Banda Mansona. Te dzieciaki dostały kręćka

Nazywał się Charles Manson i wyglądał jak James Dean, taki twardziel po przejściach. Pat o mało co nie zemdlała z zachwytu. Tej nocy kochali się i Charlie wyznał jej, że jest piękna.

Publikacja: 02.08.2019 17:00

Susan Atkins (z lewej), Patricia Krenwinkel (w środku) i Leslie Van Houten z „Rodziny” Charlesa Mans

Susan Atkins (z lewej), Patricia Krenwinkel (w środku) i Leslie Van Houten z „Rodziny” Charlesa Mansona na korytarzu sali sądowej w drodze na rozprawę. Kwiecień 1969 r. Skazane na karę śmierci. Wyrok zamieniono im na dożywotnie więzienie. Susan Atkins zmarła w więzieniu w 2009 roku, Krenwinkel i Van Houten wciąż bezskutecznie zabiegają o przedterminowe zwolnienie

Foto: Bettmann Archive/Getty Images

Patricia Krenwinkel urodziła się 3 grudnia 1947 roku w rodzinie, jak byśmy to dziś nazwali, patchworkowej. Jej mama Dorothy, młoda wdowa z dzieckiem z pierwszego małżeństwa, przeniosła się z Mobile w stanie Alabama do Los Angeles, gdzie w 1944 roku wyszła za Joego Krenwinkela. W chwili urodzin Patricii jej przyrodnia siostra Charlene miała siedem lat.

Mieszkali w Westchester, tej części Los Angeles, gdzie obecnie znajduje się lotnisko. Mama była gospodynią domową, tata pracował jako agent ubezpieczeniowy, oboje aktywnie uczestniczyli w życiu najbliższej społeczności: organizowali wielkanocne poszukiwania czekoladowych jaj, parady halloweenowe i przyjęcia bożonarodzeniowe, udzielali się też w szkółce niedzielnej. Mama była członkinią World Church Women's Council (Rada Światowego Kościoła Kobiet), pomagała dziewczynkom z organizacji Camp Fire Girls i zbierała fundusze dla March of Dimes („marszów dziesięciocentówek").

Pat miała szczególnie bliską relację z tatą, miłym i czułym, jak sama opisywała. Jej ulubionym wspomnieniem z dzieciństwa są ich wspólne weekendowe spacery za rękę na plac budowy lotniska w celu oglądania postępów prac. Wspomnienia o tej relacji mąciła jej myśl, że ojciec nie za bardzo dbał o swoją pasierbicę, co bolało samą Charlene, a co za tym idzie również Pat.

We wspomnieniach Patricii matka była osobą ciepłą i dbającą o tych, którzy nie za bardzo sobie radzili w życiu.

– Pamiętam, jak ci nieszczęśnicy pukali do drzwi i prosili o zlecenie im drobnych prac w zamian za jedzenie – wspominała Pat. – Zawsze ich czymś częstowała.

W dzieciństwie Pat czytała Biblię, śpiewała w chórze i opiekowała się mnóstwem zwierzaków: psami, chomikiem, złotą rybką, papużkami i kanarkami. Była też aktywną członkinią Towarzystwa Ochrony Przyrody.

Podczas części procesu poświęconej ustaleniu wysokości kary rodzice zeznawali, jak miłą i dobrą była dziewczynką. Bez wątpienia szokowała ich świadomość, że ich dziecko uwikłało się w siedem morderstw, a z ich zeznań wynikało, że była jaskrawym przeciwieństwem przyszłej seryjnej morderczyni: dobrze obchodziła się ze zwierzętami, nigdy nie była okrutna dla innych dzieci ani z nikim się nie biła, należała do popularnych wówczas organizacji dla dzieci, lubiła chodzić na plażę, nie traciła panowania nad sobą, dobrze się uczyła, współpracowała w szkole z innymi, stała się ulubienicą swojej wychowawczyni, była dobrą prezbiterianką, która chętnie czytała Biblię, jako nastolatka nigdy nie miała problemów z policją ani nawet nie dostała mandatu.

Jak przyznała jej matka, co zostało zacytowane w „Helter Skelter": „Pat była jednym z tych dzieci, które budzą się rano i potrafią bez płaczu przez kilka godzin same bawić się w łóżeczku". Mama wspominała też, że kiedy jej córka była już nieco starsza, to nie uskarżając się na nic, spędzała długie godziny na zamontowanej w domu huśtawce.

Jako dziecko mogła czuć się zadbana, ale ona sama pamięta z czasów dzieciństwa atmosferę „stłumionej desperacji" i samotności. Zawsze czuła rodzicielską miłość, jednak takiej akceptacji nie doświadczyła w szkole, gdzie miała niewielu znajomych. Kiedy wkroczyła w wiek dojrzewania, dom przestał być dla niej bezpieczną przystanią. Wprawdzie obyło się bez krzyków czy uszczypliwości, jednak napięcie rosło. Ojciec zaczął sypiać na kanapie w osobnym pokoju. Pat stawała się coraz bardziej wyciszona i wycofana. Swoje dołożyła też jej siostra, która była rozwiązła i nadużywała narkotyków. Rodzice rozwiedli się, gdy Pat miała siedemnaście lat. Mama wróciła do Alabamy, dokąd zabrała ze sobą Pat. Dziewczyna źle to zniosła. Zawsze miała problemy z nawiązywaniem znajomości, a w nowym miejscu jej nieśmiałość tylko się nasiliła. Dzieciaki w szkole średniej podejrzliwie podchodziły do Jankesów.

Ostatecznie wróciła do Los Angeles, zamieszkała z ojcem i zaczęła chodzić do liceum University High. Nawiązała nowe znajomości, zdobywała dobre oceny, choć sama opisuje swoje ówczesne życie jako ponure. Zaczęła też palić marihuanę. Po ukończeniu szkoły raz jeszcze wyjechała do Alabamy, gdzie zapisała się w Mobile na kurs dla nauczycieli w prowadzonym przez jezuitów Spring Hill College. Po semestrze stwierdziła, że nie chce zostać nauczycielką, zrezygnowała ze studiów i pojechała do Los Angeles. Wprowadziła się do mieszkającej w Manhattan Beach siostry i zatrudniła w jednym z towarzystw ubezpieczeniowych, gdzie zajmowała się roszczeniami. Jej sytuacja nie rokowała zbyt optymistycznie na przyszłość.

Życie Charlene to był chaos – miała za sobą krótkie i burzliwe małżeństwo, ponadto zaczęła brać twarde narkotyki. (Cztery lata później umrze z powodu przedawkowania heroiny. Jednym z bolesnych wspomnień Pat jest ostatni list, który jej siostra napisała do ojca. „Ona w gruncie rzeczy błagała o jego miłość").

Kumpel z więzienia

Kiedy Pat mieszkała u siostry, jej życie towarzyskie obracało się wokół żołnierzy piechoty morskiej, którzy stacjonowali w Camp Pendleton. Chodziła na randki z paroma z nich, a z całą resztą imprezowała.

– Czasami nawet przemycali mnie do bazy – wspominała. – Uwielbiałam z nimi przesiadywać. Jednego po drugim wysyłano do Wietnamu i skończyła się zabawa, część z nich nie wróciła stamtąd żywa.

Spytałam ją, czy utrata znajomych w Wietnamie zaktywizowała ją politycznie. Koniec końców był to 1967 rok i miała wiele okazji do tego, by zaprotestować przeciwko wojnie.

– Nie – odpowiedziała. – Jedyny kontakt z polityką miałam przez muzykę, której słuchałam. Lubiłam folk: The Weavers, Pete'a Seegera, Boba Dylana i Joan Baez.

Któregoś wieczoru znajomy siostry Billy Green przyprowadził kumpla z więzienia, który grał na gitarze i śpiewał piosenki w rodzaju „The Shadow of Your Smile" [Cień twojego uśmiechu]. Nazywał się Charles Manson i wyglądał jak James Dean, taki twardziel po przejściach. Pat o mało co nie zemdlała z zachwytu. Tej nocy kochali się i Charlie wyznał jej, że jest piękna.

– Powiedział: „Nigdy nie powinnaś się wstydzić swojego ciała" – wspominała. – Nie mogłam w to uwierzyć. Od zawsze się go wstydziłam. Nikt nigdy nie powiedział mi, że jestem piękna. Rozpłakałam się.

Wydawało się, że Charlie wiedział o niej to, czego nikt inny się nie domyślał – znał jej ukryte lęki, najskrytsze marzenia, sądziła więc, że ma jakieś wyjątkowe moce parapsychiczne. Już później, o wiele, wiele później, zrozumiała, że nie wchodziły tu w grę żadne nadprzyrodzone zdolności – po prostu był nadzwyczaj uważny.

– Potrafił dostrzec w ludziach mocne i słabe strony, a potem wykorzystał tę wiedzę do manipulowania nimi – skomentowała.

W więzieniu nauczył się paru trików – część z nich to były dosłownie sztuczki karciane i prestidigitatorskie – które również sprawiały, że postrzegano go jako obdarzonego nadnaturalnymi właściwościami.

Po kilku dniach Manson zaproponował jej przejażdżkę po północnej Kalifornii. Ponieważ czuła, że jakiś czas temu wpłynęła na mieliznę, i chciała się od niej odbić, zgodziła się.

– Nawet nie wiesz, jaka to ulga, gdy nie ma się pomysłu na to, co zrobić z życiem, i nagle pojawia się ktoś, kto mówi ci, jak się do tego zabrać – wspominała decyzję, którą później wielokrotnie odtwarzała w głowie. – Rozpaczliwie szukałam jakiegoś ukierunkowania i chciałam mieć kogoś, na kim mogłabym polegać i o kim mogłabym powiedzieć, że jest mój.

Choć nie wiedziała tego na początku, na pewno nie powinna była uważać, że Manson należy tylko do niej. Zanim jeszcze dotarli do Santa Barbara, wiedziała już, że ma dwie inne kobiety – Mary Brunner i Lynette Fromme.

Po pierwszej odsiadce zaczął się kręcić po Berkeley. Któregoś dnia siedział na trawniku kampusu uniwersyteckiego i brzdąkał na gitarze. To wtedy poznał Mary, poważną, dwudziestoletnią blondynkę z Eau Claire w stanie Wisconsin. Zrobiła licencjat z historii na swojej macierzystej uczelni i dostała pracę asystentki bibliotekarza na Uniwersytecie Kalifornijskim. Powiedział jej, że nie ma gdzie mieszkać, a ona zaprosiła go do siebie, by miał dach nad głową, zanim sobie czegoś nie znajdzie, choć zastrzegła, że nie życzy sobie żadnego seksu. Jej zasady ze Środkowego Zachodu przegrały jednak z urokiem Mansona. Nie tylko z nim sypiała, ale także tolerowała to, że kochał się z innymi kobietami w jej mieszkaniu, kiedy ona była w pracy.

Mary wkrótce porzuciła pracę w bibliotece i wyruszyli we dwójkę busem Volkswagena, który Charles zdobył w sobie tylko znany sposób. Krążyli tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża, raz na jakiś czas zatrzymując się po drodze, a potem ruszając dalej. Podczas jednego z wypadów do Los Angeles Manson poznał w Venice Beach Lynette Fromme. Pat opisała ją jako zadziorną, rudowłosą i piegowatą dziewiętnastolatkę. Pochodziła z dobrze sytuowanej rodziny z klasy średniej i jako dziecko trzymała się blisko ojca, ale gdy weszła w wiek dojrzewania, odsunęła się od niego. Po kłótniach z nim dwukrotnie podjęła próby samobójcze – za pierwszym razem podcięła sobie żyły w nadgarstku, za drugim zażyła barbiturany. Mansona poznała po kolejnej awanturze.

– Naprawdę polubiłam Mary i Lynette – przyznała Pat. – Pod wieloma względami moje relacje z nimi, a potem z innymi kobietami były dla mnie równie ważne co związek z Charliem.

Kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się po drodze w Haight w Berkeley i w Santa Cruz.

– To była dla mnie ekscytująca przygoda. Wpadaliśmy do kawiarni, a Charlie grał na gitarze i śpiewał piękne hiszpańskie piosenki miłosne. Wszyscy go kochali. Poznawaliśmy coraz to nowszych ludzi, a on miał coraz więcej dziewczyn. – W sposobie, w jaki Manson zdobywał zwolenników, dało się wyróżnić pewien wzór. – Miał swoje ślicznotki, które zwabiały facetów do Rodziny, oraz te funkcjonujące w tle, które wspomagały dziewczyny „z wystawy" i zapewniały mu ich lojalność – opowiadała Pat. – Ja byłam taką dziewczyną „z zaplecza", przydzielono mi funkcję matki. Gotowałam, prałam i prasowałam, no i zajmowałam się dziećmi, choć nie dochowałam się swojego.

(Kilka młodych kobiet należących do grupy miało małe dzieci, w tym Mary Brunner, która urodziła Mansonowi synka).

25 września 1967 roku Pat wysłała do ojca list z San Francisco. Napisała: „Po raz pierwszy w życiu czuję się szczęśliwa i odnalazłam wewnętrzny spokój. Kocham Cię bardzo. Dbaj o siebie".

To był kochany człowiek

Ojciec Pat mieszkał w domu ze stałą opieką w Coeur d'Alene w stanie Idaho. Nazwa miejscowości pochodzi od tubylczego plemienia indiańskiego. (Coeur d'Alene to z francuskiego „serce jak szydło", być może związane jest to z tym, że członkowie plemienia uchodzili za wytrawnych handlarzy). To urocze małe miasteczko, położone nad jeziorem. W 2001 roku, czyli wtedy, kiedy tam trafiłam, większości Amerykanów bardziej znane było nieodległe Sandpoint, dokąd przeniósł się Mark Fuhrman, jeden ze śledczych prowadzących sprawę O.J. Simpsona.

Dom, w którym mieszkał Joseph Krenwinkel, był czysty i zadbany. Niebieskofioletowy dywan w korytarzu wydzielał lekko chemiczny zapach nowości, a tapety na ścianach miały pogodny, błękitny wzór w kwiaty. Stanęłam przy recepcji obsługiwanej przez kobietę, prawdopodobnie pielęgniarkę, która zapisywała coś na karcie. Przywitałam się i czekałam na odpowiedź. Nie spojrzała na mnie ani nie spytała, w czym mogłaby mi pomóc. Po jakimś czasie odchrząknęłam. Nadal nie było żadnej reakcji.

– Szukam pana Josepha Krenwinkela – powiedziałam nieco głośniej.

Gdy usłyszała jego nazwisko, nie tylko podniosła na mnie wzrok, ale także na jej twarzy pojawił się szeroki, ciepły uśmiech.

– To taki uroczy gentleman – odpowiedziała. – Już prawie takich nie ma. Przepraszam, że nie odprowadzę pani do jego pokoju, ale nie mogę opuścić stanowiska pielęgniarek. Proszę poczekać, zadzwonię po kogoś, kto pani pomoże.

– Dziękuję, powinnam sobie sama poradzić – odparłam.

– Proszę poczekać – dodała stanowczym głosem. – Ktoś zaraz przyjdzie.

W końcu pojawiła się pomocnica pielęgniarki i powiedziała mi, żebym poszła za nią.

– Pan Krenwinkel to gentleman w każdym calu, jest tak świetnie wychowany – zauważyła, gdy szłyśmy korytarzem.

Na drzwiach prowadzących do pomieszczeń zajmowanych przez mieszkańców znajdowały się przedmioty ułatwiające personalizację rezydentów – plakaty drużyn sportowych, pluszowe misie, lalki Raggedy Ann. Na drzwiach pana Krenwinkela był słomiany wianek z kwiatami zrobionymi z papier mâché.

Pat zareagowała entuzjastycznie na moje pytanie o możliwość odwiedzenia jej ojca. Nie widziała go od wielu lat, czyli od kiedy wyprowadził się z Kalifornii. Wytłumaczyła mi, że jest zbyt wiekowy, by podróżować, ale regularnie ze sobą korespondowali i rozmawiali przez telefon. Napisałam więc do niego i bardzo szybko dostałam odpowiedź z zaproszeniem.

Wiedziałam od Pat, że po tym, jak trafiła do więzienia, nie miał żadnej rodziny. Zaopiekowali się nim sąsiedzi, a kiedy wyprowadzili się z południowej Kalifornii do Idaho, ruszył ich śladem. Z kolei jedna z kuzynek Pat zajęła się jej matką, z którą odbyłam krótkie spotkanie w Pacific, gdzie mieszkała z opiekunką. Utrzymywała kontakt z córką, ale nie przejawiała większej chęci do rozmowy ze mną i ograniczyła się tylko do podania paru szczegółów z przeszłego i obecnego życia swojego dziecka. Nie byłam pewna, czy nie widziała jej przez długie lata, czy może nie spodobało jej się naruszenie jej prywatności.

Kiedy Joseph Krenwinkel otworzył mi drzwi, zapraszająco wyciągnął do mnie rękę. Na oko zaczął ósmy krzyżyk. Uścisk dłoni miał pewny, podobnie jak i uśmiech. Najwyraźniej przygotował się na moją wizytę – choć było lato, miał na sobie wykrochmaloną białą koszulę, ciemny krawat i marynarkę. Jednak z chwilą, w której usiadłam i zaczęliśmy rozmowę, zdałam sobie sprawę, że przyjechałam za późno. Być może o rok lub coś koło tego, ale za późno. Myślę, że Pat nie wiedziała o jego demencji. Najpewniej ich rozmowy telefoniczne już od dawna nie wykraczały poza ustalony, niezmienny schemat. Poruszali kwestie łatwe i przyjemne, takie jak pogoda, posiłki serwowane w instytucjach, w których przebywali, jego przybrana rodzina. W rozmowie ze mną również trzymał się konwenansów i tylko wówczas, gdy ostrożnie napomknęłam o uwięzieniu Pat, stało się oczywiste, że jest w stanie mówić jedynie o tematach, które miał już dawno przerobione.

– No tak, te dzieciaki dostały kręćka – powiedział. – Niewiele mogliśmy z jej mamą na to poradzić.

Powtórzył to sformułowanie – „dostały kręćka" – jeszcze wielokrotnie.

Przylgnęło do mnie na dłużej. Nie tylko dlatego, że było absurdalnym zbagatelizowaniem zbrodni, które Krenwinkel w kółko przywoływał, ale również z tej racji, że oddawało to, jak ojciec mógłby wytłumaczyć samemu sobie i światu zachowanie swojej jedynaczki. Ponadto przywodziło na myśl minioną epokę. Nie słyszałam go od czasu, gdy byłam małą dziewczynką.

Nie bardzo wiem, czego się spodziewałam po tej rozmowie, w każdym razie wyniosłam z niej niewiele nowych informacji, jeśli jakiekolwiek, niemniej przez jego przyćmienie przezierała głęboka miłość do córki. Jasne było, że zrobiłby wszystko dla tej małej dziewczynki, którą była, dziewczyny, którą się stała, czy młodej kobiety, która znalazła się tam, gdzie nijak nie był już w stanie jej pomóc. Chyba nie rozumiał ani jej, ani tego dlaczego dostała kręćka, co przyniosło ze sobą tyle zbrodni, ale w jego oczach dało się dostrzec, że nie utracił uczuć do tego małego dziecka, które cicho bawiło się w łóżeczku i które potem zabierał na spacery po Westchester, by zobaczyć postępy na budowie lotniska. Dla niego wciąż była tą małą dziewczynką.

Kilka miesięcy po tej wizycie dostałam list od jego zastępczej córki, która znalazła w jego rzeczach notkę ode mnie. Napisała w nim: „Myślę, że chciałaby pani wiedzieć, że umarł 3 września. Joe spoczywa w pokoju. To był kochany człowiek".

Nikki Meredith – znana dziennikarka, była reporterka w „The San Francisco Examiner", „Marin Independent Journal" i „The Pacific Sun". Publikowała m.in. w magazynach „Parenting", „Psychology Today", „Health", „USA Today". Pracowała również jako kuratorka sądowa i terapeutka rodzinna.

Fragment książki Nikki Meredith, „Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła", przeł. Maciej Kositorny, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Czarne, Wołowiec 2019. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Patricia Krenwinkel urodziła się 3 grudnia 1947 roku w rodzinie, jak byśmy to dziś nazwali, patchworkowej. Jej mama Dorothy, młoda wdowa z dzieckiem z pierwszego małżeństwa, przeniosła się z Mobile w stanie Alabama do Los Angeles, gdzie w 1944 roku wyszła za Joego Krenwinkela. W chwili urodzin Patricii jej przyrodnia siostra Charlene miała siedem lat.

Mieszkali w Westchester, tej części Los Angeles, gdzie obecnie znajduje się lotnisko. Mama była gospodynią domową, tata pracował jako agent ubezpieczeniowy, oboje aktywnie uczestniczyli w życiu najbliższej społeczności: organizowali wielkanocne poszukiwania czekoladowych jaj, parady halloweenowe i przyjęcia bożonarodzeniowe, udzielali się też w szkółce niedzielnej. Mama była członkinią World Church Women's Council (Rada Światowego Kościoła Kobiet), pomagała dziewczynkom z organizacji Camp Fire Girls i zbierała fundusze dla March of Dimes („marszów dziesięciocentówek").

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi