od czasu zwycięskich wyborów prezydent Andrzej Duda odpoczywa politycznie. Jego aktywność zmalała niemal do zera, można wręcz zapomnieć, że Rzeczpospolita ma urząd głowy państwa. W czasie kampanii jednym z najczęstszych tematów rozważań było, czy wybrany na drugą kadencję Andrzej Duda zdobędzie się na większą samodzielność niż w pierwszej kadencji. Nikt rozsądny nie może od prezydenta z obozu PiS oczekiwać, że odetnie się on całkowicie od poglądów swojego macierzystego środowiska, ale jest zasadnicza różnica pomiędzy ogólnie konserwatywno-socjalnym kursem a zgodą na każdą ustawę rządzącej większości.
Andrzej Duda podczas kampanii odpierał zarzuty, że pełni funkcję „długopisu”, i przypominał, że użył weta wobec ustaw uchwalonych przez PiS pięciokrotnie. Stało się tak w przypadku ustawy o Regionalnych Izbach Obrachunkowych, dwóch ustaw sądowych, ustawy degradacyjnej oraz zmiany ordynacji wyborczej do Parlamentu Europejskiego. Z tym że to ostatnie weto miało miejsce w sierpniu 2018 r. i od tego czasu – czyli w ciągu ponad dwóch ostatnich lat – Andrzej Duda nie sprzeciwił się już żadnej ustawie, która trafiła do niego z parlamentu.
Teraz – mówili zwolennicy dania prezydentowi drugiej szansy – Andrzej Duda walczy już tylko o swoje miejsce w historii i nie jest tak uzależniony od PiS jak w pierwszej kadencji. Teoretycznie tak. W praktyce to kwestia nacisków, obawy przed polityczną izolacją oraz, last but not least, charakteru polityka. Nie bardzo wierzę, że w ciągu najbliższych pięciu lat będziemy mieć do czynienia z przemianą Andrzeja Dudy w prawdziwego strażnika politycznej przyzwoitości i dobrych praktyk rządzenia. Sądzę, że będzie wręcz przeciwnie: ci, którzy oczekiwali emancypacji, przeżyją bardzo gorzki zawód.
Sprawy podstawowe
Załóżmy jednak przez moment, że się mylę. Co w takim razie prezydent mógłby zrobić, gdzie wcisnąć hamulec, gdzie zaproponować własne rozwiązanie? Już dziś można takie punkty wyznaczyć.
Pierwsza sprawa to dekoncentracja mediów. Nie wiemy, w jakiej ostatecznie postaci miałoby do niej dojść (ani, prawdę mówiąc, czy w ogóle). Wiadomo jednak, że o ile ustawa miałaby dotyczyć mediów już istniejących, a nie jedynie ograniczać swobodę transakcji w przyszłości, jej faktycznym celem byłoby uderzenie w media krytyczne wobec władzy. To ogromne ryzyko dla wolności słowa. Od głowy państwa można by oczekiwać, że – wychodząc poza ewentualne własne urazy i pretensje – postawi tamę, również w imię uniknięcia kolejnej międzynarodowej awantury, która byłaby nieuchronna.