Rewolucja transportowa w naszych głowach

Tym, co rozwiąże problemy zakorkowanych miast, nie będzie nowy, cudowny pojazd.

Publikacja: 02.08.2019 17:00

Rewolucja transportowa w naszych głowach

Foto: AdobeStock

Wszyscy wyczekują rewolucji transportowej. W kategoriach mobilności stoimy bowiem w miejscu od stu lat. Samochody, tramwaje, autobusy, metro, rowery – wszystko to jest do naszej dyspozycji od wieku. Może poprawiły swój wygląd i parametry, ale co do istoty nie zmieniły swojej funkcji. Mało tego, ich usprawnienie nie rozwiązało problemu mobilności współczesnych miast. Coraz więcej metropolii stoi dziś na granicy braku przepustowości, co przekłada się na miliardy godzin spędzone w korkach. Ludzkość chce być mobilna, ale nie ma ku temu narzędzi.

Życie w korkach

W polskim kontekście problem ograniczonej mobilności w miastach napędzają dwa dodatkowe czynniki kulturowe. Pierwszy ma związek z tym, że każda porządna polska rodzina marzy o domku pod lasem. Świetnie wyczuli ten trend deweloperzy, budując kolejne osiedla domków jednorodzinnych, dając im tak romantyczne nazwy jak „podgaje", „leśne" czy „cichy zakątek". W ten sposób miasta rozlały się w każdym możliwym kierunku. Wyjeżdżając z nich mijamy setki identycznych osiedli parterowych domków budowanych bez żadnego ładu przestrzennego oraz odpowiedniego połączenia komunikacyjnego. Dlatego proste recepty na odkorkowanie miast w stylu „mniej aut – więcej komunikacji miejskiej" są nierealne. Chyba że władze samorządowe jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki doprowadzą specjalną nitkę metra do każdego „cichego zakątka" na przedmieściach.

Drugi czynnik kulturowy związany jest z rosnącymi aspiracjami klasy średniej. W pierwszej kolejności są to oczywiście aspiracje edukacyjne przelewane na dzieci. Dziś nie wystarczy już tylko świetna podstawówka daleko poza miejscem naszego zamieszkania. W pakiecie muszą pójść za nią dodatkowe zajęcia z garncarstwa, chińskiego oraz programowania. Każde z nich, rzecz jasna, w innej części miasta. Oprócz tego cenimy sobie naszą ulubioną siłownię, park, gdzie po pracy jeździmy na rolkach, galerię handlową, fryzjera, basen oraz kościół z dobrymi kazaniami. Z wszystkich tych rzeczy nie chcemy rezygnować, co wymusza pokonywanie kolejnych setek kilometrów każdego dnia.

Gdy wreszcie dojeżdżamy wieczorem do naszego ukochanego domku pod lasem, stojącego wśród setek innych równie odosobnionych domków, siły zostaje nam tylko, by paść bez ducha na kanapę i włączyć serial na Netfliksie.

Dlatego rewolucjoniści transportowi mają tak utrudnione zadanie. Dziś nie wystarczy wynaleźć nową technologię, która będzie nas szybciej transportowała z punktu A do punktu B. Należy dodatkowo uwzględnić rosnące potrzeby, które wykraczają poza proste schematy ciągów komunikacyjnych. Kiedyś budowa nitki tramwajowej z osiedla z wielkiej płyty pod bramę kopalni rozwiązywała wszystkie problemy. Wystarczyło jedynie dostosować rozkład jazdy do rozpoczęcia i zakończenia zmian. Dziś takie wirtualne nitki prowadzące od domu do miejsca pracy – a po drodze zahaczające o miejsca, gdzie spędzamy czas – rozchodzą się we wszystkie możliwe strony. Dlatego nawet tak ogromne inwestycje jak budowa metra nie są już rozwiązaniem adekwatnym do dzisiejszych potrzeb.

Jeśli nie helikoptery, to może hulajnoga?

Gdy wszystkie znane dotąd metody zawodziły, ludzkość lubiła patrzeć w gwiazdy. I tym razem nadzieja ma przyjść z nieba. Wyobraźnię rewolucjonistów od transportu najbardziej rozpalają pomysły prywatnych wehikułów do latania. Tanie, lekkie oraz dostępne dla każdego wiatrakowce mają rozwiązać wreszcie problem korków w mieście. Patrząc jednak na perypetie związane z dronami, których rosnąca liczba w użyciu została przystopowana przez restrykcyjne regulacje, należy wątpić w ten kierunek rozwoju. Masowa komunikacja powietrzna w miastach nie tylko byłaby ogromnym wyzwaniem dla naszego bezpieczeństwa, ale szybko mogłoby dojść do „przytkania" także tych korytarzy komunikacyjnych.

Patrząc, jak zmienia się Warszawa dosłownie w ostatnich tygodniach, można dojść do wniosku, że rewolucje nie zawsze muszą oznaczać coś spektakularnego. Elektryczne hulajnogi, rzecz wydawałaby się banalnie prosta, odmieniły codzienną drogę do pracy tysięcy ludzi. Siłą tego rozwiązania jest jego dostępność (hulajnogi czekają „tuż za rogiem"), niska bariera wejścia (nie potrzeba żadnych dodatkowych zezwoleń) oraz mobilność dostosowana do aktualnych potrzeb użytkownika (sam decydujesz, gdzie i kiedy jedziesz). Hulajnogi lepiej chyba wyznaczają kierunek przyszłej rewolucji transportowej niż dużo bardziej spektakularne wiatrakowce.

Dlatego wyczekiwana rewolucja transportowa wcale nie musi polegać na wynalezieniu nowego pojazdu, ale na lepszym wykorzystaniu już istniejących. A przede wszystkim na ich sprawnej integracji. Właśnie taką tezę stawia Łukasz Franek, dyrektor Zarządu Transportu Publicznego w Krakowie. Rewolucja transportowa najbliższych lat ma nie odbyć się za sprawą wiatrakowca, ale właśnie smartfona.

„W tym momencie smartfon jest pierwszym narzędziem, które w sposób bardzo sprawny i intuicyjny jest w stanie integrować różne środki transportu. Wstępnie są już testowane aplikacje (w Helsinkach oraz Wiedniu), które ułatwiają poruszanie się na terenie miasta. W idealnym modelu przy wskazaniu przez użytkownika punktu docelowego, powinien on mieć możliwość – po pierwsze – wyboru, czy chce poruszać się pieszo, rowerem, samochodem czy też komunikacją miejską (łącząc jednocześnie wszystkie gałęzie transportu); po drugie – aplikacja powinna dokonać szybkiego rachunku kosztów, czasu oraz ewentualnie kalorii, które możemy spalić w zależności od tego, jak będziemy się przemieszczać".

Docelowo, aplikacja ma również dokonywać za nas zakupu biletu, rezerwacji samochodu lub roweru, a nawet zamawiać taksówkę. Już dziś są startupy, które mają ambicję zintegrować te wszystkie systemy. Taki cel stawia sobie na przykład estoński Bolt.

To rzeczywiście byłaby rewolucja. Wyobraźmy sobie taką sytuację. Wychodzimy rano z dziećmi z domu, a tam czeka na nas już taksówka. Została zamówiona automatycznie przez aplikację, bo tak wynika z naszego kalendarza. Taksówka nie podwozi nas jednak bezpośrednio pod szkołę, ale do najbliższej stacji metra, bo kolejką będzie szybciej. Po przejechaniu kilkunastu stacji wysiadamy, by przesiąść się na rower miejski. Świeci słońce, więc dystans ze stacji metra do szkoły przejedziemy wspólnie w ten sposób. Rower dziecka zostawiamy przy stojaku znajdującym się przy szkole, a sami pedałujemy kolejne dwa kilometry do pracy. Wracając, chcąc zrobić większe zakupy, korzystamy już wyłącznie z taksówki, bo w międzyczasie zepsuła się pogoda. Co prawda oznacza to większą kwotę, którą będziemy musieli zapłacić pod koniec miesiąca za wszystkie usługi transportowe, z których skorzystaliśmy. Ale i tak będziemy do przodu.

Samochód ma jeździć, a nie stać

Jak to możliwe? Przede wszystkim za sprawą wynalezienia od nowa samochodu, nie tyle od strony technologicznej, ile kulturowej. Od drugiej wojny światowej samochód był koniecznym elementem budowy prestiżu rodzinnego. To za sprawą kolejnych modeli pokazywaliśmy na zewnątrz, że osiągnęliśmy sukces. Kargul i Pawlak robili sobie nawet zdjęcie z maluchem, ciągnikiem i telewizorem w tle, by swoim krewnym w Ameryce udowodnić własny sukces.

Samochód posiadany na własność nie tylko jednak zupełnie nie pasuje do realiów wielkich miast, ale także do naszej stawiającej na pragmatyzm kultury późnego kapitalizmu. „Pojazdy osobowe są często najrzadziej używanym w ciągu doby narzędziem. Pralka pracuje nieraz dwa godziny dziennie, telewizor pięć, samochód natomiast jest średnio użytkowany od 30 do 60 minut. Cała reszta to problemy z przestrzenią, którą zajmuje, oraz negatywne skutki jego użytkowania, np. emisja spalin" – słusznie zauważa Franek.

Dlatego przyszłość będzie polegać na używaniu samochodu bez konieczności posiadania go. Będziemy go wzywać dopiero wtedy, gdy rzeczywiście będziemy go potrzebowali. Tak naprawdę wtórne jest, czy ta usługa zostanie nam dostarczona za sprawą samochodów autonomicznych, wynajmu krótkoterminowego czy taksówek z tanimi kosztami przejazdu. Liczy się jedno, że tak jak dziś nie potrzeba posiadać płyty, by posłuchać zapisanej na niej muzyki, tak w przyszłości nie trzeba będzie wydawać horrendalnych kwot na nowy model, ubezpieczenie oraz amortyzację samochodu, by zabrać rodzinę na wakacyjną wyprawę nad morze.

Transport to zatem fascynujący obszar, w którym można obserwować, jak nasze przyzwyczajenia i normy kulturowe ścierają się z technologią. Obydwie te rzeczywistości wpływają na siebie i właściwie trudno ocenić, która z nich dominuje nad drugą. A ostatecznie cała wyczekiwana rewolucja może sprowadzić się do bardziej efektywnego wykorzystania zasobów, którymi już dysponujemy. Parafrazując słynną okładkę „Timesa", obiecaliście nam wiatroloty, a skończy się na kolejnej aplikacji na smartfona.

Krzysztof Mazur jest politologiem i filozofem, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego, członkiem Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP, był prezesem Klubu Jagiellońskiego

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Wszyscy wyczekują rewolucji transportowej. W kategoriach mobilności stoimy bowiem w miejscu od stu lat. Samochody, tramwaje, autobusy, metro, rowery – wszystko to jest do naszej dyspozycji od wieku. Może poprawiły swój wygląd i parametry, ale co do istoty nie zmieniły swojej funkcji. Mało tego, ich usprawnienie nie rozwiązało problemu mobilności współczesnych miast. Coraz więcej metropolii stoi dziś na granicy braku przepustowości, co przekłada się na miliardy godzin spędzone w korkach. Ludzkość chce być mobilna, ale nie ma ku temu narzędzi.

Pozostało 94% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi