwiększyć istniejące oczko wodne. To był pomysł jednego z chłopaków, który bardzo chciał mieć swój niewielki staw, ale rodzice nie pozwolili mu tego zrobić w ogrodzie.

Wychowankowie mają różne pomysły, chcieliby mieć w stawie ryby, żaby. – Te pomysły trzeba będzie przedyskutować – zaznacza Remigiusz Stępak, członek Stowarzyszenia Kolektyw Edukacyjny i współzałożyciel placówki noszącej wiele mówiącą nazwę: Na Bosaka. – Zdarza się na przykład, że dzieci przyniosą nam żabę z pobliskiego stawu czy jeziora. Trudno mieć o to do nich pretensje. Rozmawiamy o tym, że nie jesteśmy w stanie zapewnić jej takich warunków, jakie miała w środowisku naturalnym. Żaba wraca do miejsca, z którego została zabrana. Czy będziemy mieli tu żaby? Będziemy o tym rozmawiać, zastanowimy się.

Wśród kopiących prym wiodą dziesięciolatki. Dzieci w wieku szkolnym to już zupełnie inny świat niż przedszkolaki. Z jednej strony pojawia się konieczność przyswajania konkretnej wiedzy z programu szkolnego, z drugiej zaś – świat wirtualny, gry komputerowe i media społecznościowe. Tym żyją współcześni dziesięcio- i dwunastolatkowie. Ale czy również ci, którzy kopią teraz dół, choć mogliby siedzieć przy komputerach?

– Dziecko, które do nas przychodzi, ma wybór: może iść na dwór albo zostać w budynku, gdzie jest komputer z dostępem do internetu – tłumaczy Remigiusz Stępak. – Może surfować w sieci, grać w planszówki, czytać książki, układać puzzle. Samo decyduje o tym, co będzie robiło. I wie pan co? W ogromnej, przytłaczającej większości przypadków, dzieci wybierają podwórko. Same wybierają swobodną zabawę, bez nadzoru dorosłych, na otwartej przestrzeni.

Pół godziny dziennie

Pytanie, którego nie da się nie zadać: a co z nauką? – Nasze dzieciaki na zdobywanie wiedzy, jak ją nazywam – akademickiej, poświęcają około pół godziny dziennie. To wystarcza. Może nie napiszą wszystkiego na egzaminie klasyfikacyjnym, który ich czeka na koniec roku szkolnego, bo nie wszystko przerobiły. Ale które z dzieci mają na testach 100 proc. prawidłowych odpowiedzi? Funkcjonują w ten sposób od trzech lat i jeszcze się nie zdarzyło, żeby któreś nie zdało takiego egzaminu. Zapewne z niektórymi informacjami się nie spotkają, nie będą wiedzieć, bo całego programu szkolnego nie przerabiamy. Ale czy to w jakiś sposób im stanie na przeszkodzie w późniejszym życiu? A czy pan pamięta wzory chemiczne i całki? – retorycznie pyta Remigiusz Stępak, wymieniając jednocześnie zalety wolnościowej i zielonej edukacji: – Nasze dzieciaki na pewno wyróżniają się sprawnością fizyczną. Gdy chodziłem ze swoimi dziećmi na plac zabaw, wielokrotnie spotykałem się z pytaniami innych rodziców o to, gdzie moje dzieci nauczyły się tak wspinać, skakać, biegać. Wyraźnie przewyższały swoimi umiejętnościami rówieśników uczęszczających do „normalnych" szkół. Poza tym – jest to moja obserwacja, nie znam wyników żadnych badań na ten temat – przebywanie w otoczeniu przyrody i swobodna zabawa uruchamia pewne kompetencje poznawcze, zdolności intelektualne, odpowiedzialne na przykład za liczenie, za zdolności matematyczne. Uwielbiają liczyć! Są w tym naprawdę dobre. Nie mówiąc o przyrodzie. Z drugiej strony, na pewno mogą mieć problemy ze sprawnym, szybkim pisaniem, to oczywiste, bo mniej czasu siedzą w ławce i piszą niż ich rówieśnicy. Zresztą... nasze dzieciaki, jak wszystkie, są różne. Jedno z nich ze swoją wiedzą i intelektem na pewno byłoby prymusem w każdej szkole, inne na przykład stawiają na sport.

Jednak gdyby któryś z tutejszych wychowanków chciał zostać, dajmy na to, lekarzem, będzie musiał w pewnym momencie porzucić swobodną zabawę i zacząć wkuwać. – Pewnie tak się stanie – odpowiada Stępak. – Będzie potrafił uczyć się samodzielnie, będzie wiedział, jak się uczyć, co wybrać z materiału, który jest do przerobienia. Da więc sobie radę.

Pół godziny dziennie na naukę. Reszta na zabawę na otwartej przestrzeni, na łonie natury. Ich rówieśnicy w systemowych szkołach siedzą w ławce przez sześć, siedem godzin. – Nasi wychowankowie, którzy w ten sposób funkcjonują, w niczym nie ustępują intelektualnie swoim szkolnym rówieśnikom. Ale dla mnie kompetencje emocjonalne, komunikacyjne są znacznie ważniejsze niż intelektualne – podsumowuje Remigiusz Stępak, kierując się z łopatą w stronę dzieci kopiących dół w ziemi na staw dla żab.

Co zrobić z dzieckiem

Edukacja domowa funkcjonuje w Polsce już od 1991 roku. Nauczanie dzieci poza placówkami oświaty wiąże się z nieporównywalnie większym zaangażowaniem rodziców. To od nich – nie zaś od żadnej sformalizowanej instytucji – zależy jakość kształcenia ich dzieci. Całą odpowiedzialność biorą na siebie.

Pani Anna, szefowa menedżerów z Gdańska, podczas ostatniego strajku nauczycieli miała ogromny problem. Popierała postulaty strajkujących, ale z czasem wzbierała w niej złość, bo przecież nie miała co zrobić z dzieckiem. Musiała wziąć urlop, żeby zająć się swoim synem. – „Odszkolnienie" rodziców ma jeszcze jeden wymiar – mówi Agata Kluczewska, prezeska fundacji Wolno Nam, która zakłada „zielony żłobek" pod Wieliczką. – Szkoła jest wygodną formą organizacji życia codziennego, zwalniającą z potrzeby głębszej refleksji nad edukacją. Ostatni strajk pokazał wyraźnie, jaki jest stosunek większości rodziców do szkoły. Nie było w przestrzeni publicznej dyskusji o tym, jak szkoła powinna się zmienić, jakie wartości i treści przekazywać. Odnoszę wrażenie, że największym problemem było: „co ja teraz mam zrobić ze swoim dzieckiem?!". Szkoła stała się przechowalnią. Rodzice chcą iść spokojnie do pracy i nie martwić się, co robią ich dzieci. Nie zadają sobie pytań dotyczących jakości edukacji.

Pani Anna po przeczytaniu tego tekstu pisze: „Może rzeczywiście coś w tym jest. Może rzeczywiście edukacja, jaką pobiera nasz syn, jest ułomna. Ale takie mamy czasy. Kijem Wisły nie zawrócisz. Nie sądzę, żeby Adam miał kiedyś w życiu problemy w związku z tym, że trawą nazywa zioła i nie dostrzega skowronków, że nie kopie stawu dla żab i nie widział, jak wykluwa się pisklę. Niech będzie kiedyś na przykład dobrze wynagradzanym za swoją pracę programistą. Niech, zgodnie z duchem czasów, zmienia ten świat za pomocą dostępnych narzędzi technologicznych. Miejmy nadzieję, że będzie go zmieniał na lepsze".

Tomasz Słomczyński jest redaktorem naczelnym internetowego „Magazynu Kaszuby"

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Pani Anna z Gdańska zwraca się do portalu turystycznego z prośbą o polecenie ośrodka wczasowego na Kaszubach: „Zależy mi na tym, żeby na miejscu był plac zabaw dla dzieci i organizowane dla nich animacje". Elegancka blondynka po czterdziestce, kierowniczka zespołu menedżerów w korporacji – wysokie szpilki i służbowa garsonka eksponująca wąską talię. Zapytana, jak sama spędzała wakacje, uśmiecha się szeroko na wspomnienie lat dzieciństwa. Pamięta noce w stodole na sianie u babci, huśtawkę na drzewie z liny i patyka, szałas, który zbudowały z dziewczynami, i okazał się lepszy niż chłopaków – przynajmniej tak to zapamiętała. Nie potrafi odpowiedzieć, dlaczego – skoro tak miło to wszystko wspomina – dziś sama swojemu synowi, 12-letniemu Adasiowi, chce zafundować zorganizowane zabawy pod okiem zawodowych animatorów. Wspomina tylko coś o innych czasach, pedofilii i kleszczach.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków