Ba! Zostaliśmy „zieloną wyspą", czyli oazą wzrostu gospodarczego na tle pogrążonego w głębokiej recesji kontynentu. W dramatycznym roku 2009 nasz PKB wzrósł tylko o 3 proc. (połowę tego co przed kryzysem). Ale w tym czasie PKB Czech spadł o 5 proc., Niemiec o 6 proc., Rosji o 8 proc., a krajów bałtyckich o 15 proc.
Długo trwały dyskusje i narady ekonomistów na temat tego, co właściwie spowodowało ten niezwykły wynik. I po namyśle powszechnie uznano, że wytłumaczenie jest tylko jedno: zdarzył się cud. Widać, że po wszystkich cierpieniach ostatnich 100 lat po prostu na niego zasłużyliśmy.
To, że wtedy zdarzył się cud, nie ulega wątpliwości. Na usta ciśnie się inne pytanie: czy teraz zdarzy się nowy? Sądząc po żarliwości religijnych uniesień demonstrowanych przez członków naszego rządu, możemy chyba być tego bardziej pewni niż kiedykolwiek wcześniej.
Niestety, tym razem pewne to jednak nie jest. Po pierwsze, w roku 2009 dopomógł nam bardzo charakter kryzysu: był to kryzys bankowy związany z ryzykownymi długami. U nas na szczęście sektor bankowy był zdrowy, może dlatego, że nie zdążył jeszcze popełnić tych samych głupstw co w krajach zamożniejszych. Dziś na coś takiego nie liczmy: pandemia dotknęła Polski tak samo jak całej reszty świata. Dobrze chociaż, że nie jesteśmy mocno zadłużeni.