Czyją prowokacją?
Moim zdaniem „Gazety Wyborczej".
Przecież Adam Michnik dysponował nagraniem, na którym Lew Rywin mówił, że istnieje grupa trzymająca władzę, która za 17,5 mln dolarów gotowa jest przeforsować przepisy korzystne dla koncernu Agora.
No, tak, ale jak się okazało, grupy trzymającej władzę nie dało się określić. Poza tym w całej tej sprawie pewne było tylko jedno – że Lew Rywin przyszedł do Adama Michnika i chciał dostać łapówkę. Ale to nie oznacza, że z tego powodu miała runąć cała struktura polityczna. A tak się właśnie stało. Tę prostą chęć otrzymania łapówki przetransferowano na SLD. I uczyniono to celowo.
Wówczas Sojusz sprawował władzę i mógł uchwalić każdą ustawę.
To, że SLD mógł uchwalić ustawę, nie oznacza, że chciał. Zwracam uwagę, że minister Aleksandra Jakubowska stale współpracowała z Heleną Łuczywo, wicenaczelną „Gazety Wyborczej". To gdzie tu jest miejsce na łapówkę? Moim zdaniem władza dość transparentnie postępowała w tej sprawie.
Wróćmy do czasów świetności Sojuszu. W 2001 roku wasza partia wygrała wybory do parlamentu, osiągając niespotykany wcześniej wynik ponad 40 proc. głosów.
Wtedy startowałem do Sejmu, ale się nie dostałem. Miałem pierwszy wynik niebiorący, dlatego gdy zmarł marszałek Aleksander Małachowski, objąłem jego mandat. Ale zanim do tego doszło, zostałem podsekretarzem stanu w Ministerstwie Infrastruktury. Odpowiadałem za fundusze przedakcesyjne na infrastrukturę, m.in. kolejową.
Z tym, jak pamiętam, był spory problem.
Tak, a polegał na tym, że mieliśmy pieniądze do wzięcia, a nie było żadnych projektów, na które można by je wydać. Nasze instytucje kolejowe były nieprzygotowane i kompletnie bezradne. Twierdziły, że potrzeba lat na przygotowanie stosownych projektów.
I co pan zrobił? Rozłożył bezradnie ręce i pozwolił przepaść tym środkom?
No nie. Jeździłem do Brukseli i załatwiłem prolongatę terminów, ale ponieważ szybko przestałem być wiceministrem, bo objąłem mandat poselski, to straciłem nad tym kontrolę. Za moich czasów była też sprawa winiet.
Przez które rozpadła się koalicja z PSL.
Winiety to był bardzo dobry pomysł, autorstwa Marka Pola, szefa Unii Pracy. Gdyby nie sztuczna awantura wywołana w mediach, które wmawiały ludziom, że oto zostanie na nich nałożony jakiś nowy podatek, tobyśmy to wprowadzili i mieli pieniądze na budowę dróg.
Przecież to był rodzaj podatku.
Po pierwsze, między opłatą za użytkowanie dróg a podatkiem jest spora różnica. Po drugie, ludzie i tak zapłacili na drogi, bo podwyższono podatek na Fundusz Drogowy zawarty w cenie benzyny. Tyle że było to znacznie mniej sprawiedliwe. Myśmy proponowali, żeby na drogi płacili ich użytkownicy, a w benzynie zapłacił każdy, kto podjechał, żeby zatankować samochód, choćby nie ruszał się z miasta. Znowu emocje wzięły górę.
To Leszek Miller wyrzucił PSL z koalicji rządzącej po odrzuceniu ustawy o winietach.
Powiedzmy: nie widział możliwości dalszej współpracy. Moi koledzy z SLD mówili wtedy, że za każdą rzecz, którą mieliśmy wspólnie z PSL przeprowadzić, trzeba było zapłacić ludowcom czymś innym. Taka koalicja jest niezwykle trudna i szkodliwa. To wielka szkoda, że Marek Belka tuż przed wyborami w 2001 roku ze szczerością komsomolca wyznał, które podatki podwyższy, gdy SLD dojdzie do władzy. Przez to był gorszy wynik i konieczność koalicji z PSL.
Wierzy pan w to, że wypowiedź Belki ujęła wam głosów?
Oczywiście. Każdy normalny człowiek, słysząc, że partia, gdy wygra wybory, podniesie podatki, myśli: to może lepiej, żebyś nie rządziła. To była nadzwyczaj niefortunna wypowiedź prof. Belki. Niektórzy twierdzą, że celowa.
Leszek Miller stał podczas tej konferencji u boku Belki, więc chyba wiedział, co zostanie powiedziane?
Nie sądzę. Myślę, że on nie zamierzał osłabiać naszych szans wyborczych. Po prostu został przez Belkę zaskoczony.
Myśli pan, że w tym incydencie maczał palce prezydent Aleksander Kwaśniewski? Niektórzy działacze SLD oskarżali go o działanie na szkodę partii i Millera.
Nie ulega kwestii, że między Millerem a Kwaśniewskim toczyła się rywalizacja o pierwszą pozycję na lewicy, a raczej Kwaśniewski nie wyobrażał sobie, że może nie być jedynym liderem. Kosztowało nas to jako formację bardzo dużo. O wiele bardziej winię za to Kwaśniewskiego niż Millera. Aleksander Kwaśniewski grał zawsze własną grę i zawdzięczamy mu wiele kłopotów. W latach 90. był nieprawdopodobnie sprawny, miał instynkt polityczny i umiejętność zjednywania ludzi. Ale od wielu lat każdy projekt polityczny, który popiera, kończy się klęską. Gdy dzisiaj mówi, że będzie głosował na Adriana Zandberga czy jeździł lewicobusem, to sprowadza na lewicę klątwę przegranych inicjatyw. (śmiech)
Ale z pana fatalista.
A może realista.
Dlaczego odszedł pan z Ministerstwa Infrastruktury?
Bo objąłem mandat poselski, a podsekretarz stanu nie mógł być jednocześnie posłem. Kandydowałem wówczas na szefa mazowieckiego SLD i mandat poselski był mi do tego bardziej przydatny niż stanowisko urzędnicze.
Zatem został pan jednym z potężnych baronów, o których mówiono, że to oni rządzili premierem Leszkiem Millerem.
Nie cierpię tego określenia – baronowie. Miało nas ośmieszać. Leszek Miller był silnym, charyzmatycznym przywódcą o ogromnym autorytecie. Po nim już takiego lidera w SLD nie było. Taki przywódca daje siłę formacji. Gdy go zabraknie, to partia rozpada się na sitwy i grupy interesów. Gdy zostawałem szefem organizacji mazowieckiej, to Leszek Miller chwilę później przestał być przewodniczącym partii. Niepotrzebnie poddał się naciskom części działaczy, by ustąpić z tego stanowiska. Dziś wiemy, że nie pomogło to SLD.
Wtedy wielu uważało, że Leszek Miller jest ciężarem dla SLD. Topi partię.
Wytworzono atmosferę, że on topi partię, ale to poddanie się tej atmosferze de facto ją zatopiło.
Dlaczego odszedł pan z SLD?
Gdy premierem został Marek Belka, polityka rządu skręciła w bardzo liberalną stronę, co przestało mi odpowiadać.
A Leszek Miller jaką politykę realizował? Wprowadził podatek liniowy dla przedsiębiorców.
To akurat było rozsądne. Niestety, w tym czasie Sojusz poddał się różnym nieprzemyślanym pomysłom. Przykładowo likwidacja funduszu alimentacyjnego wymyka się rozumowaniu lewicowego polityka. To samo z eksmisją na bruk. Z drugiej strony rząd Leszka Millera w początkowym okresie funkcjonował pod presją tzw. dziury Bauca i tego, że trzeba ją zatkać. A tej dziury przecież nie było. Widocznie nie przedstawiono tego premierowi w uczciwy sposób i on poddawał się różnym pomysłom oszczędnościowym. Pamiętam komentarze z tamtych lat, że rząd lewicy był najbardziej brutalnie liberalny ze wszystkich.
To dlaczego wadził panu premier Belka?
On przekroczył wszelkie granice. Patrzył na gospodarkę i politykę społeczną jak czysty liberał. Poza tym to był czas, kiedy w partii ważyła się decyzja, czy na czele stanie Wojciech Olejniczak czy Marek Dyduch. Nie byłem zwolennikiem awansu Olejniczaka. Popierałem Marka Dyducha, bo uważałem, że partia potrzebuje sprawnego zarządzania. Olejniczak to był projekt polityczny, z którym się nie zgadzałem, dlatego po jego wyborze na przewodniczącego odszedłem. Poparłem wtedy Samoobronę. Wydawało mi się, że jest to ruch plebejski, który ma w sobie siłę socjalną, sprawiedliwości społecznej. Ale dość szybko się zorientowałem, że popełniłem straszliwy błąd.
W jaki sposób się pan zorientował?
Gdy usłyszałem, że mam zapłacić 100 tys. zł za pierwsze miejsce na liście wyborczej do Sejmu i jeszcze podpisać weksel, który miał być gwarancją, że nie odejdę z klubu Samoobrony. To przekraczało wszelkie granice przyzwoitości. Dlatego porzuciłem Samoobronę i razem z Leszkiem Millerem i innymi założyliśmy Polską Lewicę. Leszek – jak wspominałem – dość szybko uznał, że nasza mała partia, bez pieniędzy i tradycji politycznej, to nie jest miejsce, które może go satysfakcjonować i dlatego wrócił do SLD. No, ale okazało się, że to nie jest już ta sama partia. A dzisiaj, gdy SLD zdecydowało się na mariaż z Wiosną i Razem, różnice na lewicy są już bardzo zasadnicze.
To znaczy?
My jesteśmy lewicą racjonalną, oni radykalną. Dla nas fundamentalną kwestią jest likwidacja nierówności, dla nich rewolucja obyczajowa. Dla Biedronia abp Jędraszewski jest diabłem wcielonym, dla nas uczestnikiem debaty społeczno-politycznej. My planujemy zmiany w oparciu o dialog, tolerancję i consensus społeczny, oni zaś chcą gwałcić społeczną świadomość.
Różnica, używając starych pojęć do nowych czasów, jest taka jak kiedyś między socjalistami a komunistami. Nadto ta część lewicy dostała się w ręce ludzi nieuczciwych.
O kim pan mówi?
O Robercie Biedroniu, który obiecał wyborcom rezygnację z mandatu europosła, budowę nowego projektu politycznego i start do krajowego parlamentu i nie dotrzymał słowa. Mój wnuk mówi na takich ludzi „oszukaniec". O Włodzimierzu Czarzastym, który obiecał Monice Jaruzelskiej miejsce na liście, a potem nie dotrzymał słowa. Też „oszukaniec".
A jednak poparcie dla wspólnego komitetu SLD, Wiosny i Razem rośnie.
Lewicowy wyborca żyje nadzieją konieczności zjednoczenia lewicy w Polsce, widzi w tym szanse na obecność wartości lewicowych w polskiej polityce. Jest gotowy na daleko idące kompromisy i usprawiedliwienia dla tych, którzy taką nadzieję mu dają. Być może głód lewicy jest tak duży, że ludzie gotowi są poprzeć nawet oszukańców. Ale brak w polityce podstawowych zasad moralnych i minimum przyzwoitości powoduje, że zmienia się ona w wojnę gangów politycznych i partyjnych. Powinniśmy zrobić wszystko, żeby tak nie było.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Jacek Zdrojewski – polityk i ekonomista, od 1999 do 2002 r. wiceprezydent Warszawy, poseł na Sejm IV kadencji, w latach 2003–2004 wiceminister infrastruktury, przewodniczący Polskiej Lewicy.