Wieści niosą, że „w nowym rządzie trzeba coś dać Rafałowi”, w związku z tym nowym ministrem kultury ma być Aldona Machnowska-Góra, zastępczyni Trzaskowskiego w Warszawie. Jeśli tak się stanie, to w pakiecie, zapewne jako wiceministra, dostaniemy jej najbliższą współpracowniczkę Agatę Diduszko-Zyglewską, przedstawicielkę tzw. lewicy kawiorowej skupionej wokół Krytyki Politycznej. Co obie panie zrobią w nowym rządzie dla polskiej kultury? Odpowiedź jest prosta: dokładnie nic.
Rafał Trzaskowski i jego ludzie muszą coś dostać. Tylko po co?
Ministerstwo Kultury zawsze było traktowane przez Platformę jako miejsce politycznie nieistotne, Bogdan Zdrojewski został ministrem kultury ZA KARĘ, bo przecież miał być ministrem obrony, do czego się przygotowywał przez kilka lat, ale przeciwstawił się Donaldowi Tuskowi i pokonał Cezarego Chlebowskiego w wyborach na szefa klubu, więc za karę zamiast wojska dostał artystów.
Zaiste była to kara wyrafinowana, bo w wojsku obowiązują rozkazy, a z artystami jak z dziećmi w przedszkolu – nie słuchają, nie rozumieją albo nie chcą rozumieć. Bogdan Zdrojewski robił, co mógł, był dobrym ministrem, ale nie był ministrem wybitnym z bardzo prostego powodu – nie miał poparcia szefa rządu dla swoich inicjatyw. Miał zapewnić spokój i nie psuć. Jak na Polskę dużo, jak na wyzwania cholernie mało. Z litości nie wspomnę o jego następczyni, której kadencję najlepiej opisuje pierwszy wielki przebój zespołu Lady Pank.
Problem w tym, że Ministerstwo Kultury jest dziwnym ministerstwem kojarzonym głównie z rozdawnictwem pieniędzy na fanaberie artystów, a trzeba rozumieć trochę więcej i głębiej, by zauważyć jego potencjalne znaczenie.
Po pierwsze, tak zwane przemysły kreatywne zatrudniają 5 proc. pracujących Polaków, ale generują jedynie ok. 3 proc. PKB. Cholernie mało, mniej nawet od maleńkiej Litwy, by nie wspomnieć o Wielkiej Brytanii, gdzie do czasu brexitu przemysły kreatywne dostarczały 11–12 proc. tamtejszego PKB, a więc cztery razy więcej niż w Polsce.