Jakob Maziarz: Spór o KRS - geneza

Ostatnie wydarzenia jeszcze bardziej zintensyfikowały dyskusję na temat Krajowej Rady Sądownictwa. Odchodząc nieco od głównej osi sporu, dotyczącej tego, czy warunkiem praworządności jest istnienie systemu kooptacyjnego sędziów, pozwolę sobie zwrócić uwagę na inną okoliczność. Choć nie popieram tego poglądu, to rozumiem przynajmniej część argumentów tych, którzy twierdzą, że sędziowscy członkowie Krajowej Rady Sądownictwa muszą być też przez sędziów wybierani. Nie mogę natomiast zrozumieć, dlaczego praworządny – i lepszy od dzisiejszego – był system, w którym sędziów demokratycznego państwa prawnego wybierali funkcjonariusze autorytarnego reżimu.

Publikacja: 01.04.2024 14:58

Jakob Maziarz: Spór o KRS - geneza

Foto: rp.pl

Do tych przemyśleń skłoniła mnie oczywiście geneza Krajowej Rady Sądownictwa. Ani ja, ani pewnie nikt inny, nie bylibyśmy w stanie wyobrazić sobie nawet oburzenia, jakie powstałoby wśród obrońców »praworządności« (rozumianej jako istnienie systemu pełnej kooptacji sędziów), gdyby ktokolwiek ośmieli się zaproponować, ażeby sędziowscy członkowie Krajowej Rady Sądownictwa wybierani byli tylko przez trzy tysiące „neosędziów”. Dlaczego jednak nikomu nie przeszkadzało – i nie przeszkadza – że Krajową Radę Sądownictwa wybrało cztery tysiące funkcjonariuszy aparatu władzy systemu komunistycznego, zwanych przez niektórych sędziami? Pytanie to jest oczywiście elementem szerszego problemu – jacy byli i – jacy są – sędziowie, którzy w 1989 r. en bloc stanęli na straży porządku prawnego odnowionej i demokratycznej Rzeczypospolitej? Odpowiedź na to pytanie, wbrew pozorom, po prawie 35 latach, ciągle jest nieoczywista. Owszem, lata temu ukazała się już książka A. Rzeplińskiego o wymiarze sprawiedliwości w PRL i hagiograficzne dzieło A. Strzembosza i M. Stanowskiej „Sędziowie warszawscy okresu próby”, ale dzisiaj już wiadomo, że pierwsze z nich, choć dobre, z – z uwagi na swoją szczupłość – było jedynie przyczynkiem do badań, które nigdy nie nastąpiły, a drugie niewiele jednak miało wspólnego z rzeczywistością.

Czytaj więcej

Szefowa KRS: minister Bodnar próbuje sparaliżować pracę Rady; nie poddam się

Jeżeli ktokolwiek nazywa obecną Krajową Radę Sądownictwa »upolitycznioną«, to powinien zdawać sobie sprawę z tego, że tytuł ten przynależny jest komu innemu. Krajowa Rada Sądownictwa, wybrana w 1989 r., była najbardziej upolitycznioną i upartyjnioną w dziejach – czynne prawo wyborcze w zakresie wyboru sędziów, miała grupa, w której do PZPR należało – w sądach powszechnych około 60%, w Sądzie Najwyższym około 70%, a w sądach wojskowych – około 90%. Dla porównania – członków PZPR w sejmie kontraktowym było tylko 37%. Środowisko, które wybrało pierwszą Krajową Radę Sądownictwa było w zasadzie partyjnym monolitem. Nie twierdzę przy tym, że sejm kontraktowy wybrałby do KRS lepszych kandydatów, ale ze statystycznego punktu widzenia byłby to wybór mniej obarczony zaszłościami politycznymi. Absurdalność tej sytuacji ukazuje, że niekoniecznie osoby przygotowane do roli utrwalaczy władzy ludowej, mogą i powinny od razu przechodzić do ról strażników praworządności. Truizmem będzie tu zauważanie, że stopień upartyjnienia pierwszej Krajowej Rady Sądownictwa był prostym odbiciem stosunków partyjnych panujących wśród tych, którzy ją wybrali.

Prowadząc badania dotyczące historii ustroju sądownictwa w PRL, zupełnie niespodziewanie dla mnie, znalazłem wśród sędziów gwałcicieli, pedofilów, groomerów, złodziei, łapówkarzy, oszustów, sporo morderców sądowych, a przede wszystkim – alkoholików i cwaniaków. Jeżeli tylko nie osiągnęli oni odpowiedniego wieku, w 1989 r. wkroczyli w III Rzeczpospolitą. W tymże roku nie było już żadnego sędziego, który szlify odebrałby w systemie II Rzeczypospolitej, byli za to jeszcze tacy, na których wykształcenie składało się siedem klas szkoły powszechnej i czternastomiesięczny kurs w średniej szkole prawniczej. Czasem uzupełnieniem tego wykształcenia były zaoczne studia na jednym z wydziałów prawa. Jak wyglądało kształcenie można przekonać się, zapoznając się z kazusem protegowanego prof. Władysława Woltera – Juliana Polan-Haraschina i kierowanego przez niego studium zaocznego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Czytaj więcej

Adam Bodnar zdecydował. Szefowa KRS wraca do sądu w Krakowie

Wśród sędziów Polsku Ludowej byli i tacy, którzy przyszli prosto z Urzędu Bezpieczeństwa, albo tacy, których z powodu braku przymiotów wydalono z MO i skierowano na odcinek walki klasowej w sądownictwie. W Polsce Ludowej wystarczyło jedno (!), ale politycznie niesłuszne, orzeczenie wydane w błahej sprawie wykroczeniowej na głębokiej prowincji, aby znieść trzech sędziów z urzędu (co często – na tej prowincji – równało się obsadzie całego sądu). Aby zostać odwołanym przez Radę Państwa wystarczyło także niewłaściwe pochodzenie – na przykład ojciec będący sanacyjnym urzędnikiem. Można było za to sądzić w stanie głębokiego upojenia alkoholowego albo w takim też stanie wejść do cudzego mieszkania, rozebrać się i położyć do – równie cudzego – łóżka, strzelać z broni myśliwskiej w pociągu, którym podróżowało się do pracy, podpijać wódkę z magazynu dowodów rzeczowych, brać łapówki, »zatrudniać« strony postępowania do prac domowych, sypiać z żonami oskarżonych albo sprowadzać przygodnie poznane »znajome« i spać z nimi w sądzie, okrywając się jedynie togą albo znęcać się nad rodziną. Nic nie stało na przeszkodzie, aby sprzedawać i kupować mecze, jak prezes sądu z Wielkopolski, mieć status stałego bywalca izby wytrzeźwień lub „melin pijacko-prostytuckich” albo zasnąć prowadząc rozprawę. Można było, tak jak pewien sędzia sądu rejonowego w okolicach Tarnowa, popełniać dziesiątki deliktów dyscyplinarnych i liczyć na zupełną bezkarność (choć tutaj zapewne nie bez znaczenia było stanowisko sekretarza podstawowej organizacji partyjnej). Można było także, jak sędzia ze Śląska umawiać się z szesnastoletnią stroną, oświadczając jej, że »od jej zachowania dużo zależy, na czyją korzyść będą w tej sprawie orzeczenia«. W PRL można było, jak pewien późniejszy prezes Sądu Najwyższego, sądzić innych sędziów, bez uchylania im immunitetu albo – jak pewien sędzia sądu wojewódzkiego we Wrocławiu – nie pisać uzasadnień i angażować do tego nowozatrudnionych asesorów. Przetrzymanie kogoś w więzieniu rok lub dłużej bez podstawy prawnej było co prawda w złym tonie, ale nikomu z tego powodu włos raczej z głowy nie spadł. Wszystko to można było robić albo zupełnie bezkarnie albo ze świadomością grożącego upomnienia, czasem być może nagany. Ta ostatnia kara była możliwa zwłaszcza wtedy, gdy brak było okoliczności łagodzących: obwiniony nie był członkiem PZPR, miał niewłaściwe pochodzenie społeczne albo ukończone studia prawnicze – wtedy musiał liczyć się z surowszą represją.

Czytaj więcej

Zmiany w Krajowej Radzie Sądownictwa coraz bliżej. W Sejmie padały skrajne opinie

Uczciwość wymaga, aby nie pomijać, że także i w sądownictwie Polski Ludowej znaleźli się ludzie mądrzy i szlachetni. Państwo ludowe znosiło to z trudem, dlatego sporej części z nich się pozbyto; część przetrwała tolerując istniejący stan rzeczy. Polska Ludowa nie mogła wybaczyć sędziom tylko jednego – zamachu na socjalizm. Obojętnie czy przybierał on formę posiadania zakazanej literatury (tu wystarczył zbiór esejów Miłosza), napisania do „Trybuny Ludu” krytycznego listu czy – to już w latach stanu wojennego – posiadania przy sobie »bibuły«. Nie były to jednak popularne delikty. Na ponad tysiąc przebadanych spraw dyscyplinarnych, takich z tłem politycznym odnalazłem tylko sześć. Każdy z obwinionych został wydalony ze służby sędziowskiej bądź to w drodze dyscyplinarnej, bądź na mocy uchwały Rady Państwa.

Ci właśnie ludzie wybrali w 1989 r. i wybierali także i później, dopóki nie przeszli w stan spoczynku, sędziowską część Krajowej Rady Sądownictwa. Było to oczywiście pokłosie obietnicy złożonej przy „Okrągłym Stole” przez prof. Strzembosza stronie rządowej, że weryfikacji sędziów nie będzie („Oczywiście my nie wypowiadamy się co do jakiejkolwiek weryfikacji sędziów. O nie. Nic takiego z naszej strony nie pada” mówił prof. Strzembosz). Niewiele osób zdaje sobie dzisiaj sprawę, jak głęboko patologicznym system było sądownictwo Polski Ludowej. Wielu wydaje się, że to był całkiem normalny system, trochę być może różniący się od tego dzisiejszego, ale taki, w którym – po 1956 r. i – być może – poza okresem stanu wojennego – nie działo się nic strasznego. Często wierzą w to także i ci, którzy lata 70. i 80. w sądownictwie przeżyli. Pewien wiekowy sędzia przekonywał mnie kiedyś, że w PRL poziom etyczny sędziów był tak wysoki, że postępowanie dyscyplinarne groziło już nawet za rozwód. Niestety – wśród tych wszystkich spraw dyscyplinarnych tego okresu, które przebadałem – nie znalazłem ani jednej »rozwodowej«. Znalazłem za to jedną dotyczącą sędziego, który lubił sądzić w stanie upojenia alkoholowego. Okazało się, że jednym ze świadków w tym procesie był mój rozmówca – wówczas jeszcze aplikant sądowy. O tym jednak po ponad 40 latach już nie wspominał. W psychologii podobno nazywa się to wyparciem wtórnym.

Czytaj więcej

Sędziowie chcą kar dla członków obecnej KRS. "To śmieszne i straszne"

W ciągu minionych 34 lat nastąpiła oczywiście, prawie całkowita wymiana kadr w sądownictwie. Problem polega jednak na tym, że nie bardzo jestem w stanie dostrzec powód, dla którego prawo wyboru nowych »kadrowych« powierzono PRL-owskim sędziom, którzy jako grupa nie byli wcale lepsi od swoich kolegów z resortu bezpieczeństwa publicznego, czy później – spraw wewnętrznych.

Autor jest doktorem nauk prawnych, pracownikiem Zakładu Historii Prawa Polskiego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego; obecnie prowadzi badania nad odpowiedzialnością dyscyplinarną sędziów w PRL.

Do tych przemyśleń skłoniła mnie oczywiście geneza Krajowej Rady Sądownictwa. Ani ja, ani pewnie nikt inny, nie bylibyśmy w stanie wyobrazić sobie nawet oburzenia, jakie powstałoby wśród obrońców »praworządności« (rozumianej jako istnienie systemu pełnej kooptacji sędziów), gdyby ktokolwiek ośmieli się zaproponować, ażeby sędziowscy członkowie Krajowej Rady Sądownictwa wybierani byli tylko przez trzy tysiące „neosędziów”. Dlaczego jednak nikomu nie przeszkadzało – i nie przeszkadza – że Krajową Radę Sądownictwa wybrało cztery tysiące funkcjonariuszy aparatu władzy systemu komunistycznego, zwanych przez niektórych sędziami? Pytanie to jest oczywiście elementem szerszego problemu – jacy byli i – jacy są – sędziowie, którzy w 1989 r. en bloc stanęli na straży porządku prawnego odnowionej i demokratycznej Rzeczypospolitej? Odpowiedź na to pytanie, wbrew pozorom, po prawie 35 latach, ciągle jest nieoczywista. Owszem, lata temu ukazała się już książka A. Rzeplińskiego o wymiarze sprawiedliwości w PRL i hagiograficzne dzieło A. Strzembosza i M. Stanowskiej „Sędziowie warszawscy okresu próby”, ale dzisiaj już wiadomo, że pierwsze z nich, choć dobre, z – z uwagi na swoją szczupłość – było jedynie przyczynkiem do badań, które nigdy nie nastąpiły, a drugie niewiele jednak miało wspólnego z rzeczywistością.

Pozostało 87% artykułu
Opinie Prawne
Tomasz Siemiątkowski: Szkodliwa nadregulacja w sprawie cyberbezpieczeństwa
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Czy wolne w Wigilię ma sens? Biznes wcale nie musi na tym stracić
Opinie Prawne
Robert Gwiazdowski: Awantura o składki. Dlaczego Janusz zapłaci, a Johanes już nie?
Opinie Prawne
Łukasz Guza: Trzy wnioski po rządowych zmianach składki zdrowotnej
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Prawne
Tomasz Pietryga: Rząd wypuszcza więźniów. Czy to rozsądne?