Anatol Diaczyński – literat i repatriant z Kazachstanu – w artykule „Parodia repatriacji” („Rzeczpospolita”, 17 września 2024 r.) skrytykował akcję ściągania Polaków z tego kraju. Napisał m.in., że przesiedleniom „sprzeciwia się nasz Kościół katolicki i polskie MSZ”. Z tym nie można się zgodzić.
Czytaj więcej
"Jest mnie przykro to pisać, jako katolikowi i patriocie, ale chyba prawdą jest, że repatriacja idzie tak marnie dlatego, że sprzeciwiają się jej nasz Kościół katolicki i polskie MSZ" - pisze literat, repatriant z Kazachstanu.
Autor oczywiście ma rację, twierdząc, że Polska – w odróżnieniu np. od Niemiec – była i wciąż jest niespecjalnie skuteczna w organizacji działań repatriacyjnych. Przyjęliśmy procedury skomplikowane i czasochłonne, a w efekcie potencjalni chętni (a chodzi o kilkanaście tysięcy ludzi) muszą na przyjazd do naszego kraju czekać całymi latami. Ale z pewnością nie wynika to z niechęci do naszych rodaków.
Zesłani za polskość
Przede wszystkim trzeba mieć świadomość, że słowo „repatriacja” jest dość mylące. Polacy trafili do Kazachstanu przede wszystkim w wyniku deportacji z Ukrainy centralnej (głównie znad ówczesnej granicy sowiecko-polskiej) w 1936 r. W rejonie Żytomierza, Winnicy czy Chmielnickiego Rzeczpospolita była obecna do II rozbioru, czyli do 1793 r. To prawda, nasi rodacy zostali wysiedleni za swoją polskość, której obawiały się ówczesne, sowieckie władze. Ale teraz mają przyjechać do zupełnie innego kraju niż ten, w którym żyli ich dziadowie i pradziadowie.
Czytaj więcej
Trwanie w XXI wieku plemiennych struktur w Kazachstanie mogło się wydawać powodem do wstydu. Dopiero gdy naród okrzepł, nabrał pewności siebie i nauczył się być dumny ze swojej kultury, przestano się z tym kryć.