Ojciec Pat mieszkał w domu ze stałą opieką w Coeur d'Alene w stanie Idaho. Nazwa miejscowości pochodzi od tubylczego plemienia indiańskiego. (Coeur d'Alene to z francuskiego „serce jak szydło", być może związane jest to z tym, że członkowie plemienia uchodzili za wytrawnych handlarzy). To urocze małe miasteczko, położone nad jeziorem. W 2001 roku, czyli wtedy, kiedy tam trafiłam, większości Amerykanów bardziej znane było nieodległe Sandpoint, dokąd przeniósł się Mark Fuhrman, jeden ze śledczych prowadzących sprawę O.J. Simpsona.
Dom, w którym mieszkał Joseph Krenwinkel, był czysty i zadbany. Niebieskofioletowy dywan w korytarzu wydzielał lekko chemiczny zapach nowości, a tapety na ścianach miały pogodny, błękitny wzór w kwiaty. Stanęłam przy recepcji obsługiwanej przez kobietę, prawdopodobnie pielęgniarkę, która zapisywała coś na karcie. Przywitałam się i czekałam na odpowiedź. Nie spojrzała na mnie ani nie spytała, w czym mogłaby mi pomóc. Po jakimś czasie odchrząknęłam. Nadal nie było żadnej reakcji.
– Szukam pana Josepha Krenwinkela – powiedziałam nieco głośniej.
Gdy usłyszała jego nazwisko, nie tylko podniosła na mnie wzrok, ale także na jej twarzy pojawił się szeroki, ciepły uśmiech.
– To taki uroczy gentleman – odpowiedziała. – Już prawie takich nie ma. Przepraszam, że nie odprowadzę pani do jego pokoju, ale nie mogę opuścić stanowiska pielęgniarek. Proszę poczekać, zadzwonię po kogoś, kto pani pomoże.
– Dziękuję, powinnam sobie sama poradzić – odparłam.
– Proszę poczekać – dodała stanowczym głosem. – Ktoś zaraz przyjdzie.
W końcu pojawiła się pomocnica pielęgniarki i powiedziała mi, żebym poszła za nią.
– Pan Krenwinkel to gentleman w każdym calu, jest tak świetnie wychowany – zauważyła, gdy szłyśmy korytarzem.
Na drzwiach prowadzących do pomieszczeń zajmowanych przez mieszkańców znajdowały się przedmioty ułatwiające personalizację rezydentów – plakaty drużyn sportowych, pluszowe misie, lalki Raggedy Ann. Na drzwiach pana Krenwinkela był słomiany wianek z kwiatami zrobionymi z papier mâché.
Pat zareagowała entuzjastycznie na moje pytanie o możliwość odwiedzenia jej ojca. Nie widziała go od wielu lat, czyli od kiedy wyprowadził się z Kalifornii. Wytłumaczyła mi, że jest zbyt wiekowy, by podróżować, ale regularnie ze sobą korespondowali i rozmawiali przez telefon. Napisałam więc do niego i bardzo szybko dostałam odpowiedź z zaproszeniem.
Wiedziałam od Pat, że po tym, jak trafiła do więzienia, nie miał żadnej rodziny. Zaopiekowali się nim sąsiedzi, a kiedy wyprowadzili się z południowej Kalifornii do Idaho, ruszył ich śladem. Z kolei jedna z kuzynek Pat zajęła się jej matką, z którą odbyłam krótkie spotkanie w Pacific, gdzie mieszkała z opiekunką. Utrzymywała kontakt z córką, ale nie przejawiała większej chęci do rozmowy ze mną i ograniczyła się tylko do podania paru szczegółów z przeszłego i obecnego życia swojego dziecka. Nie byłam pewna, czy nie widziała jej przez długie lata, czy może nie spodobało jej się naruszenie jej prywatności.
Kiedy Joseph Krenwinkel otworzył mi drzwi, zapraszająco wyciągnął do mnie rękę. Na oko zaczął ósmy krzyżyk. Uścisk dłoni miał pewny, podobnie jak i uśmiech. Najwyraźniej przygotował się na moją wizytę – choć było lato, miał na sobie wykrochmaloną białą koszulę, ciemny krawat i marynarkę. Jednak z chwilą, w której usiadłam i zaczęliśmy rozmowę, zdałam sobie sprawę, że przyjechałam za późno. Być może o rok lub coś koło tego, ale za późno. Myślę, że Pat nie wiedziała o jego demencji. Najpewniej ich rozmowy telefoniczne już od dawna nie wykraczały poza ustalony, niezmienny schemat. Poruszali kwestie łatwe i przyjemne, takie jak pogoda, posiłki serwowane w instytucjach, w których przebywali, jego przybrana rodzina. W rozmowie ze mną również trzymał się konwenansów i tylko wówczas, gdy ostrożnie napomknęłam o uwięzieniu Pat, stało się oczywiste, że jest w stanie mówić jedynie o tematach, które miał już dawno przerobione.
– No tak, te dzieciaki dostały kręćka – powiedział. – Niewiele mogliśmy z jej mamą na to poradzić.
Powtórzył to sformułowanie – „dostały kręćka" – jeszcze wielokrotnie.
Przylgnęło do mnie na dłużej. Nie tylko dlatego, że było absurdalnym zbagatelizowaniem zbrodni, które Krenwinkel w kółko przywoływał, ale również z tej racji, że oddawało to, jak ojciec mógłby wytłumaczyć samemu sobie i światu zachowanie swojej jedynaczki. Ponadto przywodziło na myśl minioną epokę. Nie słyszałam go od czasu, gdy byłam małą dziewczynką.
Nie bardzo wiem, czego się spodziewałam po tej rozmowie, w każdym razie wyniosłam z niej niewiele nowych informacji, jeśli jakiekolwiek, niemniej przez jego przyćmienie przezierała głęboka miłość do córki. Jasne było, że zrobiłby wszystko dla tej małej dziewczynki, którą była, dziewczyny, którą się stała, czy młodej kobiety, która znalazła się tam, gdzie nijak nie był już w stanie jej pomóc. Chyba nie rozumiał ani jej, ani tego dlaczego dostała kręćka, co przyniosło ze sobą tyle zbrodni, ale w jego oczach dało się dostrzec, że nie utracił uczuć do tego małego dziecka, które cicho bawiło się w łóżeczku i które potem zabierał na spacery po Westchester, by zobaczyć postępy na budowie lotniska. Dla niego wciąż była tą małą dziewczynką.
Kilka miesięcy po tej wizycie dostałam list od jego zastępczej córki, która znalazła w jego rzeczach notkę ode mnie. Napisała w nim: „Myślę, że chciałaby pani wiedzieć, że umarł 3 września. Joe spoczywa w pokoju. To był kochany człowiek".
Nikki Meredith – znana dziennikarka, była reporterka w „The San Francisco Examiner", „Marin Independent Journal" i „The Pacific Sun". Publikowała m.in. w magazynach „Parenting", „Psychology Today", „Health", „USA Today". Pracowała również jako kuratorka sądowa i terapeutka rodzinna.
Fragment książki Nikki Meredith, „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła", przeł. Maciej Kositorny, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2019. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95