Ziemianie w Krakowie. Bez dworu, ale z rodowodem

Komunistom nie udało się sfałszować w Krakowie referendum w 1946 r. i przegrali je tam wynikiem 84 proc. głosów oddanych przeciw nowej władzy. Skoro nie dało się ukryć prawdy, pozostawało jedynie spisać Kraków na straty, ogłaszając go „matecznikiem polskiej kołtunerii" i zapowiadając odwet. „Byłych ziemian" wytypowano na pierwsze ofiary.

Publikacja: 27.09.2019 19:00

Kraków na tle powojennej Polski stanowił ewenement: duże niezniszczone miasto, z zachowaną czynszową

Kraków na tle powojennej Polski stanowił ewenement: duże niezniszczone miasto, z zachowaną czynszową zabudową

Foto: EAS NEWS

Był czas, gdy palmę pierwszeństwa w konkursie na najbardziej arystokratyczne miasto Europy – a zatem chyba i reszty świata – dzierżyła de facto nie Florencja, z jej pałacami Viscontich, lecz Kraków. I działo się to bynajmniej nie w złotym wieku Zygmuntów ani też w „wieku pary i elektryczności", pod duchowym berłem rektora Tarnowskiego. Kraków zyskał tę pozycję za Józefa Stalina, choć z pewnością nie z jego woli.



To tutaj, w połowie lat 40. znalazły przytułek tysiące ziemian wyrzuconych z własnych dworów na mocy dekretu o reformie rolnej. Przytułek nawet całkiem sympatyczny, choć nieco ciasnawy – przynajmniej w porównaniu z wymiarami dotychczasowej egzystencji. Komuniści, gdy się zorientowali, że własnymi rękami w środku budowanej z całą bezwzględnością Polski Ludowej, pomogli wznieść tę „fortecę reakcji", najpierw próbowali odwrócić skutki własnych działań na zasadzie wiejskich łobuzów rozrzucających na wszystkie strony gałęzie gniazda leśnego ptaka. Jednak w krytycznym momencie ochłonęli i krakowskich arystokratów zostawili w spokoju.

Ceną owego spokoju była marginalizacja miasta, które kiedyś było polityczną stolicą Polski, a zachowało status jej stolicy duchowej. Byłym ziemianom i ogólnie krakowskim inteligentom pozwolono pozostać wśród swoich, ale jedynie w czterech ścianach mrocznych mieszkań i katakumbowych piwnic, jakich nie brakuje w grodzie pod Wawelem. Karierę mogli robić tylko w Warszawie – i tylko w pojedynkę. Z tej też przyczyny Kraków późnych lat 40., a także 50. i 60. przypominał kipiący sagan, przykryty wszak ciężką pokrywą. Para buzowała w środku i tylko luźne jej kłęby wydostawały się na zewnątrz.

Kamienice jak pałace

Każde zjawisko ma swoją prehistorię i również w tym przypadku należy cofnąć się do lat 30., kiedy to Polska przeżywała skutki ogólnoświatowego kryzysu ekonomicznego. Jednym z jego objawów była słaba kondycja majątków ziemskich. Właściciele dworów, którzy w II RP mimo reformy rolnej nadal byli grupą uprzywilejowaną, nagle poczuli, że ich ukochane dobra przynoszą im więcej ciężaru niźli korzyści.

W tej sytuacji Kraków narzucał się sam jako rozwiązanie. W mieście, a właściwie w jego śródmieściu okolonym Alejami Trzech Wieszczów, stało około 2 tysięcy solidnych kamienic, spośród których jedne należały do arystokratów (jak Tarnowscy, Lubomirscy, Potoccy, Czartoryscy czy Popielowie), inne zaś do bogatego mieszczaństwa, z którym rzeczeni arystokraci coraz częściej wchodzili w koligacje. Trzeba również pamiętać, że spora część błękitnokrwistych Krakowa, inaczej niż w pozostałych regionach Polski, właśnie z mieszczaństwa się wywodziła: przykładem mogą być tutaj losy rodu Morsztynów.

Kamienice, które od wieków stanowiły własność szlacheckich rodów, tradycyjnie zwano tu pałacami. Jednak również te, które z nazwy pałacami nie były, często nie odbiegały ani wielkością, ani też standardem od wielkopańskich rezydencji. Aż się prosiło, by sprzedawszy wiejskie gospodarstwo – nierentowne, ale naprawdę duże – zyskownie kupić na mieście stary „pałac", solidny dom albo też plac, na którym można było pobudować nowe rodowe gniazdo. Już nie dla rolników, lecz wysokich urzędników, profesorów lub artystów. W połowie lat 30. uczyniły tak, lekko licząc, dziesiątki ziemian z kilku województw południowej Polski. I to właśnie oni w dużej mierze wzmocnili „bazę mieszkalną" dla przyszłych uchodźców.

Pierwszą ich falą, już jesienią 1939 r., byli pozbawieni domów ziemianie oraz inteligenci z wcielonej do Rzeszy Wielkopolski. W cztery, pięć lat po nich pojawili się uciekinierzy z podpalanych przez Ukraińców dworów Wołynia, Małopolski Wschodniej i Chełmszczyzny. Wreszcie jesienią 1944 r. dołączyli do nich bezdomni warszawiacy. Ta trzecia fala była najliczniejsza: do Krakowa przybyło ze zrujnowanej stolicy aż 22 tysiące osób. Wszyscy razem złożyli się na czterdziestotysięczną rzeszę egzulantów, których rozmieszczono we wspomnianych dwóch tysiącach kamienic. Nie było to łatwe, ale pamiętajmy, że stare krakowskie mieszkania naprawdę potrafią być obszerne. Poza tym po zdobyciu Krakowa przez Sowietów większa część okupacyjnych uchodźców rozproszyła się po kraju.

Na tle krajobrazu powojennej Polski Kraków stanowił ewenement: był dużym niezniszczonym miastem, z zachowaną w pełni substancją typowo wielkomiejskiej, czynszowej zabudowy. Zniszczoną Warszawę Bierut czym prędzej „znacjonalizował", pozbawiając tym samym przedwojennych właścicieli możliwości ubiegania się o zwrot nieruchomej własności. Tymczasem właścicielami ocalałych krakowskich kamienic pozostawali ludzie, jeśli nie spokrewnieni, to przynajmniej skoligaceni z tymi, których jesienią 1944 i zimą 1945 roku władza ludowa wyrzuciła z ich posiadłości.

Tym sposobem w Krakowie lat 1945–1946 osiadło około 10 tysięcy „wysadzonych z siodła" ziemian oraz ich rodzin. Dodać do tego należy 40 tysięcy osób, które w tym samym czasie przybyły do Krakowa z zabranych Polsce ziem wschodnich. Tak duża liczba nowych krakowian, i to jeszcze pochodzących z „określonych", niezbyt miłych nowej władzy środowisk, znacząco zmieniła skład społeczny miasta. Było to zjawisko wyjątkowe. I choć podobne zachodziło też np. w Poznaniu, to jednak tam przybrało niepomiernie mniejszą skalę.

Gniazdo reakcji

W oczach władzy ziemianie Krakowa stanowili przecież zaledwie część rozległej panoramy, tworzącej jednoznaczny obraz klasowego wroga. Miasto było matecznikiem Polskiego Stronnictwa Ludowego, legalnej, z konieczności tolerowanej przez komunistów partii politycznej, traktowanej przez nich jako przeciwnik numer jeden w procesie całkowitego opanowywania kraju. Gdy w czerwcu 1945 r. przywódca tej partii, a jednocześnie wicepremier Stanisław Mikołajczyk zatrzymał się tutaj, wracając z Wierzchosławic z narady z Wincentym Witosem, krakowianie urządzili mu na Rynku Głównym spontaniczną masową akcję poparcia. W sierpniu tego samego roku, gdy przejeżdżał ulicami śródmieścia, studenci podnieśli w górę jego auto i chcieli je nieść, lecz Mikołajczyk w odruchu roztropności wyskoczył na bruk. Ale i tak obniesiono go dookoła Plant. W mieście i okolicach do PSL zapisały się tysiące ludzi. W samych Bronowicach Małych, podkrakowskiej wsi rozsławionej przez Wyspiańskiego w „Weselu", partyjne koło liczyło 250 członków, a miejscowemu kołu kobiet patronowała Helena Rydlowa – synowa Pana Młodego. W Krakowie ukazywał się też „Piast", popularny partyjny organ prasowy.

Kolejnym „gniazdem reakcji" była profesura skupiona wokół dwóch silnych, zakorzenionych w historii miasta i kraju instytucji: Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Akademii Umiejętności. Na tle zrujnowanych polskich miast Kraków pozostał też nietkniętą wojną oazą mieszczaństwa, z setkami właścicieli sklepów oraz przedsiębiorstw produkcyjnych, urzędników czy reprezentantów wolnych zawodów. Nie sposób na koniec nie wspomnieć o mocnych wpływach lokalnego Kościoła, który w osobie kardynała Adama Sapiehy z godnością przeciwstawiał się rządom Hansa Franka, po wojnie zaś przewodził krakowianom w ich duchowym oporze wobec nowego okupanta. Stronnictwo Pracy, polska chadecja, miało tu swoje mocne oparcie.

Trudno się dziwić, że w takim krajobrazie niewiele miejsca pozostawało dla komunistów. Polska Partia Robotnicza miała tu ogromne kłopoty z naborem, jeśli pominąć ewidentnych karierowiczów oraz elementy kryminogenne. Władza nie zdołała nawet obsadzić swoimi ludźmi komisji wyborczych podczas tzw. referendum ludowego przeprowadzonego 30 czerwca 1946 r. Sfałszowane przez komunistów wyniki referendum dały potem władzy legitymację do rządzenia Polską. Tymczasem w Krakowie, gdzie w komisjach siedzieli urzędnicy o renomowanej, często jeszcze cesarsko-królewskiej proweniencji, przebiegu głosowania rzetelnie pilnowano i w rezultacie miasto, jako jedyne w Polsce, wykazało się 84 procentami głosów oddanych przeciw nowej władzy.

Skoro nie dało się ukryć prawdy, komunistom pozostawało jedynie spisać Kraków na straty, ogłaszając miasto „matecznikiem polskiej kołtunerii". Na odgórnie sterowanych wiecach mówiono o „prowokacji, rzuconej w twarz klasie robotniczej" i zapowiadano odwet.

Krakowskich „byłych ziemian" jako modelowego przeciwnika wytypowano na jego pierwsze ofiary. Gdy wiosną 1945 r. w niedawno zajętym przez Sowietów mieście ukazał się sygnalny numer „Przekroju", znalazła się tam karykatura z Augustem Bęc-Walskim. Odtąd postać tego „poplecznika amerykańskich imperialistów oraz zachodnioniemieckich rewizjonistów" wyzierała z każdego wydania tygodnika. Sylwetka grubasa w cylindrze i z cygarem w ustach bazowała tu na ewidentnym, groteskowo wykrzywionym obrazie skoligaconego z burżuazją arystokraty.

Pierwszym spektakularnym uderzeniem było aresztowanie Andrzeja i Marii Potockich, właścicieli pałacu w podkrakowskich Krzeszowicach oraz kamienicy Pod Baranami przy Rynku. W momencie przejścia frontu obie nieruchomości zostały im odebrane, zaś Pod Baranami zainstalowała się sowiecka komendantura. Potockim udało się jednak uchronić 50 skrzyń z dziełami sztuki (obrazy, rzeźby, pasy słuckie i biżuteria), które ukryto w dzwonnicy klasztoru kamedułów na Bielanach. Jesienią 1946 r. Urząd Bezpieczeństwa nakrył małżeństwo przy próbie wywiezienia skrzyń z Polski. Stanowiło to doskonały pretekst do oskarżenia Potockich o „rabunek majątku narodowego" – dzieła sztuki ze „znacjonalizowanych" dworów i pałaców też podlegały konfiskacie – oraz propagandowego nagłośnienia całej sprawy.

Kraków uniknął losu Budapesztu

Brutalne wywłaszczenie Potockich należało jednak do wyjątków. Komuniści nie odważyli się, a przynajmniej jeszcze nie wtedy, na zastosowanie tak drastycznych środków wobec całej klasy krakowskich kamieniczników. Ale przecież 2 tysiące kamienic to były dla nich 2 tysiące fortec reakcji. Takiego stanu rzeczy nie sposób było tolerować, dlatego też władza postawiła na stałe uprzykrzanie życia właścicielom.

Dekret o najmie lokali wydany w lipcu 1948 r., czyli w dobie złamania wpływów PSL, odbierał kamienicznikom podstawę ich dotychczasowej egzystencji: wolność najmu lokatorów oraz swobodę kształtowania czynszów. Odtąd o tym, kto ma być w kamienicy zameldowany, decydowały specjalne komisje, których członkowie – jak można się domyślać – życzliwi krakowskim „Bęc-Walskim" nie byli. W ramach tzw. kwaterunku, który przez cały okres PRL stanowić miał zmorę właścicieli miejskich nieruchomości, zasiedlano więc rodziny ubeków, oficerów ludowego Wojska Polskiego albo też zwykłych kryminalistów. Władze miasta ze złośliwą satysfakcją lokowały ich w mieszkaniach należących do przedstawicieli arystokracji.

Miało to być jedynie wstępem do frontalnego uderzenia, które przygotowywano w toku umacniania się totalitarnej władzy. Na początku 1951 r. nowy sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Edward Gabara vel Eliasz Gutman opracował plan wysiedlenia z miasta prawie pół tysiąca najbardziej znanych i szanowanych rodzin. Wiele wskazuje na to, że ekipa radykalnie nastawionych krakowskich komunistów nie miała zamiaru ograniczać się do owej liczby, ich akcja zaś w razie powodzenia byłaby zaledwie pierwszym etapem dalszych, znacznie rozleglejszych prześladowań.

Wysiedlenia rozpoczęto wiosną. 16 kwietnia 1951 r. kardynał Sapieha wystosował w tej sprawie zdecydowany protest do prezydenta Bieruta, przygotował też ostry w tonie list pasterski. Ostatecznie listu nie odczytano z ambon, ponieważ akcję wstrzymano. Był to ostatni akt publicznej działalności kardynała, który zmarł 21 lipca tegoż roku.

Komuniści zdążyli wysiedlić 100 spośród planowanych 435 rodzin kamieniczników. Większość z nich mogła wrócić do swoich domów dopiero po październiku 1956 r.

Akcja krakowska, choć wstrzymana, nie była ewenementem. Od maja do lipca 1951 roku węgierski reżim wygnał z Budapesztu aż 5 tysięcy rodzin tamtejszych mieszczan, które rozmieszczono w obozach pracy przymusowej. Było to o wiele boleśniejsze niż w Polsce uderzenie w społeczną tkankę wielkiego miasta.

Dlaczego Kraków uniknął losu Budapesztu? Heroiczna postawa kardynała Sapiehy, aczkolwiek godna szacunku, nie może być uznana za wyłączną przyczynę. Być może zadecydował tu fakt, że miasto nad Wisłą nie było stolicą kraju, zatem nie przykładano tu aż tak dużej wagi do spraw ideologicznego prestiżu.

Jest jeszcze jedno wyjaśnienie, ale o nim w Krakowie raczej się głośno nie mówi. Wiadomo, że w wysokich władzach partyjnych miasta znajdowała się arystokratyczna „wtyka", której zadaniem było łagodzenie skutków decyzji władz wymierzonych we właścicieli nieruchomości. Czy był nią Bonifacy Łukaszewicz, w latach 50. kierujący kolejno wydziałami oświaty i propagandy komitetu wojewódzkiego? Trudno powiedzieć, takich jak on, choć na nieco mniej eksponowanych stanowiskach, było w Krakowie więcej.

Życie codzienne „bezetów"

Mieszczańsko-ziemiański Kraków został więc przez władzę skaleczony, ale krwi nie utoczono mu bynajmniej tyle, by uszło zeń życie. „Bezeci" (od skrótu „b.z.", czyli „były ziemianin", wpisywanego w aktach personalnych) urządzili sobie zatem egzystencję, jaka – w ramach ich możliwości – przypominać im miała o czasach spędzonych w rodowych majątkach. Utraconą pozycję społeczną kompensowali rozwiniętym nad miarę życiem towarzyskim. Same okoliczności ku temu skłaniały, gdyż, jak pamiętamy, w typowym mieszkaniu na obszarze zakreślonym łukiem Alei Trzech Wieszczów rezydowało wtedy, poza nielicznymi w tej masie ubekami, od kilku do kilkunastu osób o szlacheckiej proweniencji. Byli to przeważnie ludzie spowinowaceni z właścicielami – i przeważnie kobiety. Stąd we wspomnieniach „dobrze urodzonych" krakowian przewijają się całe kohorty ciotek, owe „Misie, Fisie i Kisie", które rządziły życiem codziennym tej osobliwej społeczności, u których „bywało się" na obowiązkowych cotygodniowych herbatkach i których opinia decydowała o tym, kto zostanie przyjęty do towarzystwa, kto zaś odeń odrzucony.

Jedna z pań opowiadała mi, jak to po ślubie jej małżeńskie łoże ulokowano tuż przy wezgłowiu tapczanika takiej cioci, która rano budziła się pierwsza i odsunąwszy kotarę rozczulała się nad śpiącą parą: „Jak wy się ślicznie przytulacie!".

Wzorem dawnych dworów urządzano też święta. Oczywiście już bez kuligów, ale z paradnymi choinkami lub śmigusami. Słynne były przyjęcia taneczne, podczas których na dolnych piętrach kiwały się żyrandole. Bo krakowskie mieszkanie mogło pomieścić wówczas nawet 60–80 osób. Ma się rozumieć, że w takich warunkach porządny krakowski dom nie mógł się obejść bez gosposi, która gotowała i sprzątała. „Bezeci", nie mając dostępu do dawnej służby w utraconych majątkach, preferowali – z racji ich schludności i solidności – Ślązaczki z poniemieckiej Opolszczyzny.

Całe to bujne życie mieściło się jednak w granicach mieszkania, a raczej sieci mieszkań, wzdłuż której cyrkulowali wtajemniczeni. Postronna osoba, idąc ulicami starego Krakowa, nie mogła zatem wiedzieć, co dzieje się za zasłoniętymi firankami oknami. W pierwszych miesiącach „władzy ludowej" wysiedleni z dworów panicze lubili bawić się w luksusowych lokalach, których nie brakowało w okolicach Rynku. Jednak po blamażu komunistów, jakim okazały się w Krakowie wyniki referendum, władza w odruchu represji wykonała latem 1946 r. serię policyjnych nalotów na restauracje. Odtąd życie towarzyskie „dobrze urodzonych" zeszło do domowego podziemia. Choć nadal, rzecz oczywista, nie brakowało różnorakich ekscesów ludzi szerokiej natury, która z trudem mieściła się w wąskich uliczkach średniowiecznego miasta. Symbolem takiej postawy był student ASP Franciszek Starowieyski, który szokował kanapowe ciotki artystycznym pseudonimem Jan Byk. Pełnych fantazji młodych arystokratów lubili, chyba z racji duchowego pokrewieństwa, krakowscy dorożkarze.

Cały ten żywioł w momencie liberalizacji systemu, w 1956 roku, znalazł ujście w fenomenie Piwnicy pod Baranami. Kabaret ulokowano w pałacu-kamienicy Potockich, którą kilka lat wcześniej udało się miastu wydobyć z rąk sowieckiej komendantury wojskowej. A założyli go właśnie młodzi arystokraci, wespół z przedstawicielami miejscowej bohemy.

Zmierzch

Krakowski fenomen ulatniał się powoli, wraz z postępującymi zmianami cywilizacyjnymi. Dla Anny Pruszyńskiej, jednej z nielicznych „dobrze urodzonych" nadal mieszkających w obrębie Alej Trzech Wieszczów, decydujące zmiany dokonały się w zbiorowej mentalności. „Dzisiejszy Kraków nie wie już, co to humor sytuacyjny" – mówi z żalem i jest to jedyna nuta smutku w pogodnej opowieści o życiu tej 90-latki.

Jednak ostateczny kres arystokratycznego Krakowa przyniósł paradoksalnie rok 1989 i upadek komunizmu. Wolność obok innych dobrodziejstw przyniosła miastu także uwolnienie rynku nieruchomości. Skorzystały z tego śródmiejskie rodziny, stopniowo wyprzedając mieszkania na rzecz willowych rezydencji pod miastem lub na wsi. Można powiedzieć, że w ten sposób dokonał się powrót „bezetów" do wiejskiego krajobrazu – byłoby to jednak uproszczenie. Dzisiejsi potomkowie błękitnokrwistych to w rzeczywistości przedstawiciele wyższej klasy średniej, z dawną arystokracją związani jedynie sentymentalnymi pamiątkami.

W miejscach, gdzie jeszcze 20–30 lat temu, w przedziwnej koegzystencji z codziennym życiem miasta, wprost kipiało osobliwe życie „wysadzonych z siodła", dzisiaj deweloperzy zainstalowali hostele i puby. W nowoczesnej terminologii nazywa się to gentryfikacją, ale w wypadku Krakowa trudno o nazwę bardziej przewrotną. Bo przecież gentry – to po angielsku znaczy „arystokracja". 

Był czas, gdy palmę pierwszeństwa w konkursie na najbardziej arystokratyczne miasto Europy – a zatem chyba i reszty świata – dzierżyła de facto nie Florencja, z jej pałacami Viscontich, lecz Kraków. I działo się to bynajmniej nie w złotym wieku Zygmuntów ani też w „wieku pary i elektryczności", pod duchowym berłem rektora Tarnowskiego. Kraków zyskał tę pozycję za Józefa Stalina, choć z pewnością nie z jego woli.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Anora” jak dawne zwariowane komedie, ale bez autocenzury
Plus Minus
Kataryna: Panie Jacku, pan się nie boi
Plus Minus
Stanisław Lem i Ursula K. Le Guin. Skazani na szmirę?
Plus Minus
Joanna Mytkowska: Wiem, że MSN budzi wielkie emocje
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Plus Minus
J.D. Vance, czyli marna przyszłość dla bidoków