Ta opłata, o której rząd mówi, że ma mieć charakter solidarnościowy, uderza dziwnym trafem tylko w jedną z branż, polskie media. Piszę i podkreślam, że „polskie", bo zarówno premier, jak i jego rzecznik używają fałszywego przekazu, że podatek ma obciążać gigantów internetowych, jak Google czy Facebook. O ile bowiem, według rządowych kalkulacji, podatek ma przynieść około 800 mln zł rocznie, o tyle zakładając, że megaplatformy faktycznie podporządkują się tym przepisom, ich obciążenie nie przekroczy, zdaniem ekspertów, 100 mln zł. Będzie to więc zaledwie jedna ósma spodziewanych przez państwo wpływów. Resztę zapłacą firmy z rezydencją podatkową na polskim rynku, zazwyczaj lojalnie płacące podatki CIT i VAT. Ponoszące również wszystkie tradycyjne koszty działania, jak w przypadku mediów elektronicznych opłaty koncesyjne, za częstotliwości etc.
Dodajmy, że planowany przez rząd podatek ma nie obejmować takich gigantów jak Netflix, bo ten, w przeciwieństwie do polskich konkurentów, nie opiera swojego modelu biznesowego na reklamie.
Wróćmy jednak do zapewnień premiera, że podatek bije w megaplatformy. Czy naprawdę w rządzie ktoś wierzy, że internetowi giganci pozwolą się opodatkować? Zgoda na taki podatek byłaby dla nich samobójcza. Ustąpienie fiskalnym watażkom z niewielkiego i niezbyt zamożnego kraju gdzieś na skraju Unii Europejskiej (tak jest postrzegana Polska z perspektywy Doliny Krzemowej) byłoby niebezpiecznym precedensem; zaproszeniem do podobnych „akcji" innych agresywnych fiskalnie reżimów z całego świata. Przetarciem ścieżki, którą poszliby za Morawieckim jego nie mniej pazerni naśladowcy. Na to zaś żaden z gigantów cyfrowych nie może sobie pozwolić; taka sytuacja nie mieści się im po prostu „w Excelu". Zakładam więc, że użyją wszelkich możliwych środków, na prawników i lobbystów wydadzą fortuny, by udowodnić, że płatność taka się nie należy.
Czy w takiej konfrontacji Dawida z Goliatem Warszawa ma szanse? Na pewno mniejsze niż Unia Europejska, co oznacza, że gigantów internetowych przemóc może dopiero europejski podatek cyfrowy. Ale jest on dziś zaledwie pieśnią przyszłości.
Wróćmy jednak nad Wisłę. Akcja „Media bez wyboru", niezależnie od słuszności jej postulatów, jest w jakiś sposób probierzem polskiej demokracji. Jej skala dowiodła, że sfera wolnego słowa w Polsce jest wciąż bardzo silna i wpływowa. Zarazem sama możliwość jej przeprowadzenia pokazała, że autokratyczne państwo partii prezesa Kaczyńskiego nie jest aż tak wszechpotężne, jak się wielu wydaje. W totalitaryzmach akcja taka jak „Media bez wyboru" nie miałaby racji bytu. W zaawansowanych demokracjach nie ma sensu. Może się za to wydarzyć w krajach z problemem władzy skonfliktowanej z wolnością. Z tym właśnie mamy do czynienia nad Wisłą i w tym tkwi sens naszej powinności walki o systemowe gwarancje dla wolności słowa.