Wojsko szykuje stryczki
Problem polegał na tym, że dla części terenowych dowódców AK ustępstwa delegata rządu na kraj były niewystarczające. Chcieli oni wchłonąć posterunki PKB w całości. Dla oficerów, którzy otrzymali rozkaz błyskawicznego stworzenia oddziałów partyzanckich, liczył się każdy człowiek i każdy karabin.
Jak to wyglądało w praktyce? Kulisy działań AK odsłania cytowany już raport kapitana Juliana Kozłowskiego „Cichego". Był to kawaler Orderu Virtuti Militari, cichociemny, który w 1942 roku został zrzucony do okupowanego kraju z Wielkiej Brytanii. Jako wojskowego trudno go więc podejrzewać o jakieś uprzedzenia czy złą wolę wobec armii. Mimo to „Cichy" był wobec postępowania swoich kolegów z AK nastawiony niezwykle krytycznie.
„Oba czynniki, wojskowy i cywilny, doszły do przekonania o konieczności zespolenia swych wysiłków na odcinku samoobrony i walki – pisał »Cichy«. – Komendant AK ustosunkował się do akcji życzliwie, jednak nie dość jasno i wyraźnie sprecyzował to stanowisko oraz sposób współpracy swoim podwładnym organom terenowym. Skutkiem tego wytworzyła się na niektórych terenach opinia, wśród organów AK, że czynniki administracji i PKB zostają podporządkowane wojsku, co nie odpowiada istotnemu stanowi rzeczy, zwiększa jeszcze zamęt i chaos i w konsekwencji może osłabić możność osiągnięcia pozytywnych wyników".
W raporcie tym znalazły się ostre oskarżenia pod adresem pułkownika Bąbińskiego:
„Odnoszę wrażenie, że Komendant Okręgu AK nie panuje nad terenem i ludźmi i że podległe mu organa terenowe, pozbawione możliwości kontroli i częstego kontaktu, nie zawsze postępują w myśl otrzymywanych rozkazów, lecz według swoich osobistych zapatrywań. Rozumiem, że wojsku potrzebne są duże stany ludzi na wykonanie pewnych zadań i że po tych ludzi winno ono sięgać. Jednak to sięganie musi być pełne godności i zrozumienia dla wysiłku zarówno wojskowego, jak i cywilnego. Dlatego też niedopuszczalnym jest sięganie samowolne, bez porozumienia się, po ludzi tkwiących w administracji czy też PKB, zastraszając przy tym ich groźbami różnego rodzaju lub obniżając wartość pracy czynników Wołyńskiej Delegatury Rządu".
Kapitan Kozłowski oskarżał część oficerów AK o demoralizowanie ludzi. Według niego oficerowie ci powinni zostać czym prędzej przeniesieni z Wołynia lub usunięci z zajmowanych stanowisk. Oceniał, że są nieudolni, ograniczeni i wrogo nastawieni do administracji cywilnej.
W podobnym tonie utrzymana była notatka sprawozdawcza Kazimierza Banacha z 13 sierpnia 1943 roku.
„Współpraca z AK, przynajmniej formalnie, została ułożona – pisał. – Faktycznie idzie czasem jak po grudzie. Współpraca ta rozwija się przede wszystkim na odcinku organizowania oddziałów partyzanckich. Dotąd bowiem AK, wbrew temu, co mówiono, ani jednego oddziału partyzanckiego nie miała. I co więcej, nie miała nawet dostatecznie sprężystej sieci organizacyjnej, przy pomocy której można by werbować ludzi do oddziałów. Prawie cały ciężar werbowania, w dużej mierze ekwipunku i uzbrojenia, wzięliśmy na siebie".
Według delegata na Wołyniu wytworzyła się następująca sytuacja: najpierw oficerowie AK odebrali formacjom Delegatury broń i ludzi, a potem bezceremonialnie okazywali pogardę i lekceważenie wobec podziemnej administracji. Z irytacją przestawiali z kąta w kąt pałętających im się pod nogami cywilów.
Kazimierz Banach w meldunku wysłanym do Warszawy twierdził, że oficerowie zachowywali wobec niego „chorą postawę". Jeden z nich ponoć nazwał go „szkodnikiem", inny „Volks-Bulbą". Jeszcze inny, próbując zwerbować kobietę pracującą dla Delegatury Rządu na Kraj, zapowiedział podobno, że wojsko szykuje stryczki dla Polaków pracujących w podziemnej administracji. (...)
Skutkiem polsko-polskich tarć i zadrażnień były dramatyczne sytuacje. Jedną z nich opisał historyk Dariusz Faszcza. Mowa o zatargu między akowskim szefem Inspektoratu Kowel kapitanem Janem Szatowskim „Zagończykiem" a wołyńskim komendantem PKB Józefem Nowakiem. W trakcie awantury obaj panowie chwycili za broń, a Nowak próbował nawet popełnić samobójstwo! (...)
Do ostrego konfliktu na linii AK–Delegatura doszło również w Pańskiej Dolinie. W miejscowości tej znajdował się silny ośrodek polskiej samoobrony, na czele którego stał konspiracyjny starosta powiatu Dubno Antoni Cybulski „Oliwa".
Ten dzielny działacz Delegatury wykazał się wielką rzutkością i determinacją. Zdobył dla swoich ludzi broń, zbudował system zasieków i zorganizował niezwykle sprawny oddział obrońców. W efekcie Pańska Dolina stała się polską wyspą na terenie płonącego powiatu dubieńskiego. „Oliwa" i jego ludzie odparli szereg zaciekłych szturmów UPA, wznosząc się na wyżyny bohaterstwa.
W sierpniu 1943 roku do Pańskiej Doliny przybył oficer AK podporucznik Józef Malinowski „Ćwik". Jego zadaniem było zorganizowanie w polskiej miejscowości oddziału partyzanckiego. Przystąpił do tego zadania bezceremonialnie, zupełnie nie licząc się z „Oliwą". Jak wspominał ten ostatni, akowcy „próbowali nas ustawiać i nami dyrygować". Podbierali również „Oliwie" broń i ludzi. Znacznie łatwiej było przecież podwędzić broń polskiej samoobronie, niż zdobyć ją w boju z UPA.
Wbrew wyraźnym instrukcjom wojsko nie konsultowało swoich działań z konspiracyjnym starostą. Akowcy zachowywali się nieostrożnie, nie przestrzegali elementarnych zasad konspiracji. W efekcie samoobronie zagroziła likwidacja przez niemieckie władze okupacyjne.
„Mieliśmy już takie próbki lekkomyślności niektórych działaczy – pisał po latach »Oliwa«. – Kosztowało nas to wiele zachodu, a przede wszystkim wiele nerwów i narażania ludzi. Uzgodnień nie przestrzegano, bez naszej wiedzy urządzano czasem wypady do niewłaściwych miejsc, werbowano do swoich oddziałów naszych żołnierzy z posiadaną przez nich naszą bronią. Z początku traktowaliśmy to jako błahostkę, ale w końcu wzięliśmy amunicję, granaty i inne akcesoria pod ścisłe wyliczenia. Od tego momentu zmniejszyły się przecieki z takim trudem zdobytej własnym kosztem amunicji. Gdy tymczasem dowództwo AK miało na to różne środki państwowe".
Konflikt w Pańskiej Dolinie eskalował do tego stopnia, że Antoni Cybulski musiał pojechać do Łucka, gdzie interweniował u miejscowego inspektora AK kapitana Leopolda Świkli „Adama". Zagroził mu, że jeżeli oddział „Ćwika" nie zacznie się zachowywać przyzwoicie, zostanie wyrzucony z Pańskiej Doliny!
W Pańskiej Dolinie werbował również podporucznik Zygmunt Kulczycki „Olgierd". Jednym z żołnierzy tamtejszej samoobrony, których wziął do swego oddziału, był Roman Kucharski „Wrzos". W swoich wspomnieniach ten weteran AK wspominał, że gdy tylko „Olgierd" przybył do polskiej bazy, z miejsca wyciągnął z niej najlepszą część jej załogi:
„Odłączenie nas od placówki nie obyło się bez zgrzytów i dąsów, bo wraz z przybyszami opuściło ją kilku stałych, i to dobrych, żołnierzy. Dowództwo placówki czuło żal do naszego dowódcy, że zastosował taktykę »kaptowania«. Wielu jeszcze później przechodziło z placówki do nas. Stan załogi był natychmiast uzupełniany, ale ci, którzy odeszli, stanowili element okrzepły w walce i przeszkolony. Nowozaciężnych należało dopiero szkolić".
Wszystko to doprowadziło do paradoksalnej sytuacji.
„Spory na górze między delegatem a komendantem i przejmowanie sobie nawzajem ludzi – pisał Władysław Filar – doprowadziły do powiązań między członkami konspiracji na najniższych szczeblach organizacyjnych. W związku z tym miało miejsce zjawisko zmiany podporządkowania członków konspiracji, często bez wiedzy zainteresowanego, i przechodzenie z pionu cywilnego do wojskowego (i odwrotnie). Także po wojnie wielu z nich nie potrafiło nazwać swojej organizacji, podając najczęściej udział w ZWZ lub AK. Tylko część członków konspiracji znała swój właściwy status w delegaturze".
Skutek podobnych konfliktów i zadrażnień był nietrudny do przewidzenia. Banach zerwał umowę z komendantem AK. W specjalnym rozkazie zabronił dalszego przekazywania ludzi i broni do oddziałów wojskowych. „Żadnemu z pracowników Delegatury lub PKB – pisał – nie wolno przyjmować żadnych funkcji z AK. Nie honorować i nie przyjmować do wiadomości rozkazów wydanych do PKB lub czynników Delegatury przez AK".
I to by było na tyle. Sytuacja w polskiej konspiracji wróciła do punktu wyjścia. Późnym latem i jesienią 1943 roku struktury Polskiego Państwa Podziemnego na Wołyniu znowu zwarły się w klinczu. A tymczasem polskie wsie płonęły...
Piotr Zychowicz jest dziennikarzem, historykiem, publicystą, zastępcą redaktora naczelnego magazynu „Do Rzeczy" i redaktorem naczelnym miesięcznika „Historia Do Rzeczy". Pracował w „Rzeczpospolitej"
Książka Piotra Zychowicza, „Wołyń zdradzony, czyli jak dowództwo AK porzuciło Polaków na pastwę UPA", ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Rebis, Poznań 2019
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95