Kilka lat temu dostałem groźnie brzmiące wezwanie z urzędu skarbowego. Domagał się on zapłaty kilku tysięcy złotych podatku. Nie miałem pojęcia, skąd takie żądanie, skoro nie miałem zaległości w rozliczeniach. Zaniepokojony, zatelefonowałem na podany w piśmie numer. Okazało się, że zaległości nie mam, ale zrobiłem drobną pomyłkę w rocznym zeznaniu. Ze zdziwieniem dowiedziałem się też, że trzeba było uruchomić formalną procedurę wezwania podatnika, zamiast po prostu zadzwonić i zasugerować korektę deklaracji.
Ponieważ nie ja jeden przeżyłem taką przygodę, zapytałem w wywiadzie ówczesnego wiceministra finansów, dlaczego uruchamia się całą machinę przeciw podatnikowi, choć budżet nie stracił ani złotówki. Przyznał, że urzędy nie powinny przesadzać z formalizmem, bo często wystarczy przypomnieć podatnikowi, by dopełnił formalności.
Czytaj także:
Urzędy skarbowe dzwonią do firm, pytają o szczegóły umów
Minęło kilka lat i w zasadzie mogę dziś świętować mój dziennikarski sukces. Fiskus tak się przejął moimi sugestiami odformalizowania procedury, że sam zaczął do podatników wydzwaniać. Niestety, nie tylko w prostych sprawach. Gdy urząd domaga się w ten sposób udostępnienia mu faktur czy innych dokumentów, przedsiębiorca może się poczuć co najmniej nieswojo. Przecież w takich dokumentach jest jego know-how i kontakty handlowe, czyli kapitał firmowy. Nigdy nie ma pewności, kto tak naprawdę dzwoni: urzędnik chcący zbadać prawidłowość rozliczeń czy może ktoś podstawiony przez konkurencję. To już poważne sprawy. Nie mam więc czego świętować. Po prostu urzędnicy idą na skróty, nie zadając sobie trudu, by uruchomić formalną kontrolę, z wszystkimi gwarancjami dla podatnika.