W ostatnich dniach przez część prasy oraz niektóre stacje telewizyjne i radiowe przetoczyła się fala krytycznych komentarzy dotyczących postawy lewicy wobec sejmowego głosowania nad przyjęciem Funduszu Odbudowy. Liderzy lewicy uznali, że wobec postawy Solidarnej Polski rząd może nie uzyskać odpowiedniej większości i w tej sytuacji lewica musi otwarcie poprzeć gabinet w uchwaleniu ustawy ratyfikacyjnej. Spotkało to się z krytycznym stanowiskiem wielu środowisk.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, w polityce nie ma przejrzystych, manichejskich sytuacji. Nie da się wyznaczyć linii prostej pomiędzy dobrem a złem. Rzecz wydawałoby się oczywista dla polityków (Ryszard Bugaj, Borys Budka, Rafał Trzaskowski), ale i dla politycznych komentatorów. Ale nie tym razem. Odgrzano stare klisze, nie szczędzono hańbiących dla autorów określeń, kłamstw i przeinaczeń, których nie powstydziliby się propagandziści minionych czasów (choćby okładka „Newsweeka" stawiająca w jednym szeregu Włodzimierza Czarzastego i Adriana Zandberga z Jarosławem Kaczyńskim). Nie szczędzono pogardy dla całej formacji, jej wyborców i liderów. Ryszard Bugaj wprost pisał w „Rzeczpospolitej" o formacji pod nazwą „lewica" – w cudzysłowie i z małej litery. Człowiek lewicy posługujący się pogardą. Ciekawe.
SLD mniej wolno
Ja znoszę to spokojnie. Pamiętam tę atmosferę z lat 90. XX wieku i pierwszych lat wieku XXI. Postkomunistom – jak pisano we wszystkich liczących się gazetach – czyli w domyśle spadkobiercom Stalina, niczego nie szczędzono. Od kpiny przez pogardę do nakazów i zakazów nieodnoszących się do innych („SLD mniej wolno"). Po wyborze na prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego tonacja trochę się zmieniła, pogardę i obelgi schowano pod obrus, nie wypadało brać od niego odznaczeń i prestiżu, a zarazem dezawuować darczyńcę. Ale po zwycięstwie 2001 roku i pozytywnym zakończeniu procesu akcesyjnego do Unii Europejskiej (osiągniętego wielkim wysiłkiem administracji kierowanej przez Sojusz Lewicy Demokratycznej) uznano, że ta formacja wypełniła swoją rolę. Przeprowadziła miliony Polaków z PRL do III Rzeczypospolitej, to z jej potężnym udziałem przyjęto nową konstytucję i zakończono proces akcesyjny. Była zatem już zbędna, teraz „nasze salony" będą dzierżyć rząd dusz i sprawować władzę.
Wykorzystano więc wszystkie błędy i wpadki SLD oraz jego ludzi, każdej nagannej sprawie nadając wymiar olbrzymi i przemawiający do społecznej wyobraźni. Koncepcja była prosta. Kwaśniewski kończy polityczną karierę, Miller się już nie liczy, Borowski przeszedł na naszą stronę (to wszak SDPL miał być tą „naszą" lewicą), a Cimoszewicza wyślizgano przy okazji wyborów prezydenckich. Mieliśmy rządzić na przemian: raz PiS, raz PO, ale zawsze w rodzinie.
Pogarda „salonu"
Lewica musiała przyjąć to w pokorze. Nie miała własnych mediów ani własnych autorytetów. Co prawda było sporo uczonych i analityków o lewicowym światopoglądzie, pilnowali się jednak – we własnym, zrozumiałym interesie – aby nie demonstrować zbyt wyraźnie swoich sympatii. Lewica polityczna podjęła próbę politycznego porozumienia się z częścią postsolidarnościowej centrolewicy (lewica i demokraci), ale było już za późno. Ci, wrażliwi społecznie, przywódcy Sierpnia '80 byli już w mniejszości. Władzę na wiele lat przejęli zwycięzcy z 1989 roku, coraz pełniej wykorzystujący rewolucjonistów spóźnionych na rok 1989. Coraz pewniej czuł się też „salon". Uznał, że ci, co nie nadążyli i nie nadążają, „mają spadać". Przy słabości lewicy przegrani w latach 90. zostali sami. Wykorzystał to Jarosław Kaczyński. Odwołał się do nich i wygrał. A „salonowi" została tylko pogarda. Jednak nią niczego się nie wygrywa.