Kiedy wybuchła pandemia, rząd otoczony wianuszkiem ekspertów przystąpił naprędce do tworzenia prawa, które miało pomóc w walce. Wiadomo, że w sytuacjach kryzysowych nie zawsze udaje się trafić, są jednak sfery, w których skutki nowego prawa przy użyciu minimum wyobraźni można przewidzieć.
Nie wiem, co myślano w koalicji rządzącej, godząc się na uchwalenie przepisów dających deweloperom przez pół roku zielone światło na „covidowe" inwestycje – w miejscach, w których w normalnych warunkach nie mieliby na to szans, np. w otulinach parków narodowych.
Okazja dla wielu okazała się wielka. Bo każdy, kto zadeklarował jakąkolwiek inwestycję, w jakimkolwiek miejscu, która miała służyć walce z pandemią, mógł ją realizować przy minimum formalności. Brak planów zagospodarowania terenu nie był przeszkodą. Ruszyły więc budowy osiedli z mitycznymi izolatoriami dla chorych.
Szkoda, że nie znamy nazwisk pomysłodawców tych przepisów i ekspertów, którzy tworząc tzw. ocenę skutków regulacji, nie dostrzegli efektów takiego rozmachu. Mieli oni mniej wyobraźni niż zaradni deweloperzy, którzy wykorzystali zliberalizowane nieprecyzyjnie przepisy. Kiedy rząd zrozumiał błąd, rzucił na front wspólnie z samorządowcami armię urzędników i inspektorów, którzy mają teraz stłumić inwestycyjną ofensywę. Deweloperzy odwołują się od negatywnych decyzji i z czasem ich sprawy trafią do sądu, a państwo stanie przed perspektywą wypłaty odszkodowań za skutki złego prawa. A wydawało się to oczywiste, że tworząc przepisy budowlane uwzględniające czynnik pandemiczny, trzeba zwracać uwagę na szczegóły. Wyszło jak w przypadku setek innych legislacyjnych bubli.
To niejedyny problem tego typu, bo Polska może stracić miliardy euro dotacji z UE, jeśli natychmiast nie zatrzyma inwestycji infrastrukturalnych niezgodnych z unijnym prawem ochrony środowiska. Tu – odwrotnie niż w przypadku covidowych inwestycji – winny jest nie pośpiech, ale legislacyjne zaniechanie i brak analizy prawnej.