Rewolucja wymaga ofiar. Tak pewnie myśli niezłomny minister Czarnek. Szkoda, że padło na wchodzących w dorosłość osiemnastolatków, dostatecznie już poharatanych nieustannym reformowaniem oświaty.
Mieli iść do gimnazjów, w ostatniej chwili dowiedzieli się jednak, że zostają w podstawówkach jeszcze przez dwa lata, do końca ósmej klasy. W liceach mieli się integrować z rówieśnikami o podobnych zainteresowaniach i talentach, pokrzyżowała to pandemia, przez którą długie miesiące spędzili przed komputerami. Uczniowie w dobrych szkołach mieli kształcić się pod okiem najlepszych, w praktyce byli świadkami łapanki i karuzeli nauczycieli (zwłaszcza od geografii, fizyki, biologii czy chemii), przychodzących i odchodzących, gdyż szukali placówki oferującej cały etat, a nie tylko kilka godzin w tygodniu. Mieli być otoczeni opieką psychologiczną, ale przecież wiadomo – psycholog to w szkole synonim słowa „wakat”.
Tegoroczni maturzyści od lat ponosili konsekwencje burzenia starego porządku w systemie oświaty. Jednocześnie przez całe liceum słyszeli, że matura to najważniejszy egzamin w ich życiu i muszą podejść do niego poważnie. Niestety, sprawdzający prace maturalne nie wykonali swojego zadania z należytą powagą (co też mocno obciąża rządzących, bo proponowane warunki i stawki skutecznie odstraszyły wielu odpowiednio przygotowanych zainteresowanych).
Dziś na łamach „Rzeczpospolitej” opisujemy przypadki młodych ludzi, którzy niezrażeni informacją o porażce złożyli odwołania od otrzymanego wyniku egzaminu dojrzałości, by w konsekwencji dowiedzieć się, że jednak zdali. Okazuje się, że zdarzały się pomyłki sięgające nawet kilkudziesięciu procent (dla niewtajemniczonych – abiturient, żeby zdać, musiał uzyskać minimum 30 proc. punktów z egzaminów obowiązkowych). W rezultacie pokrzywdzeni maturzyści stracili w tym roku szansę na wymarzone, a często i na jakiekolwiek, studia. Co dalej? Możemy być świadkami fali pozwów nastolatków z zaniżonymi wynikami, dochodzących od komisji egzaminacyjnych odszkodowań za krzywdę związaną ze stresem i z zaprzepaszczonymi szansami.
To będą precedensowe procesy. A ich efekty będą pierwszym poważnym wkładem urzędującego ministra edukacji w rozwój nauki. Tyle, że skądinąd bliskiej mu nauki prawa.