To ogromnie ważny epizod w moim życiu. Zaczął się jeszcze w Warszawie. „Szpilki" urządziły mu wystawę. Toeplitz zasugerował, byśmy dali mu jakiś bardziej osobisty prezent i zapytał, czy nie wykonałbym dla Topora Ptaka Dudiego w 3D. Topor bardzo się wzruszył i każdą wolną chwilę poza bankietami, oficjalnymi spotkaniami spędzał ze mną Jonaszem i cała naszą grupą. Przygotowywałem wtedy książkę „Dudi Superptak" gdzie oprócz własnych rysunków chciałem zamieścić wpisy i dedykacje moich przyjaciół. Poprosiłem o rysunek Topora. Chętnie się zgodził i zrobił mi wielką niespodziankę, bo narysował własną wersję Dudiego, którą opatrzył zabawną sentencją.
Na tym znajomość oczywiście się nie skończyła...
Właściwie dopiero się zaczęła. Zawsze, kiedy przylatywaliśmy z Magdą z Nowego Jorku do Paryża, odwiedzaliśmy Topora. Obaj mieliśmy wrażenie, że nadajemy na podobnych falach, bo podczas jednego ze spotkań Topor zaproponował mi współpracę. Było to, niestety, w okresie, gdy miałem sporo ważnych zamówień i jego propozycji nie byłem w stanie przyjąć, czego do dziś żałuję.
Chyba jednak różniło was poczucie humoru?
Powiedziałbym nawet, że dość istotnie, Roland był z pewnością maniakalnie depresyjnym człowiekiem, choć niesłychanie wesołym. Na szczęście Volker Schlöndorff w „Miłości Swanna", swej ekranizacji powieści Prousta, powierzył mu rolę i ten jego histeryczny śmiech został na zawsze utrwalony na taśmie filmowej. Topor wybuchał w restauracji nieoczekiwanie przeraźliwym śmiechem szaleńca, albo nieopanowanym rechotem, czym wprawiał w osłupienie gości przy sąsiednich stolikach. Myślę, że gnębiły go jakieś potworne maszkarony, stąd ta stylistyka. Jego czarny humor wypływał po prostu z umęczonej duszy.
Rozmawialiście po polsku?
Tylko z jego ojcem, który pochodził z Polski. Był malarzem i to po nim Roland odziedziczył talent. Był twórcą tak niezwykłym, że wywarł wielki wpływ na mnóstwo artystów. Jego rysunki często zamieszczał „New York Times", w swej najważniejszej sekcji, czyli na stronie opinii, do której ja również rysowałem.
Kilka razy wspomniał pan w swej opowieści Dudiego. Jak wykluł się w pańskiej wyobraźni ten niecodzienny ptak?
Dudi, który bez wątpienia jest najważniejszy dla mojego osobistego rozwoju i dla rozwoju mojej kariery, wziął się właściwie trochę z przypadku. To nie był zamysł na coś większego, kilka oderwanych rysunków niezgrabnego ptaka, którego pierwsze szkice wyglądały dość nieporadnie w porównaniu z późniejszymi, robionymi już na potrzeby serialu. Gdy wróciłem z Anglii, Toeplitz pokazał mi kilka listów do redakcji, „Szpilek" na temat mojego stwora. Pierwsze rysunki wywołały zaciekawienie i spore dyskusje. To przekonało Toeplitza, że Dudi znalazł odbiorcę i warto mi dać stały kącik. Żywot tego dość egzotycznego ptaka trwał siedem lat i uwieńczony został książeczką wydaną przez WAiF „Dudi superptak" akurat na chwilę przed moim wyjazdem do Ameryki.
Pańską wyobraźnię zaludniły też inne stwory, choćby Pokrak. Stanisław Barańczak, porównując pana do Don Kichota, napisał, że Pokrak jest pańskim Sancho Pansą.
Topor dopatrzył się w Pokraku symboliki naszych czasów, gdy prawdziwym pięknem jest pomarańczowa chmura krążąca wokół ziemi, pełnej puszek i nieusuwalnych odpadów. Pokrak wziął się z prostej potrzeby. W 2000 roku Kraków został stolicą europejskiej kultury i na otwarciu mojej wystawy dostałem propozycje stałej współpracy od „Tygodnika Powszechnego". Nie chciałem wchodzić tam z Dudim, on należał do innej epoki i związany był z ówczesnym stanem mego ducha. Zdecydowałem się na Pokraka. To była figura do tej pory malarska, rodzaj Psuja. Jeśli brakowało mi pomysłu na dalszy ciąg, wprowadzałem do kompozycji Pokraka, który burzył porządek. Tygodnik też przechodził przemianę. Bardziej reagował na rzeczywistość i był mniej tradycyjnym pismem niż wcześniej. Pokrak bardzo się spodobał „młodzieży" redakcyjnej. Myślę, że adekwatnie komentował brutalizację życia, która w Polsce zaczęła gwałtownie występować. Zdarzały się przypadki, że bardziej konserwatywni czytelnicy odsyłali prenumeratę, ale przyjaciele z „Tygodnika" cieszyli się, że mój twór wywołuje żywe dyskusje. Pokrak pojawiał się tam przez kilka lat. Kiedyś na moim odczycie w Holandii grupa psychologów dziecięcych zapytała, czy jestem świadom, że Pokrak to pierwsza próba zobrazowania ojca przez dziecko. Rzeczywiście coś w tym było.
A trzeci stwór, szczególnie nam bliski, bo goszczący w „Plusie Minusie"?
Mówi pan o Hipolu? Pojawiał się na drugiej stronie i także komentował rzeczywistość. Już trochę w innym kontekście, nie w tak wredny sposób jak Pokrak. Hipol pojawiał się w towarzystwie Myszy, która zawsze go podpuszczała. Ale i na Hipola przyszedł czas. Wszystkie rzeczy w jakiś naturalny sposób kończyły swój żywot. Każdy miał swój czas.
Jak z perspektywy własnych doświadczeń patrzy pan na amerykański mit?
Ameryka jest krajem niesłychanie przyjaznym, otwartym. Mówi się, że Amerykanie mają gen pionierów, że przyjechali skądś, kiedyś i ktoś im pomógł. To są banały, ale tak jest. Na początku są opiekuńczy, potem zostawiają człowieka samemu sobie. Myślę, że mają przeświadczenie, iż wszyscy jesteśmy emigrantami i jeśli się komuś szczególnie powiodło, powinien odpłacać tym, którzy teraz są w potrzebie. Trafiłem tam na czasy, gdy nastąpiła akceptacja inności, na przykład posiadania obcobrzmiącego nazwiska. Kiedyś wiadomo było, że z trudnym nazwiskiem kariery się nie zrobi. Ja się tym nie musiałem przejmować. Do Ameryki zostałem zaproszony w czasie, kiedy w Polsce robiło się coraz nieprzyjemniej. Wielokrotnie zaskakiwały mnie zdarzenia, które miały potem swój dalszy ciąg. Jedna z konferencji, w której byłem gościem, wyglądała jak festiwal w Cannes. Pojawili się wszyscy ze świata malarstwa i grafiki, którzy się liczą w USA, oraz goście ze świata. Poklepywali mnie po plecach, bo byłem dla nich egzotyczny, młody, z Polski. Było to więc wejście nie przez kuchnię, ale przez główne drzwi, co nie znaczy, że moja kariera potoczyła się tam natychmiast. Było czekanie na telefon, ale było też odwiedzanie wielu fajnych miejsc i przede wszystkim ciekawych ludzi, nie zawsze myślących tak samo jak ja.
Obserwując naszą emigrację za oceanem, ciągle mam wrażenie, że inne grupy narodowościowe trzymają się razem, natomiast my, Polacy, wolimy działać na własne konto.
Ale na czym taka wspólnota miałaby polegać? Na pewno Polacy lepiej czują się samopas. Myślę, że po części wynika to z naszego kompleksu, z przekonania, że właściwie miejsca jest niewiele. Panuje duża konkurencja, więc tylko jedna osoba z danego kraju ma szansę zaistnieć. Mnie z kolei zawsze się wydawało, że jeśli jakiś Polak odnosi sukces, działa to korzystnie dla całej wspólnoty. Czesław Miłosz, obserwując, jak na fali stanu wojennego przybyło z Polski wielu emigrantów, pisał, że sprawiało mu ogromną frajdę widzieć, że nasze nazwiska obecne są w powszechnym obiegu. Ale nie każdy był tego zdania.
A pan?
Czy uczucie zawiści jest mi obce? Myślę, że tak. Przynajmniej mam takie wrażenie. Mam też świadomość, jak wiele osób wyciągnęło do mnie pomocną dłoń, gdy zaczynałem. Zawsze traktowałem to jako rodzaj własnego zobowiązania wobec młodych, którzy są w podobnej sytuacji, jak niegdyś ja.
Hipol, bohater rysunków Andrzeja Dudzińskiego, tworzonych przez niego w latach 2004-2006
Foto: Andrzej Dudziński
Zaczęliśmy rozmowę od Sopotu i na Sopocie kończymy, bo w tym mieście rozpoczynają się właśnie wielomiesięczne obchody pańskiego jubileuszu.
One się już właściwie rozpoczęły na początku roku w Polskim Komitecie Olimpijskim. Potem były Targi Sztuki i wspólna wystawa z Fangorem. To był rodzaj przygrywki do tego, co się ma wydarzyć. Właśnie otwiera się rodzaj retrospektywy w Sopockim Domu Aukcyjnym. W Dworku Sierakowskich, w tym samym czasie trwa wystawa wątków amerykańskich – Man Hat Tan, czyli Człowiek, Kapelusz, Opalenizna. Są tam m.in. oryginały ilustracji do „Antygony w Nowym Jorku" Janusza Głowackiego, fotografie z mojego cyklu nowojorskiego. Nowy Jork pokazuję poprzez rysunek, którego bohaterem są bezdomni, a w fotografii – moje obserwacje Manhattanu, architekturę i ludzi na ulicy. We wrześniu w Galerii Ney na Spokojnej w Warszawie pokażę nowy cykl kolaży fotograficznych. W listopadzie w Mościckim Centrum Kultury w Tarnowie – wielkoformatowe obrazy cyfrowe i wreszcie w grudniu w dniu moich urodzin będzie wielka retrospektywa w moim rodzinnym Sopocie w Państwowej Galerii Sztuki, bo nie dość, że 50 lat pracy, to jeszcze 74-lecie, a do kompletu 75-lecie wyzwolenia Sopotu. Tak się złożyło.
Ponieważ nigdy nie spoczywał pan na laurach, zapytam tradycyjnie, co ma pan teraz na warsztacie?
Cykl, który dla mnie samego jest dużym wyzwaniem. Dwa lata temu w Berlinie zobaczyłem wystawę rysunków naskalnych zebranych w 20. i 30. latach XX wieku przez niemieckiego etnografa i antropologa Leo Frobeniusa, który zawoził młodzież akademicką, malarzy, architektów do Afryki, do miejsc świeżo odkrytych. Były tam bardzo ciekawe ślady artystycznej działalności człowieka z epoki paleolitu. Oni to kopiowali, przenosząc na płótno w skali 1:1. Pokazano te kopie w Museum of Modern Art w Nowym Jorku na wystawie zatytułowanej. „40 tysięcy lat sztuki nowoczesnej". Świetnie się poczułem w konfrontacji z tymi figurami, bo one są tak świeże i zaskakująco nam bliskie. Nie jestem pierwszy ani ostatni, który się tym zachwycił i zainspirował, choćby Picasso i wielu artystów po nim. Mnie urzeka w tej sztuce nieprawdopodobna swoboda, erotyka granicząca z wyuzdaniem, choćby śmiałość w traktowaniu męskiego członka. To, nad czym teraz pracuję, to próba wprowadzania tamtych postaci do świata mojej wyobraźni, do kompozycji, które są też zaludnione moimi stworami. Ciekawe, jak przebiegnie symbioza. Może się nie pogryzą.
rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski