Robert Biedroń: Obama ze Słupska

Słupsk w pewien sposób zaszantażowano. Wmówiono mieszkańcom, iż wybór Roberta Biedronia na prezydenta będzie dowodem, że miasto zdaje egzamin z tolerancji, a słupszczanie są europejscy i postępowi.

Aktualizacja: 21.12.2014 12:07 Publikacja: 21.12.2014 01:21

6 grudnia. Zaprzysiężenie prezydenta pod znakiem słupskiego herbowego gryfa

6 grudnia. Zaprzysiężenie prezydenta pod znakiem słupskiego herbowego gryfa

Foto: PAP/ Piotr Wittman

Oto jedna z kilku chętnie powtarzanych legend, którymi błyskawicznie obrosła zwycięska kampania Roberta Biedronia, nowego prezydenta Słupska. Mecz jednej z miejscowych drużyn piłkarskich przed II turą wyborów. Do Biedronia podchodzi ks. prałat Jan Giriatowicz, honorowy obywatel Słupska, symboliczna postać dla słupskich katolików, gorący zwolennik Radia Maryja i pomysłodawca ustawienia krzyży na drogach wjazdowych do miasta, bo „będą zaporą, która nie wpuści zła do Słupska, wyproszą bożą opiekę i błogosławieństwo, a dzięki nim ludzie będą dla siebie lepsi".

Duchowny pyta: – Synu, czy będziesz atakował Kościół?

Biedroń na to: – Proszę księdza, nie zamierzam prowadzić żadnej ideologicznej krucjaty, chcę tylko dobrze zarządzać miastem.

– To życzę ci wszystkiego dobrego i cię błogosławię – mówi prałat.

Potem ksiądz łagodzi, dociskany przez dziennikarzy: – Niech Pan Bóg to osądzi. Ale zawsze trzeba bronić natury, bo odejście od natury prowadzi do degeneracji. Ja uważam, że prywatnie pan Biedroń może sobie koziołki fikać, ale publicznie nie powinno się afiszować ze swoją innością.

I legenda druga: Znów mecz piłkarski. Biedroń na widowni, więc gwizdy, „cioty" i „pedały". Politykowi twarz ani drgnie, wciąż gości na niej miły uśmiech. Potem podchodzi do niego kibic i mówi: „Pan to wszystko wytrzymał, szacunek, będę na pana głosować".

Legendy, szczególnie te często powtarzane, mają to do siebie, że żyją swoim życiem. Pytany dziś o to Robert Biedroń z lekko szelmowskim uśmiechem mówi Plusowi Minusowi: – Tak, to z pewnością mi pomogło.

Ciekawy obiekt

Jak to możliwe, że miejscowość nigdy niekojarzona z radykalnymi ideologiami, niesłynąca z liberalnych wybryków wybrała homoseksualistę na prezydenta? Słupsk w stereotypie to miasto gdzieś pod Ustką, miasto afer, miasto szkoły policyjnej z ciemną kartą z czasów stanu wojennego, w końcu miasto, w którym policja zabiła Przemka Czaję. To prawda, Słupsk był lewicowy, ale w tradycyjnym postkomunistycznym stylu, dalekim od skrajnie lewackich eksperymentów społecznych. Aby zrozumieć, co się stało w tym mieście, najpierw trzeba jednak pytać nie o poglądy i wybory jego mieszkańców, ale o samego Roberta Biedronia.

Przez lata budował swój wizerunek na skandalizowaniu, epatowaniu seksualną odmiennością. Ale w słupskiej kampanii wyborczej 38-letni kandydat nie przypominał już walecznego homoseksualisty z czasów Lambdy, działacza młodzieżówki i członka SLD chadzającego na Parady Równości. Nie widać w nim było aktywisty LGTB, który szarpał się z policją podczas manifestacji 11 listopada 2006 r., ani człowieka mówiącego o „faszystowsko-nacjonalistyczno-katolickim charakterze nagonki na środowisko homoseksualistów".

Dziś nie ma żelu we włosach, garnitur w pracy nosi modny, ale porządny, granatowy. Nawet brązowy pasek u spodni noszony do czarnych butów należałoby uznać już nie za ekstrawagancję, lecz indywidualny rys, nieco nonszalancką, ale elegancką sprezzaturę.

Siłą Roberta Biedronia była też słabość słupskiej sceny politycznej. Maciej Kobyliński, od 12 lat prezydent Słupska (w czasach PRL wojewoda słupski), tym razem nie kandydował, ale wyniki wyborów komentował. Startującego w wyborach homoseksualistę nazwał ciekawym obiektem, który wszedł do II tury „z uwagi na silną mobilizację gejów i lesbijek" oraz młodzieży, głosującej „dla jaj". Biedroniowi raczej to nie mogło zaszkodzić, bo słupczanie pamiętają, że Kobyliński radnego opozycji nazwał chamem i złodziejem, byłego posła LPR małym faszystą, a swojego kolegę z klubu SLD wyzwał od „gnojów" i postraszył, że go „strzeli w głupi ryj".

Paradoksalnie Robertowi Biedroniowi mogło pomóc też to, że był „spadochroniarzem", kandydatem spoza Słupska. To, co jeszcze w pierwszej turze lokalnych wyborów było dla słupszczan oczywistą wadą Biedronia, czyli, że „nie jest stąd", w jakiś sposób błyskawicznie stało się w ich oczach jego największą zaletą. Mecenas Anna Bogucka-Skowrońska, wieloletnia słupska radna, była senator i sędzia Trybunału Stanu, w PRL obrończyni działaczy opozycji, mówiła tygodnikowi „Polityka", iż „nie mieściło się jej w głowie, że prezydentem miasta może zostać ktoś zupełnie z zewnątrz, jakby wynajęty do zarządzania".

Były słupski radny, socjolog Pomorskiej Akademii Pedagogicznej Marcin Maraszkiewicz rozumie ten punkt widzenia, ale wskazuje na szczególny czynnik zmiany dotychczasowych reguł. – Ludzie chyba uznali, że przy doświadczeniach wielu lat, szczególnie z ostatnią kadencją, gdy w samorządzie miejskim toczyła się permanentna wojna, że przy tym całym marazmie, w jakim w ostatnich latach pogrążył się Słupsk, jedyną nadzieją jest właśnie ktoś z zewnątrz.

W ostatnich latach w Słupsku niezadowolenie z władzy sięgnęło takiego poziomu, że zmobilizowana grupa mieszkańców dwukrotnie doprowadzała do referendum w sprawie odwołania prezydenta Macieja Kobylińskiego (chodziło o głośne w mieście nieprawidłowości przy inwestycjach, z rozgrzebaną i dwukrotnie niemal przepłaconą budową aquaparku, oraz niekonwencjonalny styl rządzenia miastem), co już samo w sobie było ewenementem na skalę kraju. – Wyborcy doszli do wniosku, że mają dość całej lokalnej klasy politycznej – uważa Maraszkiewicz.

Biedroń dobrze wyczuł tę atmosferę. – Całą swoją postawą udowadniał, że jest tym, kto wyciągnie miasto z letargu. Otworzył drzwi i zaprosił słupszczan, żeby z nim przeszli do lepszej rzeczywistości. I oni mu uwierzyli – dodaje socjolog.

Nareszcie zmiana

Jeszcze między obiema turami wyborów Agnieszka Pomaska, szefowa PO w Pomorskiem, wprost orzekła, że Biedroń z kandydatem jej partii „nie ma szans". A sam lokalny faworyt wyborów Zbigniew Konwiński wytykał rywalowi: – Wygłasza gładkie ogólniki. Nie można z nim rozmawiać o konkretnej inwestycji czy szkole, bo nie zna ulic czy podstawówek – mówił mediom.

To akurat prawda. – Wystarczy pobieżna analiza debat w kampanii, żeby przyznać rację politykowi PO. Konkurenci Biedronia – w większym lub mniejszym stopniu – dowodzili, że znają mechanizmy władzy w Słupsku, byli merytoryczni, konkretni, ale przy tym przeraźliwie przewidywalni i nudni – mówi jeden z lokalnych publicystów.

A Biedroń, zamiast brnąć w szczegóły, punktował niekonkretnie, za to atrakcyjnie dla słupskich uszu: „Jeśli znają miasto, to dlaczego tak mało zrobili?". I powtarzał, wbijając w świadomość mieszkańców prosty przekaz: że potrzeba zmiany, że czas na zarządzanie miastem zamiast rządzenia. „Konsultacje" i „współrządzenie" – to słowa, które Biedroń powtarzał jak mantrę. Do tego luz, uśmiech i... okoliczności, które sprawiały, że populistyczno-rewolucyjne komunikaty Biedronia nie kłóciły się z rzeczywistymi odczuciami przeciętnych wyborców. Wręcz przeciwnie.

Niby proponował w programie np. powstanie w Słupsku instytutu zielonej energii i rozwój przemysłu związanego z infrastrukturą energii odnawialnej, ale głównie umiejętnie punktował hasłowo: „Słupsk – jedno z najbardziej zadłużonych miast w Polsce" i „Słupsk – dziesięć razy mniej wykorzystanych funduszy unijnych niż Sopot" – by kwitować: „Tak nie musi być, zmieńmy to razem".

Biedroń może się zarzekać, że wystartował w wyborach w Słupsku trochę przez przypadek, ale o tym, czego będą chcieli słuchać słupszczanie, wiedział od lat. Dokładnie trzech, odkąd prowadzi tu biuro poselskie. I parł do prezydenckiego fotela pod hasłem „Nareszcie zmiana". Niczym – przy zachowaniu właściwych proporcji – Obama ze swoim „change". Swoją drogą, Biedroń na jednym z powyborczych już zdjęć publikowanych w lokalnej prasie pozuje niczym prezydent USA.

Marcin Maraszkiewicz jednak nie umie jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Biedroń zwyciężył. – Zmiennych jest zbyt wiele, a i one wynikają z bardziej lub mniej uzasadnionych przypuszczeń. Myślę, że warto by teraz zrobić na ten temat badania. Bo dziś jeden mówi, że to przeciw klice, drugi, że to dla hecy, inny, że po to, żeby Słupsk był bardziej postępowy, a jeszcze inny, że „bo kandydat jest miły i przystępny".

A co mówi ulica? Na jednym z głównych traktów miasta, naprzeciwko słynnego słupskiego „szaszłyka" (kiczowata latarnia z czasów PRL), jeszcze niedawno stał szpaler ulicznych kwiaciarenek. Dziś stoi jedna. – Ale i my stąd znikamy, bo pan były już prezydent oddał cały ten teren lokalnemu biznesmenowi – mówi pani Anna, która jeszcze niedawno handlowała tu z bratową i teściową. – Tak nas tu zrewitalizowali, że wokół tylko banki, apteki i salony GSM. A śródmieście martwe, po południu trzech ludzi na krzyż, bo galerii handlowych nam pan prezydent nabudował, jakbyśmy byli Warszawą. Może Biedroń coś z tym zrobi. Ludzi słucha, nie wywyższa się.

Jej brat Maciej mówi, że nie planował głosować na Biedronia. – W pierwszej turze głosowałem na Roberta Kujawskiego z PiS, w drugiej myślałem, choć z bólem serca, o Konwińskim z PO. Ale kiedy ci wszyscy panowie się nagle poukładali, oddałem głos na Biedronia.

Na trzy dni przed II turą kandydaci PO, PiS i Słupskiego Porozumienia Obywatelskiego, dotąd rywale reprezentujący przy okazji sporą część słupskiego samorządowego establishmentu, ogłosili porozumienie dotyczące współpracy w Radzie Miejskiej. Komunikat był na pozór sensowny – skoro przez 12 lat na drodze rozwoju miasta stały polityczne konflikty, to wyborcy powinni przyjąć deklarację współpracy co najmniej ze zrozumieniem.

Stało się inaczej. Robert Biedroń rzucił hasło, że jego kontrkandydaci „kupczą Słupskiem". – Moi byli rywale polityczni i mój obecny kontrkandydat umocnili układ polityczny, który był nieszczęściem tego miasta przez ostatnie lata, który je paraliżował i sprawił, że to miasto notorycznie ubożało – mówił Biedroń, a mieszkańcy Słupska coraz uważniej słuchali.

Przekaz podprogowy

Wszystko wskazuje na to, że to był kluczowy moment, który otworzył Biedroniowi drogę do ratusza. Mieszkańcy uwierzyli, że jeden układ ma zastąpić kolejny. Uznali, że polityczny celebryta z Warszawy będzie lepszy niż lokalna klika.

Nie dostrzegł tej zmiany główny pretendent do prezydenckiego fotela Zbigniew Konwiński, który długo pozwalał sobie na lekceważące przeciwnika uwagi. – Media, jakby zapominając o tym, kto wygrał, piszą o Biedroniu, a przecież on przegrał w pierwszej turze. Ale za tydzień przyjdzie refleksja, że wybory to poważna sprawa, i skończy się ten happening.

Nie można jednak nie wspomnieć o najważniejszej pewnie sile, jaka wsparła Roberta Biedronia przed drugą turą wyborów. Dla wielkich stacji telewizyjnych homoseksualny pretendent do prezydentury 100-tysięcznego miasta był wymarzonym tematem. Okazją, aby piętnować dulszczyznę polskiej prowincji. I kandydatem wartym wsparcia. Wybory lokalne rozstrzygnęły się więc na poziomie mediów ogólnopolskich.

Słupsk w pewien sposób zaszantażowano. –  Nie czarujmy się, od początku w mediach ogólnopolskich wisiał taki podprogowy przekaz, a nawet ktoś to literalnie napisał, że oto Słupsk zdaje egzamin z tolerancji, na ile słupszczanie są europejscy i postępowi – mówi jeden z działaczy PO. Dodaje, że media od początku widziały tylko Biedronia, „jakby wybory samorządowe miały rozstrzygać kwestie równościowe".

Robert Biedroń był wprost lansowany. – Wozy telewizyjne wielkich stacji zjechały dopiero, gdy pojawił się Biedroń. I wszystko co przed Biedroniem, było gnuśne i stare, a po Biedroniu – nowoczesne i ciekawe. Pokazywano Biedronia, jak jedzie do pracy na rowerze albo autobusem miejskim. To symptomatyczne, bo np. Konwiński też jeździ autobusem do pracy i nikogo to jakoś nie rajcowało – twierdzi nasz rozmówca.

Biedroń to zainteresowanie umiał sprytnie wykorzystać, starając się jednocześnie, aby nie zrazić elektoratu. „Gazecie Wyborczej" powiedział na przykład w wywiadzie, że nie będzie zdejmował krzyży, bo nie zamierza być „strażnikiem czyichś sumień".

Pytany kiedy indziej o „wartość promocyjną" Roberta Biedronia dla Słupska, stwierdził, że miasta bez niego nie byłoby nigdy na taką promocję stać. – Dziś nawet w USA usłyszeli o Słupsku – podkreśla.

– O Słupsku czy o Słupsku, który wybrał na prezydenta geja? – pytam.

– Co za różnica – mówi Biedroń. – Gdyby choć jeden turysta odwiedził Słupsk tylko po to, żeby zobaczyć miasto z prezydentem gejem, uznałbym to za korzyść.

Może ktoś przyjedzie, bo miasto już przed I turą zareklamowały niemieckie media z „Süddeutche Zeitung" i „Der Spiegel" na czele. Ten ostatni tygodnik pisał o „teście dla wciąż bardzo konserwatywnej Polski".

Miesiąc miodowy Roberta Biedronia ze Słupskiem jednak niebawem się skończy. Marcin Maraszkiewicz przestrzega: – Rozbudzone nadzieje mogą się okazać bardzo niebezpieczne. Za chwilę opadnie powyborczy kurz, skończy się miła i kurtuazyjna atmosfera, a zacznie się proza życia. I te, rozbudzone tak silnie, pozytywne emocje, jeśli słupszczanie wyraźnej zmiany nie dostrzegą, mogą się równie szybko zamienić w gniew. A Słupsk wybrał Biedronia nie tylko po to, żeby dać prztyczka naszej klasie politycznej.

Pierwsze pomruki już są. Na razie w sieci. Ludzie piszą: „Miała być zmiana i co?". Internautom nie podoba się otoczenie Biedronia – najbliższymi współpracownikami uczynił ludzi z kręgu dawnej słupskiej władzy i z konkurencyjnych partii. Aby w miarę sprawnie rządzić, musi bowiem zbudować... układ. I to niezależnie od tego, że sam nazywa go szerokim konsensusem.

Wyższa liga

A wyborcze obietnice? Do czasu audytu, do którego nowy prezydent dopiero się przymierza, pierwsze decyzje podejmuje skromne i raczej wizerunkowe, niewiele przy tym ryzykując poza uszczypliwymi uwagami. Dziennikarzom obiecał cotygodniową konferencję prasową (nie chce mieć rzecznika) i zdecydował, że urząd oszczędzi na wodzie w butelkach (prezydent promuje słupską kranówkę).

Trudno jednak uwierzyć, że Robert Biedroń, od dawna zagorzały zwolennik rewolucji obyczajowej i przywilejów dla homoseksualistów, na dwie kadencje schowa swoje poglądy do kieszeni i będzie rządził Słupskiem, kultywując tradycyjne mieszczańskie wartości. Dziś zapewnia, że gra o dwie prezydenckie kadencje. Merytoryczne, nie z myślą o światopoglądowej krucjacie. – To mój cel, naprawdę – przekonuje. – Gdybym szukał trampoliny, mógłbym mieć zapewnioną sejmową jedynkę z SLD albo dwójkę z PO w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Ale wybrałem Słupsk.

Wilka ciągnie jednak do lasu i nie można wykluczyć, że – prędzej czy później (a wydaje się, że prędzej) – pierwszy gej III RP wróci do swoich korzeni. Na razie Joanna Erbel, związana z „Krytyką Polityczną" działaczka feministyczna (specjalistka od „zarządzania cielesnością"), namówiła Biedronia, aby zorganizował w Słupsku Kongres Ruchów Miejskich. W rozmowie z Plusem Minusem, pytany o to, jak będzie odnosił się do Kościoła twardo mówi, że „będzie strzegł konstytucji" i – jak to ujmuje – „wyraźnego rozdziału państwa od Kościoła".

Czy wybór Roberta Biedronia na prezydenta miasta to przejaw przekornego rozsądku mieszkańców, ich otwartości, prowincjonalnego kompleksu czy też wynik postpolitycznego formatowania wyborców? A może odpowiedź jest banalnie prosta: wielu słupszczan poparło sławnego już w świecie geja, politycznego celebrytę, po to, aby miasto – choćby tylko na krótko – automatycznie trafiło do innej, wyższej ligi.

Jeśli tak, to mogą już być z siebie i Roberta Biedronia dumni. W tej wyższej lidze nowy prezydent Słupska bowiem już czeka na telefon z „New York Timesa", który ponoć planuje przeprowadzenie z nim wywiadu. Czeka też na Magdę Gessler, która za kilka dni ma osobiście odwiedzić miasto, aby przyszykować noworoczny bigos.

Oto jedna z kilku chętnie powtarzanych legend, którymi błyskawicznie obrosła zwycięska kampania Roberta Biedronia, nowego prezydenta Słupska. Mecz jednej z miejscowych drużyn piłkarskich przed II turą wyborów. Do Biedronia podchodzi ks. prałat Jan Giriatowicz, honorowy obywatel Słupska, symboliczna postać dla słupskich katolików, gorący zwolennik Radia Maryja i pomysłodawca ustawienia krzyży na drogach wjazdowych do miasta, bo „będą zaporą, która nie wpuści zła do Słupska, wyproszą bożą opiekę i błogosławieństwo, a dzięki nim ludzie będą dla siebie lepsi".

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
„Jak będziemy żyli na Czerwonej Planecie. Nowy świat na Marsie”: Mars równa się wolność
Plus Minus
„Abalone Go”: Kulki w wersji sumo
Plus Minus
„Krople”: Fabuła ograniczona do minimum
Plus Minus
„Viva Tu”: Pogoda w czterech językach
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Tomasz Stawiszyński: Hochsztaplerzy i szaman