No proszę, nie taki wirus straszny, mówią inwestorzy, pokazując na giełdowe wykresy, które po początkowym spadku o niemal 40 proc. podniosły się i ulokowały na poziomie już tylko o 20 proc. niższym niż w zeszłym roku. Nie jest tak źle, informuje GUS, podając dane o niezbyt wielkim spadku produkcji przemysłowej i lekkim wzroście budownictwa w marcu. Wszyscy widzą, że radzimy sobie całkiem dobrze, podkreślają optymiści, powołując się na stosunkowo nieduży, na tle pozostałych krajów Unii, spadek PKB prognozowany dla Polski przez instytucje międzynarodowe.
Ale to wszystko tylko złudzenie. To znaczy, same publikowane dane są oczywiście prawdziwe. Prawdą jest również fakt, że w ciągu najbliższych miesięcy skala spadku produkcji w porównaniu z rokiem poprzednim ulegnie pewnemu ograniczeniu: w kwietniu polski PKB był prawdopodobnie o co najmniej 10–15 proc. niższy niż przed rokiem, w czerwcu – jak dobrze pójdzie – spadek wyniesie już tylko 4–5 proc. Ale trzeba te dane umieć poprawnie zinterpretować.
Z kryzysem, który nas teraz dotyka, jest jak z potężnym uderzeniem pałką w głowę. Człowiek, którego to dotknęło, w pierwszej chwili wcale nie czuje bólu. Wspomagany przez krótkookresowy zastrzyk adrenaliny organizm walczy z potężnym szokiem, zachowując jednocześnie świadomość i jasną ocenę sytuacji. Podobnie jest w ciągu pierwszych miesięcy lockdownu. Obraz pozamykanych w całości lub częściowo biur, sklepów, fabryk i punktów usługowych jest tak niezwykły i nierealny, że nikomu nie przychodzi nawet do głowy oceniać go w kategoriach rynkowej recesji. Firmy myślą, jak przeżyć, jak dostosować się do sytuacji, oczekując jednocześnie wsparcia ze strony państwa i jak najszybszego zniesienia ograniczeń.
Dopiero kiedy szok mija, przychodzi ból. I tak samo będzie – a właściwie zaczyna już być – w tej chwili. Bo powolne odmrażanie gospodarki nie spowoduje wcale powrotu do sytuacji przedkryzysowej, ale do stanu potężnej, długotrwałej recesji. Owszem, z punktu widzenia poziomu PKB może to wyglądać nieco lepiej. Ale jednocześnie do wszystkich w pełni dotrze, że nie jest to stan krótkotrwały i że pomoc ze strony państwa, nawet najhojniejsza, nie jest w stanie zastąpić potężnego ubytku popytu ze strony klientów, z którym trzeba się będzie przez wiele miesięcy zmagać. Duże firmy, które w czasie lockdownu gotowe były utrzymać zatrudnionych na częściowym postojowym, korzystając z rządowego wsparcia finansowego i czekając, co się stanie, gdy ograniczenia zostaną usunięte, teraz zaczną ludzi zwalniać. Małe przedsiębiorstwa będą zamykać działalność, widząc brak perspektyw na szybka poprawę. Banki zaczną odmawiać kredytu, bojąc się ryzyka bankructw i preferując zakup obficie wypuszczanych na rynek obligacji rządowych. Giełda ustabilizuje się na niskim poziomie. A wzrost zadłużenia rządu zacznie wzbudzać coraz większy niepokój.