Na Ukrainie mało kto oczekiwał wielkich niespodzianek w niedzielny wieczór wyborczy. Od wielu tygodni prezydencka partia Sługa Narodu była liderem we wszystkich sondażach z bezpieczną – wynoszącą około 30 pkt. proc. – przewagą. Podstawowym pytaniem nie było więc to, czy ugrupowanie Zełenskiego wygra, tylko jakich rozmiarów będzie to zwycięstwo. Może właśnie dlatego atmosfera w większości sztabów wyborczych w Kijowie była nieco senna i apatyczna – zwycięzca był z góry znany, a pozostałym partiom trudno było ogłosić sukces. I o ile w sztabie ugrupowania byłego prezydenta Petra Poroszenki robiono dobrą minę do złej gry i częstowano dziennikarzy aperol spritzem, a u Zełenskiego odtworzono nieformalny klimat z czasów kampanii prezydenckiej (m.in. znów wystawiono dla gości stoły do ping-ponga), o tyle większość dziennikarzy miała problem z wejściem do sztabu Julii Tymoszenko i część z nich musiała prowadzić relacje sprzed budynku. Wielkiej fety nie szykowano również w sztabie otwartego na dialog z Moskwą ugrupowania Za Życie! ani u politycznych debiutantów z partii Głos.
Kiedy chwilę po godzinie 20 stacje informacyjne pokazały wyniki badań exit poll i słupki poparcia poszczególnych ugrupowań poszybowały w górę, stało się jasne, że Zełenski ze swoimi ludźmi doprowadził do kolejnego politycznego nokautu. Ponad 40 proc. poparcia w wyborach proporcjonalnych to kolejny rekord w ukraińskich wyborach – w historii niepodległej Ukrainy żadna partia bowiem nie odniosła tak wysokiego zwycięstwa. Dotychczasowy rekord poparcia w części proporcjonalnej należał do Partii Regionów – w 2007 r. zagłosowało na nią 34,4 proc. wyborców. Mimo że sam Zełenski żartował, że wynik ten jest nieco gorszy od 73,2 proc., czyli rezultatu, jaki uzyskał w drugiej turze wyborów prezydenckich, nie ulegało wątpliwości, że partia, która została stworzona de facto wraz z początkiem kampanii, dokonała rzeczy niesłychanej.
Zmierzch starych polityków
Aby w pełni ocenić rozmiary zwycięstwa Ze!Drużyny – jak nad Dnieprem przyjęło się nazywać prezydencki ruch polityczny – trzeba było poczekać jeszcze kilka godzin, aż zaczną spływać wyniki z jednomandatowych okręgów wyborczych. Specyfika ukraińskiego systemu wyborczego zasadza się bowiem na tym, że skład parlamentu wyłaniany jest w sposób mieszany. Połowa miejsc przypada deputowanym wybranym z ogólnokrajowej listy, a połowa właśnie poprzez głosowanie w JOW. Dotychczas to właśnie okręgi jednomandatowe służyły wszelkiej maści politycznym wygom, by zagwarantowali sobie miejsca w parlamencie – wystarczyło wyremontować w swoim okręgu wyborczym drogę, szkołę albo wyłożyć pieniądze na park, boisko, cerkiew i można było się cieszyć z mandatu deputowanego Rady Najwyższej. Przy okazji zapominając na następne kilka lat o swoich wyborcach.
System ten premiował korupcję wyborczą, dlatego od lat apelowano o jego zmianę. Aktywiści społeczni przez cały pomajdanowy okres naciskali w tej sprawie na Petra Poroszenkę. Jednak prezydent, choć oficjalnie zgadzał się z ich argumentami, nie podjął w tym obszarze żadnych znaczących działań. Dopiero objęcie prezydentury przez Zełenskiego doprowadziło do uchwalenia na sam koniec funkcjonowania poprzedniego składu Rady Najwyższej zmian do kodeksu wyborczego, likwidując mieszaną ordynację – jednak dopiero od następnych wyborów.
W efekcie tego lipcowe wybory miały być ostatnią okazją dla starych i doświadczonych polityków, by trafić do parlamentu według starych zasad. Tymczasem doszło do prawdziwej rewolucji.