Żeby było jasne, jestem i zawsze byłem entuzjastą polskich truskawek, jabłek, gruszek, malin, cykorii, cukinii, grzybów, węgorzy i wielu innych produktów rolnych i uważam je za najlepsze na świecie. Jestem pewien, że wielu rodaków uważa tak samo. Wysoka jakość tych produktów, wyższa niż w PRL-u, jest efektem konkurencji między producentami.
Pomysłodawcy „Lokalnej półki” prawdopodobnie nie znają stosowanego w ekonomii pojęcia „importu niekonkurencyjnego”, czyli artykułów, które, choćby z powodów klimatycznych, nie są produkowane w kraju. Chodzi tu o owoce egzotyczne, takie jak cytrusy, ananasy, banany, granaty, figi, czy warzywa, jak oliwki, awokado, oraz wina i inne napoje alkoholowe. Ponadto, w okresie zimowym i wiosennym, importowane są z innych stref klimatycznych liczne owoce i warzywa, które o tych porach roku nie są produkowane w Polsce. Dzięki temu ich ceny wykazują względnie równy poziom w ciągu całego roku.
Doskonale pamiętam, że w PRL-u, w którym gospodarka była w dużym stopniu autarkiczna, a wiosną ceny pomidorów, ogórków czy rzodkiewek od lokalnych szklarniowych producentów były kilkakrotnie wyższe niż w miesiącach letnich i jesiennych.
Czytaj więcej
PiS łapie kolejną srokę za ogon w kampanii wyborczej i pomysłem na lokalną półkę znowu chce walczyć o produkty polskie w ofercie sklepów. Tylko, że one same dawno już to zrobiły
Pomysł wprowadzenia „Lokalnej półki” napotka wiele pułapek, trudnych obecnie do przewidzenia. Nie wiadomo, czy obowiązkowe 2/3 lokalnych produktów będzie liczone ilościowo, czy wartościowo, w skali roku, miesiąca czy tygodnia. Nieznane są definicje lokalnego dostawcy (dlaczego nie producenta?) i marketu. Wprowadzanie tego typu rozwiązań zwykle kończy się skutecznym ich obchodzeniem.